niedziela, 3 kwietnia 2011

Po dłuższym namyśle

Na jakiś czas byłem zmuszony zawiesić bloga, ponieważ miałem inne sprawy na głowie. Mam nadzieję, że teraz w miarę regularnie będę publikować nowe teksty, jak również, że przez ten okres pióro za bardzo mi się nie stępiło

W ostatnim czasie nie miałem czasu na zajmowanie się teorią polityki. Zresztą, zdecydowanie wolę badanie różnych przejawów życia na Ziemi od tego... Bez czytania różnych blogowych artykułów w czasie, gdy nie zajmowałem się filozofią polityki, mogłem dokonać pewnych przemyśleń i uogólnień. Nie oznacza to jednak, że złagodniałem i odszedłem od skrajnej prawicowości. Powiem więcej, w niektórych aspektach stałem się zdecydowanie bardziej radykalny.

Swego czasu doszedłem do wniosku, że socjalizm prowadzi do totalitaryzmu, o ile sam nie stanowi łagodniejszej wersji tego systemu. W końcu Trzecia Rzesza czy ZSRR cechowały się skrajnym interwencjonizmem i etatyzmem. Konserwatyzm natomiast prowadzi do pewnej formy autorytaryzmu, co jest w tą ideologię niejako wpisane jako implikacja hierarchicznego układu społeczeństwa. Ergo: prawdziwie konserwatywne państwo nie może być demokratyczne. To bowiem z kolei na fali roszczeniowych postulatów pewnych grup społecznych doprowadzi do lewicowości zarówno w aspekcie ekonomicznym, jak i obyczajowym. Demokrację należy znieść albo mocno ograniczyć, jako kompromisowy wariant widziałem cenzusy. W ramach dyskusji o tym sądziłem, że powinno się odbudować system autorytarny, niekoniecznie oparty na osobie króla. Wystarczyłby światły dyktator. Pewni bloggerzy zgłaszali zastrzeżenia dotyczące tego sposobu rządzenia. Artur Nicpoń sądził, że coś takiego przetrzyma góra kilkadziesiąt lat, a potem przyjdzie fala zepsucia, jakiej nigdy nie widzieliśmy. Podawał przykład Hiszpanii za czasów Zapatero, w której po Franco nic w zasadzie nie zostało poza dyskusją na temat jego osoby. Mój ówczesny interlokutor uznał, że zadziała tu mechanizm akcja-reakcja. Dixi, inny blogger zaangażowany w ową debatę, uważał, że ani demokracja, ani autorytaryzm nie są idealne, wolał jednak szukać ulepszeń państwa demokratycznego.

W końcu i ja się zacząłem zastanawiać, czy w sumie projekt prawicowego autorytaryzmu nie jest romantyczno-nostalgiczną próbą wskrzeszania przeszłości. Czy mamy bowiem ku temu środki? Poza tym, czy ludzie za bardzo nie przyzwyczaili się do swobód demokratycznych, które im całkowicie zakrywają socjalistyczne ubezwłasnowolnienie? Czy w ogóle taki projekt w obecnym układzie ma szansę wypalić? W tym miejscu jedno jestem w stanie przyznać: gdyby do czegoś takiego miało dojść, ja poparłbym. Wystarczyłoby mi na czas znacznego ułamka mojego życia zepchnięcie lewicy do cienia. Czy - w nawiązaniu do powyższych pytań - wytrzymałoby to próbę czasu? Po dłuższym namyśle doszedłem, że nie.

Co zatem należałoby zrobić? Mój wniosek był następujący: abyśmy chcieli żyć w miejscu, gdzie na dłuższą metę obowiązują reguły gry określane mianem prawicowych, potrzebujemy radykalizacji w kierunku ekonomicznym. Nic innego jak libertarianizm. Obecne państwo nie jest dobrym środkiem ku temu. Należy dążyć zatem do jego całkowitej dekonstrukcji. Kiedyś skrytykowałem libertarianizm, ponieważ rozumowałem mimo wszystko w etatystycznych kategoriach. Teraz uznałem, że należy ten sposób rozumowania oparty na państwie, jakie mamy teraz, odrzucić.

Wyjaśnienie tego faktu jest proste. Państwo, jakie mamy obecnie, jest idealnym miejscem dla rozkwitu różnych ideologii lewicowych. Tak naprawdę istnieją one i zyskują poparcie dzięki gargantuicznemu rozrostowi państwowego aparatu biurokratycznego. Zauważmy, że lewica liberalna światopoglądowo nie chce przyjąć do faktu, żeby państwa było mniej, a tyle zrzędzą o wolności jednostki. Oni nie wyobrażają sobie, żeby media nie były koncesjonowane oraz przynajmniej częściowo państwowe. Przez myśl im nie przejdzie również, żeby szkolnictwo było niezależne od państwa. Tutaj sprawdza się słynna maksyma świętej pamięci Kisiela: "Socjalizm walczy z problemami nie istniejącymi w żadnym innym ustroju". Tak samo muszą sobie zdawać sprawę, że rozbudowany system świadczeń społecznych nie tyle gwarantuje im roszczeniowy elektorat, ale to, że ich idee mogą się w społeczeństwie rozprzestrzeniać. Nie od dzisiaj wiadomo, że państwowe ubezpieczenie zdrowotne powoduje erozję instytucji rodziny. Po co bowiem starać się wychowywać dzieci, jeżeli na starość nie umrzemy pod płotem dzięki jakiemuś tworowi analogicznemu do ZUS-u? Po co się również troszczyć o dziadków? Socjalizm generalnie prowadzi do atomizacji społeczeństwa. Nie wierzę, że ci lewicowcy nie zdają sobie z takich rzeczy sprawy. Chyba, że "pożyteczni idioci" w systematyce Włodzimierza Ijicza, "uświadomionych" o taką niewiedzę bym nie podejrzewał. Wniosek jest zatem bardzo prosty. Lewica do życia potrzebuje państwa w obecnym kształcie i im to państwo bardziej redystrybutywne tym lepiej dla niej.

Znany co poniektórym lewicowy blogger Quasi krytykował kiedyś elGuapo za "anarchokapitalistyczne rezerwaty". Tak to przynajmniej określał. Chodziło tam o to, żeby dokonać demontażu obecnego państwa, żeby społeczeństwo było całkowicie katalaktyczne. Część grup w jego obrębie miało uzyskiwać dominację na danym obszarze. Scenariusz ten opisał Robert Nozick w swoim dziele Anarchia, państwo i utopia. Finalnym skutkiem miało być państwo ultraminimalne, które nawet nie jest redystrybutywne, podatki (jako świadczenia pięniężne bądź czynności wykonywane na rzecz państwa) jako dobrowolne. Jeżeli dana jednostka ma odmówić płacenia podatków na danym obszarze, to musi przestrzegać reguł panującym na tym rewirze, ale bronić się i chronić swojej własności sama. ElGuapo dodał tutaj jeszcze jedną rzecz - odpowiednią obyczajowość.

Do analogicznych wniosków doszedłem ja podczas moich przemyśleń. Nie jakieś restauracyjno-nostalgiczne projekty w stylu Wielomskiego. Obecną rzeczywistość bowiem należałoby całkowicie wywrócić, żeby doprowadzić do społeczeństwa katalaktycznego. Wówczas jak będzie się przedstawiać dynamika takiego układu. Ludzie zróżnicują się w grupy o różnej obyczajowości, podejrzewam również, że znajdzie się nie jeden socjalistyczny folwark. Te, które wykazują libertyńską etykę i/lub niewydolną ekonomię, stopniowo będą przegrywały konkurencję z tymi konserwatywnymi z pełną wolnością w gospodarowaniu swoją własnością. Po jakimś czasie powstaną państwa ultraminimalne - jak w scenariuszu Nozicka - które będą jednocześnie konserwatywne.

Pewni skrajni prawicowcy mogą być oburzeni takim tokiem rozumowania. Ale czy nie uznają oni państwa zdecentralizowanego i organicznego? Właśnie w takiej rzeczywistości, jak wyżej opisuję, mogłoby ono zaistnieć. Tak samo rzecz ma się z układem monarchistyczno-arystokratycznym. Zawsze w historii bywało tak, że warstwa możnowładców czy szlachty wywodziła się z osób mogących zadbać o bezpieczeństwo na danym terenie. Zatem - jak widać - można spokojnie pogodzić model minarchistyczny z wykładnią konserwatywną.

Uległem zatem radykalizacji w kierunku ekonomicznym. W takim świecie dosłownie wszystko byłoby prywatne. Wszelkie przedsiębiorstwa, ubezpieczenia, edukacja, leśnictwo, również wszelkie zasoby naturalne, włączając w to atmosferę. Nie istniałoby coś takiego jak bank centralny, emisja waluty byłaby całkowicie prywatna, a sama waluta oparta na parytecie. Nawet zapewnianie bezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego byłoby sprywatyzowane, ponieważ armia, policja i sądownictwo na danym obszarze będą czyjąś własnością. Problemy, które wcześniej istniały w socjalizmie, w sposób naturalny zanikłyby.

Ten scenariusz może zostać uznany za mało prawicowy. Tak jednak nie jest, mógłby być uznany spokojnie za far right. Lewica bowiem to projektowanie społeczeństwa na desce kreślarskiej. Prawica zawsze praktyki inżynierii społecznej odrzucała. Powyższy scenariusz zatem siłą rzeczy mieści się w tej drugiej.

piątek, 12 listopada 2010

Kapuściany antykomunizm

Cyprian Kamil Norwid rzekł swego czasu, że patriotyzm Pana Tadeusza jest kapuściany. Fakt, jego twórczość miała zupełnie inny charakter. Jest trudniejsza niż Mickiewicz i Słowacki. Oczywiście, nie mam zamiaru tutaj obbrązowiać wyżej wymienionych. Zostawiam to - ewentualnie - historykom literatury parających się tą epoką. Co wydało mu się kapuściane? Te wszystkie opisy, podkreślanie pewnych rzeczy na każdym kroku.

To było w dziewiętnastym wieku. Teraz minęły dwa stulecia i istnieje cała masa zjawisk, rzeczy, o których można tak powiedzieć, jeśli nie dosadniej, oczywiście. Mamy na przykład szereg ugrupowań politycznych głównego nurtu. Część z nich w ogóle wyraża się pogardliwie o Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, uważa, że polskość to nienormalność. Chcą nas modernizować, dostosować do zachodnich standardów. Jest jednak pewna partia, która odmienia Polskę przez wszystkie przypadki, żeby potem wystawić rzyć na swoich zwolenników. Oni natomiast się radują. Nie rozumiem tego masochizmu; to tak jakby obrzucić ich fekaliami! W życiu nie przyszłoby mi popierać partii traktującej instrumentalnie tak ważne postulaty.

Tą partią jest PiS z Jarosławem "Santo Subito" Kaczyńskim na czele. Fenomenowi powyższemu poświęciłem kilka tekstów. Nie zastanawiałem się jednak głębiej nad casus belli. Chodzi tutaj o podkreślany na każdym kroku antykomunizm. Czy jest on prawdziwy, czy kapuściany?

Po pierwsze należy się w ogóle zastanowić, czy oni są w ogóle antykomunistyczni. Można tutaj powiedzieć, że sprzeciwiają się obecnemu systemowi oligarchicznemu i postkomunistycznemu. Co jednak proponują w zamian? Czy chcą to koryto zlikwidować? Skądże znowu. W programie PiS nie ma ani jednego punktu dotyczącego ograniczania biurokracji, państwowych wydatków czy stopnia reglamentacji gospodarki. Po prostu oni chcą wsadzić swoich ludzi na te stanowiska. Myślą, że wtedy będzie dobrze. Obecni zarządcy mają być źli ze względu na rodowód - jak wspomniałem wyżej - postkomunistyczni, a nie dlatego że są. PiS po prostu chce wskoczyć na te stołki i kultywować obecny system. Oni pragną jakościowej, a nie ilościowej zmiany. Czy nie widzimy tutaj również klasyki lewicowego rozumowania? Ideolodzy z drugiej strony flanki zwykli wspominać niedojrzałość ludzi czy też złych twórców systemów. Alfred Rosenberg zeznał w procesie norymberskim, że Hitler wypaczył nazizm. Socjaliści wszelkiej maści lubią usprawiedliwiać zbrodnie komunistyczne budową lepszego świata, która zakończyła się pożogą. Nie ze względu na sam charakter systemu, tylko złych budowniczych, którzy musieli wszystko zepsuć. Tak samo rozumuje PiS. Ich zdaniem nie system biurokratyczny jest zły, tylko ludzie, którzy nim zarządzają. Można już na tej podstawie powiedzieć, że PiS jest partią co najwyżej niepostkomunistyczną.

Inna kwestia to socjalizm tej partii. Prezes jasno postawił granicę między Polską solidarną i liberalną. Miał stanąć po pierwszej stronie. Nie użył określenia "socjalizm", ponieważ to kojarzy się z zeszłym ustrojem. Jednakże jego postulaty jak z Manifestu komunistycznego. Państwo ma utrzymać państwową własność środków produkcji, a nawet zwiększyć warsztaty narodowe na skutek nacjonalizacji. PiS przecież wysuwał takie postulaty. Dążył do "odzyskania" okrętownictwa czy utylizacji odpadów. Próbowano lansować ustawę, która pozwoliłaby znacjonalizować przedsiębiorstwo uznane za strategiczne. Państwo ma zajmować ma się służbą zdrowia, oświatą, pomocą społeczną. Czy socjalista może być szczerym antykomunistą? To wątpliwe. Socjalizm obecnego typu uruchamia mechanizm zapadkowy, który skutkuje rozrostem państwowych instytucji aż dojdą do stanu takiego jak za komuny. Takie mechanizmy obserwujemy we wszystkich państwach rozwiniętych. Socjalista nie może być zatem antykomunistą, to zadziwiające dwójmyślenie bardzo często występujące. Nie można jednocześnie wchodzić na schody i z nich schodzić. Nie da się popierać pewnych postulatów i jednocześnie stanowczo przeciwko nim występować.

PiS cechuje również centralizm. Rząd ma się składać z trzydziestu ministerstw i stanowić pas transmisyjny do gminy, jeżeli nie sołectwa. Wszystko ma być rozwiązywane centralnie jak za Gomułki czy Gierka. I czy ktoś taki może być antykomunistyczny? Wracamy tutaj do powyższego akapitu. Nie da się po prostu. To również świadczy o skrajnie etatystycznym myśleniu kierownictwa partii, większości członków oraz sympatyków. Czy oni wszyscy są naprawdę ślepi, żeby tego nie dostrzegać? Na to wygląda albo nigdy się nad tym nie zastanawiali.

Przedstawiany miał być projekt konstytucji. "Santo Subito" Kaczyński powiedział, że państwo ma regulować wszystkie aspekty życia i nie może być stref niczyich. Czy czegoś to nam nie przypomina? Czy to nie oznacza, że "państwo jest wszystkim i nic nie może istnieć poza państwem"? Cytat pochodzi z broszury autorstwa Gentilego, przypisanej Mussoliniemu, a mianowicie Doktryny faszyzmu. Tak również wyglądały systemy komunistyczne. Państwo było nadrzędnym regulatorem. Nie ma to nic z prawicowym myśleniem. Omnipotencja państwa to domena lewicy. Państwo ma być proste i skuteczne, a nie gargantuicznym, totalistycznym molochem. Ludzie, którzy głoszą takie postulaty, nie mogą się nazywać antykomunistami. Jak można twierdzić, że się prezentuje taki nurt, jeżeli głosi się bliźniacze postulaty w stosunku do komunizmu. Nie dziwię się, iż niektórzy uznali PiS za partię o takim właśnie charakterze, woleli oddać głos na Tuska, który nawiasem mówiąc, nie jest wcale lepszy. Wie jednak kiedy trzymać język za zębami oraz dba o public relation. Też dąży do utrzymania obecnego systemu politycznego. Jak stwierdził kiedyś Janusz Korwin-Mikke, liberalizm mu się nie opłaca.

Kaczyści mają również gdzieś praworządność i prawo rzymskie będące jednym z fundamentów naszego kręgu cywilizacyjnego. Poparli noc kryształową zgotowaną sprzedawcom dopalaczy. Ekspresowo przegłosowano poprawkę do ustawy o zwalczaniu narkomanii. Zapomnieli oni, że istnieje coś takiego jak vacatio legis. Zanim prawo zostanie wprowadzone, musi upłynąć pewien okres czasu. Inicjatywa wyszła oczywiście ze strony PO - musieli zadbać o dobry wizerunek, ale PiS dorzucił tutaj swoją cegiełkę. Mieściło się to bowiem w ich sposobie rozumowania. Tak samo odbieranie emerytur przedstawicielom resortów siłowych. Mamy niestety ciągłość prawną z PRL, nikt nie powiedział w 1989 roku, że jest inaczej. To są prawa nabyte. Jeżeli pożyczyłem pieniądze od człowieka, który okazał się być mordercą i gwałcicielem, mam obowiązek mu je zwrócić. Tak samo jest w tym przypadku. Lex retro non agit, to po pierwsze, a dura lex, sed lex po drugie. Takie praktyki, jak wyżej wymienione, stosowali komuniści - odbierając obywatelstwo na przykład. Kiedyś nawet carat uznawał stopnie wojskowe uzyskane w walce z nim. Hitler wypłacał emerytury urzędnikom II RP, którą zlikwidował. Brak praworządności cechował od zawsze komunistów. Czy można się nazywać antykomunistą, broniąc takich postulatów. Moim zdaniem nie.

Antykomunizm oznacza odrzucenie praktyk typowych dla systemu komunistycznego - centralizmu, państwa typu Wielkiego Brata, socjalizmu oraz negacji prawa rzymskiego. To nie tylko ujadanie na generalicję, funkcjonariuszy resortów siłowych czy ogólnie pojętą postkomunę. Niektórzy myślą, że to wystarczy, żeby miano antykomunisty sobie przypisywać.

Na każdym kroku podkreślany antykomunizm PiS i jego zwolenników jest zatem kapuściany. Jest bezustannie odgrzewanym kotletem. Nie wiem, czy stanowi chwyt propagandowy. Mam bowiem wrażenie, że ci ludzie tego nie widzą. Wryło im się to podświadomość. Nawet nie są w stanie dostrzec drugiej strony lustra.

poniedziałek, 18 października 2010

O studiach i studiowaniu

Pamiętam, że jeszcze w szkole średniej kierowałem się pewnym idealistycznym mitem. Myślałem mianowicie, że na pewne kierunki idą pasjonaci. Nie miałem tutaj na myśli prawa czy medycyny, bo tam chyba mało kto idzie z powodów zainteresowań. Chodzi mi natomiast o nauki przyrodnicze. Znalazłem się w między czasie na Wydziale Biologii UW. Życie bardzo ciężko zweryfikowało moje wcześniejsze wyobrażenia. Okazało się, że na dwie setki ludzi, z którymi zacząłem studiować, pasjonatów trzeba szukać ze świeczką. Większa część ludzi poszła na zasadzie, żeby gdzieś się znaleźć albo nie dostali się gdzie indziej. Mit zatem upadł, później inne wyobrażenia też zostały brutalnie zweryfikowane.

Na przykład pewne dziedziny w ogóle na wydziale nie istnieją. Na przykład taka duża dziedzina biologii, jaką jest zoologia. Kiedyś była protozoologia, ornitologia, teriologia, entomologia, nawet kręcili się pojedynczy herpetolodzy. Teraz z tamtego, dawnego zróżnicowania nie zostało nic. Są dwa zakłady atomistycznej ekologii, gdzie zwierzaki traktowane są jak drożdże lub bakteriofagi, oraz paleontologia z różnymi dziwnymi poglądami tam wyznawanymi. Ponieważ jest ustawowy wymóg, żeby biolog miał zrealizowany przedmiot o nazwie "zoologia", to ktoś musi go prowadzić. No i co? Koordynatorem ćwiczeń jest fizjolog zwierząt, który bynajmniej nie jest zainteresowany zagadnieniami adaptacyjnymi; gdyby to był jakiś polski Schmidt-Nielsen nie śmiałbym się przyczepiać. Wykłady natomiast są prowadzone przez paleontologa, który ma własne poglądy, bardzo często wsteczności i anachronizmy przedstawiane jako antymainstream.

Dziwne specjalności... kiedyś były na Biologii UW cztery specjalności - Zoologia, Botanika, Mikrobiologia, Biochemia. W latach dziewięćdziesiątych wymyślili dwa molochy, w które próbuje się upchnąć wszystkie nauki biologiczne reprezentowane na wydziale - Biologia Środowiskowa oraz Biologia Komórki i Organizmu. W moim mniemaniu są to biurokratyczne twory, których pomysłodawcy zatrzymali się chyba mentalnie w czasach realnego socjalizmu. Żadnego przełożenia na praktykę bowiem. Dodam, że całkowicie sztuczne. Poprzedni układ nie był idealny, ale obecny jest jeszcze gorszy.

Odnoszę również wrażenie, że studia są niepraktyczne, a wszystkiego, co człowiek potrzebuje, musi się tak naprawdę nauczyć samemu. Do tego ogranicza się dydaktykę. Przytaczałem wyżej przykład zoologii. Kiedyś był rok. Na innych uczelniach jest rozdzielona na zoologię bezkręgowców i kręgowców, które trwają kolejno po pół roku. Na UW... pół roku. Tak samo z botaniką, fizjologią roślin, fizjologią zwierząt, biochemią, biologią komórki. Poza tym panuje powszechnie zgoda odnośnie opisywania życia w kategoriach fizykochemicznych, zakłada się, że żywy organizm to taka bardzo złożona maszyna. Gdybyśmy mieli na przykład baniak z reagującym związkami, to uznalibyśmy, że do jego zrozumienia potrzebna jest znajomość matematyki, fizyki i chemii. To dlaczego nikt nie zakłada, że skoro najprostszy organizm typu Mycoplasma gentilis jest układem wielokrotnie bardziej złożonym niż taki system, to dlaczego tak mało na studiach biologicznych matematyki, fizyki, przyczepić można by się również chemii. Dodam, że słaba znajomość nauk ścisłych bardzo często skutkuje słabością metodologiczną.

Podejrzewam, że studenci bądź absolwenci dowolnego kierunku mogliby wskazać tego typu mankamenty. Zastanowić się tutaj należy nad przyczynami tego stanu rzeczy. Będę pisał tutaj na przykładzie mojego kierunku, ponieważ tutaj jako tako orientuję się w realiach.

Moim zdaniem po prostu nikt nie patrzy na rynek pracy, a jeżeli już, to udaje, że patrzy. Jaki powinien być na przykład biolog po studiach, żeby znaleźć pracę w innym miejscu niż szkoła? Czy ktoś się nad tym zastanawia, czy po prostu zakładają, że przeznaczeniem magistra nauk biologicznych jest garowanie w jakiejś szkółce, ewentualnie praca w innym zawodzie niż wyuczony? Tutaj potrzebnych jest kilka podstaw. Primo: dobry warsztat matematyczno-fizyczno-chemiczny. Człowiek, który orientuje się w tej triadzie, będzie dobry pod względem metodologicznym, co sprawi, że zwiększą się zdecydowanie jego horyzonty. Będzie w stanie na przykład wymyśleć albo zaproponować jakąś nową metodę badań. Secondo. Wbrew pozorom klasyczna biologia, czyli zoologia, botanika, ekologia. Jest pewne zaopatrzenie na inwentaryzacje fauny i flory z punktu widzenia ochrony środowiska; w końcu trzeba unikać takich burd jak w Rospudzie czy na Górze Św. Anny. Problemem są również zanieczyszczenia przemysłowe, w przypadku których należy potrafić określić ich wpływ na organizmy, populacje oraz na całe ekosystemy. Tertio: biochemia, genetyka, biologia molekularna, mikrobiologia. Będzie rosło zapotrzebowanie na specjalistów, którzy znają techniki molekularne. Żeby takie rzeczy dostrzec, jak wyżej, nie trzeba być wcale żadnym geniuszem w dziedzinie biologii. Pytanie tylko, dlaczego ludzie kształcący przyszłych biologów tego nie chcą widzieć albo udają, że nie widzą?

Co należy zrobić, żeby znormalizować pewne stosunki? Moim zdaniem studia powinny być płatne. Nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady. Przyjąłbym tutaj zasadę, że jedną trzecią uczelnia dostaje od państwa, a dwie trzecie z czesnego studentów. Wówczas szereg indywiduów poszukujących na studiach dolce vita po prostu by tam nie trafiło. Poza tym uczelnia zmuszona zostałaby do zwiększenia wysiłków dydaktycznych, ponieważ absolwent, który zapłacił kilkadziesiąt tysięcy złotych, a nie znalazł zatrudnienia, mógłby wystąpić o odszkodowanie. Wreszcie szereg pracowników naukowych traktujących dydaktykę jak piąte koło u wozu musiałoby się wziąć do roboty. Kiedyś w rozmowie z jedną z koleżanek porównałem uniwersytet do szewca: jeżeli chce zrobić brzydkie buty, to się go zmienia, tak samo z uczelnią. Wspomniałem również, że na UW mnie się nie podoba, bo nie ma interesującej mnie specjalności. Ona prędzej myślała, że my tu wszyscy jesteśmy łaskawie tolerowani przez kadrę. W momencie, gdyby przynajmniej częściowo wprowadzić normalne stosunki kapitalistyczne, to musiałoby się to zmienić.

Kiedyś były studia magisterskie jednolite. Obecnie wprowadzili licencjat. Moim zdaniem byłoby to rozwiązanie dobre wtedy, gdy trwałoby cztery lata jak w Wielkiej Brytanii czy USA. Wówczas człowiek z tym tytułem, wychodząc z uczelni, coś by potrafił, zakładając wprowadzenie takich zmian jak wyżej proponowane. W ciągu trzech lat nie da się wyhodować biologa, próbuje się wszystko upychać, skracać, w efekcie wychodzi człowiek o bardzo ogólnej wiedzy będącej w istocie pomieszaniem z poplątaniem. Cztery lata pozwoliłyby już spokojnie. Później powinno być dwa lata studiów magisterskich. Dodam, że obrony prac licencjackich, magisterskich, podobnie jak w przypadku doktorskich, powinny być publiczne. Pewien kolega mi opowiadał, że na obronie jego licencjatu były trzy (sic!) osoby, no i tylko jedna mogąca prowadzić dyskusję na temat tego opracowania (promotor). Poza tym powinna być możliwość wysłania pytań via mail, jeżeli jeden z dyskutantów nie może się tam stawić. Mamy zatem następne sprzężenie zwrotne, które doprowadziłoby do tego, że uczelnia musiałaby zacząć kształcić. Jeżeli ktoś nie obroniłby się, też teoretycznie mógłby zażądać od niej odszkodowania.

Takie rozwiązanie rozwiązałoby również problem wyrastających jak grzyby po deszczu uczelni prywatnych. Jeżeli jej absolwenci nie byliby w stanie publicznie się obronić, to po pewnym czasie taka "szkoła wyższa" omijana byłaby szerokim łukiem. Nic więcej tutaj nie potrzeba. A jeżeli trzy osoby, w sumie sąd kapturowy za zamkniętymi drzwiami, to w sumie, nic dziwnego, że produkują przyszłych bezrobotnych i/lub emigrantów.

Wymusiłoby to również powołanie jakichś normalnych specjalności, a nie takich wszechogarniających molochów jak obecnie, do których przy minimalnym wysiłku umysłowym dałoby się przyporządkować dowolną albo większą część dyscyplin danej nauki. Wydział nie dający możliwości wyspecjalizowania się w dużych dziedzinach, w którym dochodzi do różnych dziwnych paradoksów, że ludzie prowadzący dany przedmiot nie mają z nim zbyt dużo wspólnego, nie powinien być pozytywnie weryfikowany. A co to za problem zrobić konkurs na adiunkta czy kierownika zakładu? Wówczas powinna następować fuzja. Pozwoliłoby to ograniczyć koszty administracyjne.

Tyle że oczywiście takich zmian w Polsce nikt nie wprowadzi. Abstrahuję już od tego, że akademiki wyniosły obecnie rządzącą partię do władzy. To jest jednak mały pikuś w porównaniu z panami profesorami, doktorami habilitowanymi, docentami. To oni się na takie zmiany nigdy nie zgodzą, ponieważ zostaliby zmuszeni do pracy. Lepszy dla nich stan obecny. Założę się, że byłby jakiś List w Obronie Nauki Polskiej (chyba Fatalnego Stanu Nauki Polskiej), pod którym podpisałoby się kilka tysięcy pracowników naukowych, zaczęłaby się wrzawa medialna. Człowiek, który natomiast śmiałby coś takiego forsować zostałby automatycznie "troglodytą" w oczach panów w gronostajach.

To i tak jest propozycja drobnych zmian, które dałoby się obecnie wprowadzić. Najlepiej byłoby przeprowadzić prywatyzację. Ale w przeżartym etatyzmem i socjalizmem dyskursie publicznym, nawet forsowanie takiego wariantu urosłoby do rangi czynu heroicznego.

czwartek, 7 października 2010

Estraordynaryjna wolta Tygrysa

Kilka dni temu opublikowałem tekst pt. SPiSowacenie mózgowia. Wywołał on bardzo żywą debatę na temat głównej partii opozycyjnej. Okazało się przy okazji, że pewne moje twierdzenie były prawdziwe. W pewnych kręgach ostracyzmem towarzyskim może zaskutkować niechęc w stosunku do PO. W przyrodzie musi być równowaga. Istnieją grupy, w których krytyczny stosunek do PiS-u, również skutkuje wykluczeniem albo zajmowaniem jakiegoś niskiego szczebelka w porządku dziobania. Doszło jednak do rzeczy jeszcze bardziej zadziwiającej.

Domagano się mojego usunięcia z Niepoprawnych za ten tekst, którego poziom miał się znajdować na poziomie Onetu. Szczególne tytuł tak rozsierdził mojego adwersarza. Zostałem uznany za trolla oraz wskazywano moje preferencje polityczne. Fakt, uznałem, że lepiej oddać głos na JKM niż na kandydatów politycznego głównego nurtu. Na drugą turę wyborów w ogóle nie poszedłem, ponieważ jaki to wybór między skokiem z czterdziestego a trzydziestego piętra. Nie oznacza to jednak, że wyżej wymienionego pana traktuję jako wyrocznię we wszystkich sprawach. To też była kwestia pewnego kompromisu, tyle że znacznie mniej wymagającego niż w przypadku dwóch głównych kandydatów na urząd prezydenta RP.

Oczywiście, zastanawia mnie, co się stało Tygrysowi. Skłonny jestem uznać to za swoiste faux pas. Dlaczego stałem się dla niego lewicowcem? - dodam, że powołał się na słynne prawo Kristola przy okazji. Może wynikło to z ataku na PiS, który z partią prawicową praktycznie nie ma nic wspólnego. I to nawet z punktu widzenia Tygrysa. Kiedyś on napisał, że według prawicy żądło państwa skierowane jest na zewnątrz państwa, a dla lewicy - do wewnątrz. A co PiS zrobił, żeby państwo było podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej? Poza tym socjalizm tej partii ma się do wyżej wymienionego postulatu jak pies do jeża, przywołuje raczej smutne obrazki Limes inferior Zajdla. Inna definicja Tygrysa: raczej dać w rzyć niż wziąć. A PiS raczej brał od USA, Izraela i UE... No i drogi Tygrysie, czy według Twoich kryteriów ten PiS taki dobry? Powołujesz się również mój szanowny interlokutor na Spenglera, wybitnego historiozofa. Gdyby szef PiS miał najmniejsze pojęcie o historiozofii, to popierałby całkowicie odmienne koncepcje polityki zagranicznej.

Tygrys mówi również o społeczeństwie mrówek w przyszłości oraz nowym totalitaryzmie w nieodległej przyszłości. Tutaj się muszę zgodzić z nim bez dwóch zdań. Tylko, że w tym przypadku też albo pewnych rzeczy nie dostrzega, albo gubi się w meandrach własnych wywodów. To socjalizm prowadzi do ustroju totalitarnego oraz odpowiada za społeczeństwo mrówek, jak to on określił. Wyrównuje się ludzi, państwo staje się wszechogarniającym, omnipotentnym molochem. Wobec tego, dlaczego popiera partię głównego nurtu, która w żadnym stopniu nie sprzeciwia się rozwiązaniom prowadzącym właśnie do rzeczonego społeczeństwa mrówek. Ot, i mamy następną sprzeczność.

Mój interlokutor również nie lubi "ojropejsów". Również się zgadzam bez dwóch zdań. Wejście do UE było głupotą, a nie żadną dziejową koniecznością. Odpowiedzialni za to powinni zostać osądzeni i skazani na śmierć za zdradę. Pytanie: dlaczego popiera ludzi, którzy również zostaliby powieszeni albo rozstrzelani, gdyby jakimś cudem przyszło do rozliczenia ostatnich kilkudziesięciu lat. Czy to nie jest paradoksalne?

Poza tym, mój tekst to była krytyczna analiza PiS z punktu widzenia człowieka prawicy. To nie miało na celu wkładania kija w mrowisko celem wywołania wojny na forum. Trzeba również i na nich patrzeć krytycznie. Mnie jest łatwiej, bo ich nie popieram, to wykracza nawet poza mój pragmatyzm polityczny. Lecz nawet do ludzi, na których głosuję, nie mam stosunku hagiograficznego. Tak samo zalecam spojrzeć wyborcom PiS, o ile nie stanowią intelektualnego betonu, który można porównać jedynie z zacietrzewieniem orędowników PO. Również Tygrysowi tego życzę, żeby się czasem zastanowił kogo to on popiera i czy rozwiązania oferowane przez tą partię są dlań przyjemne.

Pozwolę sobie wrócić do prawa Kristola. Niepoprawni powstali w założeniu jako prawicowe forum, no i się tam zjawiłem z tego powodu. Do swojej prawicowości nie mam zastrzeżeń, raczej jakieś rozdwojenie jaźni powinni odczuwać orędownicy PiS, który chyba nawet nie jest katolewicą. Do tego jeszcze postulat cenzury ideologicznej: dlaczego Tygrysie domagałeś się usunięcia mojej osoby z Niepoprawnych.

No właśnie, Tygrysie, czy możemy liczyć na wyjaśnienie tej ekstraordynaryjnej wolty?

sobota, 2 października 2010

SPiSowacenie mózgowia

Zdarza mi się rozmawiać z ludźmi na tematy polityczne; ostatnio coraz rzadziej, ale jednak. Zauważyłem przy tej okazji, że mają bardzo dychotomiczne postrzeganie naszej rodzimej sceny politycznej. Z tego powodu przez jednych jestem przepędzany jako wstrętny, katofaszystowski zwolennik PiS-u, a przez drugich jako liberalny orędownik PO. Tak ciężko im bowiem zrozumieć, że można się nie mieścić w tym schemacie, a przy okazji nie popierać żadnej z wymienionych partii. Dla tych ludzi to oznaka jakiejś choroby psychicznej... Mamy w istocie do czynienia tak naprawdę z dwoma przeciwstawnymi frakcjami - z jednej strony mamy Zakon Przenajświętszego Tusia, a z drugiej Zakon Przenajświętszego Kaczora. Dlaczego używam takich mocnych słów. To są bowiem jakieś quasi-religijne uczucia polityczne, nie poglądy. Mamy tutaj do czynienia ze swoistymi kultami cargo.

Gilbert Keith Chesterton stwierdził kiedyś, że jeżeli się nie wierzy w Boga, to można teoretycznie we wszystko. Część Czcicieli Tusia bym przy tej okazji zrozumiał, dla nich on jest bytem transcendentnym, dotykiem leczy skrofuły, a jego rząd najlepszy od czasów Mieszka I. O tych lemingach opisanych jako pierwsze napisano już jednak setki tysięcy, jeśli nie miliony słów. Wypada wspomnieć o drugim przypadku, który właśnie uważa siebie za element krytycznie myślący, a swoich oponentów za skończonych idiotów, a przynajmniej ludzi zmanipulowanych (skądinąd część z tego to prawda). Czy oby jednak jest tak na pewno? Czy nie mamy do czynienia tutaj z fenomenem podobnym, jak w przypadku nazizmu i komunizmu, że zwolennicy najbardziej zbliżonych rozwiązań się najmocniej zwalczają? Z tym fenomenem zetknąłem się na prawicowych portalach, na których zdarzało mi się pisać. Wypada go opisać jako sPiSowacenie mózgowia.

Wielu zwolenników PiS nie zastanawia się, w jakim paradygmacie funkcjonuje. Oni uważają, że są przeciwko establishmentowi. Tak jednak nie jest w rzeczywistości. Chcieliby wymienić obecną, postkomunistyczną ekipę na swoich. Ich zdaniem wówczas wszystko zaczęłoby nagle idealnie działać. To nie system ma być wadliwy, ale ludzie, którzy nim kierują. Ten sposób myślenia jest klasyką lewicy. Dla tychże to za budowę komunizmu miały się zabierać jednostki niegodziwe; ewentualnie ludzie nie dorośli. Tak się dzieje i tutaj. Konstrukcja państwa ma być w porządku, tylko że należy wymienić kadry na nasze. Zwolennicy PiS nie widzą sensu zdecydowanych reform ustroju państwa. Więcej, oni by stworzyli jeszcze więcej państwowych instytucji. W latach 2005-2007 pojawiło się kilka nowych ministerstw, a planowano tworzenie następnych. Próbowano forsować ustawy umożliwiające nacjonalizację przedsiębiorstw uznanych przez państwo za strategiczne. Nie wspominam już o CBA. Z punktu widzenia konstrukcji państwa to klasyczny przykład błędnego koła. Z korupcją najlepiej się walczy ograniczając ilość państwowych urzędników. Mamy zatem do czynienia z gaszeniem ognia benzyną. Teoretycznie można powołać następny urząd do zwalczania problemów w CBA, potem kolejny, żeby z kolei walczyć z nieprawidłowościami w poprzednim... i tak socjalistyczna spirala będzie się nakręcać.

PiS funkcjonuje zatem w obrębie lewicowego paradygmatu podobnie jak wszystkie inne partie politycznego głównego nurtu w naszym kraju (i nie tylko, to trend globalny). Zdaniem prawicy państwo powinno być proste, twarde i skuteczne, nie wtrącać się do gospodarki, dbać o skuteczną egzekucję prawa. PiS tutaj zdecydowanie odbiega, wręcz znajduje się na antypodach. Klasyczna partia lewicy, chciałoby się rzec! No i tak samo myślą jego fanatyczni zwolennicy. Ich zdaniem powinno istnieć z trzydzieści centralnych ministerstw, są bardzo niechętni samorządności. Tutaj trzeba dodać, że prawica sensu stricto popiera decentralizację państwa. Mamy również do czynienia ze straszeniem prywatyzacją służby zdrowia, ludźmi umierającymi na ulicach i innymi mało ciekawymi obrazami. Zawsze zdarzają się płacze nad tym, że kolejna branża ulega prywatyzacji. Ile łez wylewa się nad dinozaurami państwowego przemysłu?!

Czy wobec tych faktów antykomunizm zwolenników PiS jest prawdziwy? Moim zdaniem oni są co najwyżej niepostkomunistyczni. Ich antykomunizm jest deklaratywny i tylko werbalny. Nie wiem, jak popierając socjalizm, można być jednocześnie antykomunistą. Przecież ten system prowadzi w sposób ewolucyjny do komunizmu, na zasadzie domina. Każdy socjalizm będzie przejawiał totalitarne ciągoty, o ile nie jest sam w sobie totalitaryzmem w wersji light. Czasem jak się czyta albo słucha, co mają orędownicy PiS do powiedzenia, to człowiek kręci głową i myśli: "Jak dla nich to chyba ta komuna nie była zła, szkoda tylko, że ateistyczna i internacjonalistyczna, a nie narodowa i katolicka!"

Czy PiS jest również taki prawicowy światopoglądowo. Dlaczego jego orędownicy nie pamiętają o tym, jak głosowali w przypadku aborcji, lustracji, dekomunizacji, kary śmierci czy ograniczaniu pornografii. Sami uważają siebie oraz swoich złotych cielców za ciała doskonale czarne i widzą w sobie najlepszych przedstawicieli prawicy. Nawet ich guru nie nazywają siebie konserwatystami, tylko skłonni są widzieć w centrum. Medialna etykietka, jak widać, jest bardzo nośna. PiS bywał przedstawiany nawet jako skrajnie prawicowy, co jest wodą na młyn pewnej grupie hunwejbinów.

Lex retro non agit. Niestety, mamy ciągłość prawną z PRL. Nikt w 1989 roku nie powiedział jasno i definitywnie, że się skończył. Jesteśmy zatem zobligowani uznawać prawa nabyte w tamtym okresie, choćby dotyczyło to najgorszych szubrawców typu esbecy czy część generalicji. Odbieranie zatem im emerytur jest nieetyczne, a takie zabiegi PiS praktykował. Co to ma wspólnego z konserwatywną kulturą prawa? W dawnych czasach nawet carat uznawał stopnie wojskowe uzyskane w walce z nim, ale to było - jak widać - inaczej... Sądzić, owszem, zbrodniarzy należy, nawet należałoby sporą część tego towarzystwa powiesić albo rozstrzelać. Nie można jednak odbierać praw nabytych, choćby dotyczyło to najbardziej odrażających indywiduów. Nie lubię państwowych emerytur, ale skoro coś takiego dotyczyć ma wszystkich, którzy przekroczyli odpowiedni wiek, to należy im przyznać.

Oni lubią wymyślać, jak to PO i SLD włażą bez wazeliny w anus w Brukseli, Moskwie i Berlinie. A co ich złote cielce robią w Waszyngtonie i Tel-Awiwie, to samo. Wysłali naszych żołnierzy do Afganistanu, a Kaczor Większy grzmiał na mównicy sejmowej w sprawie Iraku: "Ta wojna jest naszą wojną". Jakoś PO ani SLD nie wysyłało naszych wojsk do Czeczeni albo do Gruzji. Tak samo wojny w Iraku i Afganistanie nie są nasze, te państwa z nami nie graniczą w żaden sposób. Przeciętny zwolennik PiS-u to jednak pokraczne połączenie neokonserwatysty z filosemickimi i proamerykańskimi przywarami oraz socjalisty (to wyjaśniłem wyżej). Postrzega zatem tropikalny syjonistyczny kurnik jako Królestwo Jerozolimskie redivivus, które ma powstrzymywać islamizm. Nawet mówią o sojuszu z nim, chyba że w charakterze swoistego protektoratu. Skoro przyjeżdżają tutaj wycieczki z uzbrojonymi strażnikami z Mossadu, prawdopodobnie tak to wygląda.

Trzeba również pamiętać, że to nie Al-Kwaski czy von Thusk podpisali traktat lizboński. Zrobił to ś. p. prezydent Lech Kaczyński. To jakby w 1920 roku podpisać pokój z Lwem Kamieniewem, ta sama ranga wydarzenia. Pochówek na Wawelu wobec tego jest wątpliwy, podobnie jak Geremka na Powązkach czy Miłosza na Skałce. Mógł nie podpisać, postawić się... albo przynajmniej na zasadzie "nie chcem, ale musiem". Wolał zrobić jednak stypę Najjaśniejszej Rzeczypospolitej w otoczeniu śmietanki międzynarodowego lewactwa.

Najbardziej się dziwę osobom o światopoglądzie mocno prawicowym, dlaczego ich popierają; czyżby zasada mniejszego zła? Jakbym miał do wyboru Kwaśniewskiego i Millera, żadnego z nich nie poparłbym. Tak samo jest w tym przypadku. Przebierać między partiami bandy czworga, to tak jak zastanawiać się, czy lepiej skoczyć z trzydziestego czy czterdziestego piętra. Co to za różnica, jak i tak z człowieka zostanie mokra plama. Przypadek tutaj opisany jest analogiczny. PiS nie ma wiele wspólnego z ugrupowaniem prawicowym. Jeżeli ma około jednej czwartej postulatów, pod którymi mogłaby się podpisać prawdziwa prawica, to będzie dobrze.

Fenomen sPiSowacenia mózgowia daje się jednak łatwo wytłumaczyć. Mamy prawidła demokracji. Partie muszą pewne rzeczy obiecywać, kreować swój wizerunek, a działanie ich będzie i tak zbliżone. Nie mogą dopuścić bowiem do większych niepokojów społecznych i pożegnać się z ciepłymi posadkami. Ludzie są skłonni przyjmować te kreowane wizerunki jako rzeczywiste barwy partii i nic dziwnego. Mamy klasyczne lemingi, arielgardę Tusia. W przyrodzie musi istnieć równowaga. Istnieją zatem również lemingi a rebours gotowe zabić te pierwsze. A różnica między nimi taka, że złote cielce jednych nie zrobiły dekomunizacji, drugich - liberalizacji.

piątek, 27 sierpnia 2010

Biologia i galerianki

Jednym z ulubionych moich tematów dysput na tematy społeczno-polityczne jest przymus szkolny. Oczywiście, jestem temu przeciwny. W oczach swoich oponentów stałem niejednokrotnie krwiożerczym liberałem oraz darwinistą społecznym rodem z pism Herberta Spencera. Pojawiają się w tych dysputach argumenty ad hominem, że jakby to było gdybym ja funkcjonował na tym świecie bez umiejętności czytania i pisania. Generalnie zmagać się muszę z całą masą dziwnych argumentów przy tego typu dyskusjach. Jak wyżej już nadmieniłem - jestem traktowany jako "oszołom", często wymienia się pewnego pana z muchą w grochy oraz przypisuje się partyjne barwy. Czasem w tego typu pogadankach pojawia się jeden bardzo ciekawy argument. A mianowicie socjalizacja! Czy dziecko wychowane tylko i wyłącznie przez rodziców będzie w stanie później funkcjonować w społeczeństwie? Czy aby ta państwowa szkoła nie była nauczycielką relacji interpersonalnych?

Jak wygląda socjalizacja w szkole nie trzeba długo tłumaczyć. Alkohol, narkotyki, seks... Nic dziwnego, że później zmagamy się z całym szeregiem problemów, które jakoś w dawnych czasach nie istniały. Do szkoły trafiają wszyscy, więc mamy równanie w dół, do poziomu kloaki. Ciągnięte za uszy indywidua, którym wiedzę przez 12 lat wbijano do głowy niemalże z użyciem ciężkich narzędzi, wracają po tym okresie skolaryzacji do stanu pierwotnego. Również przy tej okazji degenerują wartościowe jednostki. No i nic dziwnego, że szkoła staje się niejednokrotnie miejscem rozpusty. Stąd mamy takie zjawiska jak na przykład galerianki.

Na początku nie mogłem uwierzyć, że takie organizmy w ogóle na Indo-Kitaju występują. Miałem to za swoiste urban legend, którymi się karmią tabloidy. A jednak... szkolna socjalizacja, do tego wszędobylska pornografia, brak faktycznego wychowania ze strony rodziców; jakoś trzeba żyć, a podatki zabierają 83%. I nic dziwnego, że potem mamy takie zjawiska przyrodnicze. Istny obraz nędzy i rozpaczy!

Musimy pamiętać jeszcze o jednym. Wyżej wspomniałem tylko i wyłącznie o zjawiskach zdeterminowanych kulturowo. Żyjemy w podłych czasach, kiedy społeczna degrengolada doprowadziła do tego, że w ogóle istnieje coś takiego jak galerianki. Jednakże istnieje też determinizm biologiczny. Pewne mechanizmy nie są do przeskoczenia. Prawo ustaliło pewne bariery pożycia płciowego oraz dorosłości. Funkcjonuje to w większości państw na świecie, no może z wyjątkiem części arabskich. W rzeczywistości to nie jest takie proste. Mamy tutaj rozrzut cech w populacji, jak w przypadku każdej jednej cechy. Jedni dojrzewają szybciej, inni wolniej, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Z tego punktu widzenia wprowadzanie prawnych granic stanowi zabawę liczbami. Jest to również względnie nowy wynalazek, bo dopiero dwudziestowieczny. Wcześniej o takich rzeczach decydowali rodzice, były rytuały inicjacyjne itd. (Co ciekawe, jednym z postulatów włoskich faszystów była pełnoletność w wieku 18 lat). Jednak państwo rozrosło się do niespotykanych wcześniej rozmiarów, no i to, co należało wcześniej do rodziny oraz drobnych społeczności, zostało w ten sposób uregulowane. Co bym zatem zaproponował?

We wcześniejszych tekstach Mea culpa i Świat absurdu sugerowałem, żeby o dorosłości dziecka decydowali rodzice. Tak było przez całe stulecia. Rozumując na zasadzie indukcji można się zapytać: a dlaczego ma być teraz tak nie być? Cóż, jak widać wszystko można udziwnić. Dorosłość miała oznaczać granicę pożycia seksualnego, z jednym wyjątkiem. Uznałem, że rodzice mają prawo wcześniej wydać swoje dziecko za mąż, jeśli uznają to za stosowne. Przecież jeszcze na początku zeszłego wieku małżeństwa w wieku kilkunastu lat były rzeczą normalną. Teraz uległo to przesunięciu... ponieważ szkoła, studia, kwalifikacje zawodowe. Dodam, że było to zgodne z biologią, ponieważ człowiek zdolny do reprodukcji jest już właśnie w tym wieku.

Przy tej okazji mamy rozwiązanie problemu galerianek. Taką dziewczynę odczuwającą nadmierny popęd seksualny wydać najlepiej za mąż, żeby nie przyniosła w przyszłości wstydu swojej rodzinie. Byłoby po sprawie. W dawnych czasach takie rozwiązanie z pewnością by zastosowano, a problem nie zainteresowałby nawet ówczesnych fantastów. Obecnie, niestety, nie mamy takiego komfortu. Żyjemy bowiem w czasach, kiedy władzę rodzicielską się systematycznie zmniejsza. Teraz rodzic stał się de facto funkcjonariuszem państwa wychowującym dzieci. Powoli i nieubłaganie zbliżamy się do scenariusza rodem z Lacedemonu, gdzie wychowaniem zajmowało się państwo. Czymże jest bowiem przymus szkolny oraz zakaz stosowania różnych środków fizycznego przymusu?

I nic dziwnego, że potem szerzą się takie patologie, jak wyżej. Znając współczesne trendy, zamiast gargantuicznego molocha trochę odchudzić, jeszcze on się powiększy. Różni Jaśnie Oświeceni, gdy zobaczą z wysokości swojego racjonalistycznego majestatu te patologie, pewnie zechcą w pełni znacjonalizować chów Homines sapientes. Dostanie się przy tej okazji rodzicom, że skoro dzieci nie potrafili upilnować, to musiała wkroczyć biurokracja. Omamieni ludzie natomiast przyjmą za właściwy ten, sprzeczny nie tylko z biologią, a i ze zdrowym rozsądkiem, pomysł.

czwartek, 3 czerwca 2010

"V jak Vendetta" redivivus - o faszyzacji życia

Swego czasu spierałem się Arturem M. Nicponiem o film V jak Vendetta. On uznał, że opowiada on o walce z tyranią; sugerował morał niezwiązany z ideologią z tego filmu. Ja z kolei, jako stary, prawacki paranoik, upierałem się, że to wykwit lewicowej propagandy. Więcej, upieram się dalej przy swoim zdaniu. Tamten film to wszystkie projekcje lewicy dotyczące chrześcijaństwa, jak również dostrzegania ekspansji islamu czy bezczelności homoseksualistów. Do tego jeszcze włożony temat terroryzmu... Owszem, film daje się obejrzeć, jest nieźle zrobiony. Ale czy tego samego nie można powiedzieć o filmach o "bandytach" z NSZ? Jak dla mnie, to jest zbliżony kaliber.

Kto bowiem odpowiada za różne dziwne rzeczy?

Popatrzmy na początek, jaką to w nas miotają anatemą. Sugerują mianowicie, że prawica jest totalitarna. Czy to nie jest dziwne? Totalitaryzm to skrajna lewica, czy to nie powinien być to po tamtej stronie komplement? Oczywiście, lewactwo będzie się bronić przed tym określeniem rękoma i nogami, choć podejrzewam, że to ich synonim. Z drugiej strony widać tutaj powielanie wzorców wywodzących się jeszcze z czasów hiszpańskiego Frontu Ludowego. Już wtedy prawica była porównywana z faszyzmem! Ciekaw jestem, dlaczego ten wielokrotnie odgrzewany kotlet nie jest wytykany za każdym razem, kiedy na stronę prawicy próbuje przerzucić się to zgniłe jajo.

Mamy zatem genezę tego typu propagandowych produkcji jak V jak Vendetta. Chodzi o to, żeby nurty prawicowe kojarzyły się z faszyzmem czy nazizmem. Operowanie czerwienią w wymienionej wyżej produkcji przywodzi również skojarzenia z komunizmem. Fakt, czytałem już wypowiedzi pewnego znanego z Shalomu trockisty i ekologisty, który nazywał ten ostatni "czerwonym konserwatyzmem". Chyba zatem wygląda na to, że "uświadomieni" na lewicy chcą przerzucić bolszewizm na stronę prawicowych wybryków. Sprawdza się zatem reguła, że jak lewicowcom poprawianie świata kończy się na dziesiątkach milionów trupów, automatycznie staje się to winą prawicy.

W takim razie wypada się zastanowić, kto bardziej życie faszyzuje? Czy robi to lewica, czy prawica? Obecnie dominuje lewica. To czyje są te wszystkie dziwne pomysły?

Kto na przykład rozbudował do gargantuicznych rozmiarów sektor państwowy? Wielu z nas sobie nie zdaje sprawy, że płacimy podatki na poziomie 80%. Nie wiemy również, przez kogo ubolewamy na tych wszystkich biurokratów. Zupełnie tak, jakby wypadli oni sroce spod ogona. Tak samo te wszystkie dziwne prawa np. budowlane. Aby postawić płot, trzeba pisać podanie do odpowiedniego urzędu. Ale to i tak jest nic. Przecież lewica zabrania posiadać broni palnej czy nosić ją przy sobie. Później natomiast te "mądrale" dziwią się, że mają wysoką przestępczość. Fundują nam zatem rzeczywistość rodem z Orwella, stawiając wszędzie, gdzie się da, kamery. To jednak nic przy przymusie szkolnym. Dziecko musi zostać wysłane do szkoły, gdzie tłoczy mu się bzdety o politycznej poprawności, wychowanie seksualne, antropogenicznym globalnym ociepleniu, o niezawodnej demokracji oraz systemem socjalistycznym z nią sprzężonym. Już nie wspominam o prawie nakazującym zapinać pasy w samochodzie, przez które wiele osób tonie bądź płonie w samochodzie. Inny przykład kaski, które teraz trzeba zakładać, czy przepisy antynikotynowe. Dlaczego ja to obok siebie wymieniam? Przecież to skutki państwowej służby zdrowia i takowych ubezpieczeń! Z tego powodu można by usprawiedliwić nawet program eugeniczny. Państwo jakoś musi kalkulować swoje wydatki. "Ętelektualiści" jednak nie wymyślą, żeby coś tam przynajmniej częściowo sprywatyzować, zredukować podatki, lecz wymyślą przymusową aborcję, eutanazję i sterylizację... do tego pewnie transgeniczne zarodki, z których wyrosną socjalistyczni nadludzie. Już nie wspominam o wszelkich papierkach zwanych dokumentami tożsamości... niedługo spełni się proroctwo z Apokalipsy św. Jana o znaku Bestii na czole lub dłoni. Po prostu zostaniemy zachipowani jak psy czy krowy.

Wypadałoby wymienić jeszcze jedną lewicową fobię. Oni zawsze bronią demokracji... autorytaryzm ich zdaniem to od razu Hitler i inne demony wyciągane przy tej okazji. A czy nie jest tak, że od kiedy zaczęła się demokracja, to i państwa stały się bardziej totalitarne. W naszej rzeczywistości nie połapałby się człowiek sprzed stu lat, co już mówić o dwóch czy trzech stuleciach. W tamtych pięknych starych czasach publicznymi drogami można było obejść cały świat, nie trzeba było mieć papierków, aby udowadniać, że nie jest się wielbłądem. Nikt nie mówił, jak wychowywać dziecko... co najwyżej Rousseau współczuł pewnemu arystokracie, który oparł wychowanie syna na Emilu. Nie było państwowego przemysłu ciężkiego, takowych - bankowości (tym bardziej centralnej), systemu ubezpieczeń, szkolnictwa, opieki społecznej. I jakoś wszystko działało! Dodam, że tak było przez całą epokę nowożytną, średniowiecze, starożytność. Proste rozumowanie na zasadzie indukcji: dlaczego zatem nie może być tak teraz?

A nas, ciemny lud, który wymaga oświecenia, raczy się obrazami typu V jak Vendetta. To chyba efekt mechanizmu projekcji. Kto odpowiada za współczesną faszyzację życia?