środa, 24 czerwca 2009

Sprawa pewnego zaszczytu - polemika z Januszem Korwin-Mikke

Uważam siebie za skromnego bloggerem. Więcej, nie mam żadnych aspiracji stać się opiniotwórczym, który spędzałby sen z powiek elitom politycznym. Zajmuję się tym wszystkim nie jako "po godzinach" i nawet nie liczę na to, że jakiś znany w środowisku publicysta zechce z moimi tezami polemizować. A jednak... Najwyższy Czas! kupuję ostatnio nieregularnie tak, co dwa trzy tygodnie z reguły. Dzisiaj tknęło mnie i postanowiłem w pobliskim salonie prasowym nabyć. No i co ja tam znalazłem? Janusz Korwin-Mikke podjął polemikę z moim jednym starszym tekstem na temat swoich przekonań. Chodzi tutaj konkretnie o felieton Walka na obie strony opublikowany, rzecz, jasna w ostatnim numerze NCz!. Postanowiłem przyjąć rękawicę i zmierzyć się z tym.

No i co tam znajdujemy?

Często obrywam za "radykalizm". W rzeczywistości jestem centrowcem (...) UPR ma w gruncie rzeczy program centrowy. Bici jesteśmy (np. przez "postępowców"), za to że podkreślamy rolę Wiary, a także Tradycji - natomiast przez reakcjonistów za to, że bynajmniej nie popieramy we wszystkim Kościoła rzymskokatolickiego. I podobnie w innych dziedzinach.

Jeżeli chodzi o centrum, to jest z nim, jak w pewnym dowcipie o zwierzętach. Lew, ich król, kazał po prawo stanąć zwierzętom mądrym, a po lewo pięknym. W środku została żaba. Lew się jej zapytuje, dlaczego nie pójdzie na jedną ze stron. Żaba odpowiada, że jest zarówno mądra jak i piękna. Podobny paradoks ma centrum. W polityce to trochę wzięte z jednego, a trochę z drugiego, więc to taki miszmasz, pozszywane kawałki, które do siebie nie pasują. Mamy takie chimery, które jakoś - mimo wszystko - funkcjonują.

To zatem jak jest z centrowym charakterem poglądów Janusza Korwin-Mikkego. Jeżeli jest centrowcem, czy tam centrystą, to względem jakiego układu odniesienia? Czy jest nim wspomniany "reakcjonizm-postępowość", czy jakiś inny?

Poza tym z reguły mój interlokutor wypowiadał się na temat prawicy, więc jego klasyfikacja swoich własnych przekonań budzi co najmniej moje zdziwienie.

Otóż to absurd. Liberalizm (klasyczny) oczywiście i socjalizm to niemal przeciwieństwa. O wiele łatwiej z socjalistami dochodzą do ładu konserwatyści (przykładem są konserwatyści w PiS), nie wierzący w jednostkę, lecz w "Naród" lub, co gorsza, w "Społeczeństwo".
{Kirker} tego nie zauważa - i brnie dalej


Czy liberalizm (klasyczny) i socjalizm są przeciwieństwami? Obydwie są ideologiami wyrosłymi z Oświecenia. Z punktu widzenia ewolucji systemów polityczno-prawnych można je przeciwstawić konserwatyzmowi, a nie sobie wzajemnie, przy tym konserwatyzm będzie tam prawicowy, a liberalizm wespół z socjalizmem - lewicowy. Do tego, że współczesna lewica stanowi pochodną oświeceniowego liberalizmu można dojść, analizując jej postulaty. A skąd się wziął na przykład antyklerykalizm komunistów czy współczesnej socjaldemokracji? Z niczego innego tylko klasycznego liberalizmu. Ten bowiem był wrogi wobec wszelkich form transcendencji. Zamienianie cerkwi na muzea ateizmu czy też państwowy ateizm Francji czy Korei Północnej nie wziął się z kosmosu.

Socjalizm jest ewolucyjnym produktem klasycznego liberalizmu. Wynika to między innymi z jego egalitaryzmu. Poza tym można pokazać stadia pośrednie między liberalizmem a socjalizmem, na przykład socjalliberalizm wymyślony przez Johna Stuarta Milla.

Następną kwestią jest jeszcze podstawowe założenie obydwu systemów. Konserwatyzm wychodzi z założenia negatywnego obrazu natury ludzkiej. Wszystkie doktryny wywodzące się z Oświecenia cechuje gnoza polityczna. Założenie to polega na tym, iż pojedynczy człowiek jest dobry, natomiast cały konstrukt społeczny jest zły, więc wymaga przemodelowania. Pozytywizm antropologiczny jest zatem podstawowym twierdzeniem liberalizmu. Jednostka jest z natury dobra, nie potrzebuje więc żadnych hamulców. Liberalizm zakłada, że człowiek jest w stanie sam z siebie stworzyć nowe normy moralne inne niż niż uprzednio istniejące. Pytanie, czy np. ta nowa moralność może zakładać znaczną redystrybucję państwowych dochodów, a przy tym np. nacjonalizację największych przedsiębiorstw zgrupowanych w trustach? Oczywiście, że może. Liberalizm zakłada przy tej okazji etyczny relatywizm, zatem wszyscy mają rację. Zdanie "państwo powinno nam dostarczać gaz, prąd, energię cieplną" jest tak samo poprawne jak to, że "podmioty prywatne powinny nam dostarczać gaz, prąd, energię cieplną, a państwo jest od zajmowania się bezpieczeństwem wewnętrznym i zewnętrznym". Tak samo wszystko można redefiniować: można uznać, że bytami osobowymi są człowiek od drugiego miesiąca życia, świnia, małpy człekokształtne, ponieważ czują ból i mogą sobie to uświadomić (podejście tzw. empatocentryczne), a nie że osobą jest człowiek niezależnie od fazy rozwojowej, w której się aktualnie znajduje (podejście absolutystyczne). Tego typu sztuczki umożliwiają założenia klasycznego liberalizmu. Tak więc liberalizm może stopniowo ewoluować w socjalizm, a dalej nawet w ustrój totalitarny, właśnie ze względu na wspomniane wyżej założenie relatywizmu leżące u jego podstaw.

Czy konserwatyzm wierzy bądź nie wierzy w jednostkę? Konserwatyści unikają absolutyzacji jednostki w przeciwieństwie do liberałów. Zauważają, że ta pojedyncza jednostka siłą rzeczy do jakiś struktur przynależy, czy jest to rodzina, grupa religijna, naród, cały krąg cywilizacyjny. Uważają, że ludzie nie są tam samotnie krążącymi atomami, jak to próbują cały czas udowodnić liberałowie. Klasyk tradycjonalistycznego konserwatyzmu Joseph de Mainstre napisał swojego czasu, że spotykał Francuzów, natomiast nigdy w życiu nie widział Francuza. Zdaniem konserwatystów człowiek żyje w pewnym konstrukcie społecznym, bez którego to nie mógłby w ogóle istnieć. Istnienie człowieka bowiem opiera się na interakcjach z innymi jednostkami w obrębie poszczególnych struktur społecznych.

Konserwatyści dogadujący się z socjalistami - to już jest ciekawostka. Przecież konserwatyzm, jakby wziąć bezwzględnie postulaty - zarówno obyczajowo-światopoglądowe jak i ekonomiczne - stoi w całkowitej sprzeczności w stosunku do socjalizmu. (Nie wychodzę tutaj z podziału filogenetycznego ideologii politycznych, tylko porównywania haseł głoszonych przez dwie wzmiankowane grupy). Konserwatysta zatem nie może się dogadywać z socjalistami, ponieważ nie ma żadnej płaszczyzny porozumienia między tymi grupami, jeżeli chodzi o same postulaty. Chyba, że mamy partię politycznego głównego nurtu, do której lgną najróżniejsze indywidua za przysłowiowym chlebkiem... to wtedy się takie sytuacje mogą zdarzać.

A narodowy socjalizm. To był klasyczny, lewicowy, populistyczny wytwór. Tutaj polecam ostatni tekst "Coś" i lewicowość, gdzie ukazałem tworzenie się takich bytów jak faszyzm, nazizm czy też komunizm w wersji (neo)stalinowskiej. Fakt, część konserwatystów tam przeniknęła jak np. Carl Schmidt. Wielu miało jednak z narodowo-socjalistyczną władzą problemy.

Czy ja pewnych rzeczy nie zauważam, czy się mylę? To już jest inna para kaloszy. Okazuje się, że liberalizm ma dużo wspólnego z socjalizmem - część postulatów np. moralny indyferentyzm i antyklerykalizm. Do tego dochodzi również scjentyzm w obydwu systemach. Poza tym klasyczny liberalizm ma się tak do socjalizmu jak rodzic do swojego dziecka.

Otóż mają się jak ogień i woda. Np. ogień w palenisku i woda w tendrze lokomotywy. Obydwa składniki są niezbędne

Weźmy pod uwagę to, co napisałem wyżej. Podstawą prądów, powiedzmy, oświeceniowych, jest pozytywizm antropologiczny. Konserwatyzm zakłada negatywny obraz natury ludzkiej. Tak więc, jak można jedno z drugim połączyć. Tutaj mamy sytuację taką, jak w logice czy matematyce. W klasycznej arystotelesowskiej logice nie może istnieć rzecz nie będąca ani prawdą, ani fałszem, chyba że przyjmiemy logikę wielowartościową bądź logikę intuicjonistyczną. Po prostu albo jest się za pozytywizmem antropologicznym (i między innymi tym szlachetnym dzikusem ze spuścizny Jeana Jacquesa Rousseau), albo jest się za negatywnym obrazem natury ludzkiej. Tu nie można stanąć sobie w rozkroku i brać raz jedno, a raz drugie. U podstaw wszystkiego muszą być jasne założenia. Jeżeli tych nie ma, to cała doktryna jest niespójna.

Argument z ogniem w palenisku i wodą w tendrze lokomotywy jest na poziomie zabawy słownej z komiksu o Tytusie, Romku i A'Tomku: "pieniądze to grunt, grunt to ziemia, ziemia to matka". Równie dobrze mogłoby być tam napisane o lawach poduszkowych jako fenomenie geologicznym wymagającym zaistnienia wydobywającej się magmy (rzeczony "ogień") oraz wody morskiej (rzeczona "woda").

Jest to o tyle ciekawe, że parę miesięcy później {Kirker} po przemyśleniu dostrzegł, że mam tu rację: lepiej kandydatkę na puszczalską wydać za mąż - to matka najlepiej wie, kiedy... A co do prostytucji - to nawet św. Tomasz z Akwinu był za jej legalizacją. Choćby dlatego, że nie da się jej wyplenić. Taka Tradycja.

W tekście Mea culpa rozwinąłem założenia przyjęte przez Janusza Korwin-Mikkego. Stwierdziłem, iż w przypadku dorosłości dziecka lepiej będzie, gdy będą decydowali rodzice. Zaznaczyłem również, że powinna istnieć możliwość wydania dziecka za mąż. Nie określiłem dokładnie, czy to ma być córka, czy syn. Mój interlokutor w jednym wpisie na swoim blogu wyraził się bardzo precyzyjnie, powołując się przy okazji na Laurę i Petrarkę. Granicę pożycia seksualnego zatem definiowano by dwojako - albo przez określenie dorosłości, albo - ewentualna furtka - przez ożenek potomka. Polecam również tutaj swój ogólniejszy tekst Podstawowa komórka społeczna, w którym również ten problem - co prawda bardziej zdawkowo - został poruszony.

Odnośnie prostytucji i argumentu "a bo tego nie da się wyplenić". Żeby nie bawić się w szczegóły nie da się wyplenić kradzieży, morderstw, czy wobec tego mamy w ogóle jakikolwiek system prawny? Ewentualny argument z rozwojem przestępczości zorganizowanej też tutaj nie działa. Można tutaj wykonać bardzo prosty eksperyment myślowy, żeby udowodnić jego błędność. Najpierw legalizujemy narkotyki i prostytucję, to ta mafia przerzuca się na co innego. Na przykład przejmują całe podziemie aborcyjne oraz dobijają starców za pomocą tzw. eutanazji. Co wobec tego robi władza. Żeby obniżyć przestępczość, legalizuje następne plagi społeczne. Tak to się stopniowo zapętla, aż dochodzimy do takiego punktu, że po co prawo, jak jego nie będzie, to znikną również w ogóle przestępstwa.

{Kirker} nie dostrzega zależności między tymi zjawiskami! Widzi osobno: "że Stasiek, że koń, że drzewo". Nie widzi, że społeczeństwo przestało dbać o etykę, ponieważ wyręcza je w tym aparat państwowy!!! Po co potępiać narkomana, skoro zrobi to państwo (...) Gdyby rodzice wiedzieli, że nikt im nie pomoże, nikt nie będzie "za darmo" leczył ich dziecka, że to oni będą musieli płacić za spowodowane przez nie szkody - to bardzo by tego dziecka pilnowali...

Tutaj mamy do czynienia z podejściem ahistorycznym nie biorącym pewnych zmian pod uwagę. Wspomniałem w tekście, że w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych miało miejsce zdarzenie określane mianem rewolucji seksualnej. Pewne wzorce zachowań zostały wówczas bardzo mocno spopularyzowane przez popkulturę. W ogóle w tamtym okresie społeczeństwa zostały postawione do góry nogami. Żeby starać się to wszystko wyprostować trzeba pewnych rzeczy zakazywać, bo inaczej cała społeczność się sypie. Przetrącone bowiem zostają jej filary.

Czy za amoralność społeczeństwa odpowiada rozrost aparatu państwowego? I tak, i nie. Rozwój socjalizmu doprowadził do zepsucia społecznego. To jeden z powodów, dla których konserwatyści tacy jak moja osoba welfare state potępiają. To była uwaga dotycząca samej konstrukcji państwa. Teraz dochodzimy do następnej kwestii. Konserwatyści są za tym, żeby państwo było stróżem moralności. Czy więc mogą odpowiadać w ten sposób za amoralność społeczeństwa? Raczej nie. Ludzie jako emergentna suma jednostek są bezmyślni (dlatego też demokracja nie będzie działać) i mają skłonność do akceptowania zastanego systemu prawnego.

Poza tym jakby co, jestem za sprywatyzowaniem tego całego socjału - szkolnictwa, służby zdrowia, ubezpieczeń i opieki społecznej. Państwo bowiem ma inny zakres obowiązków.

Konserwatywny liberalizm opiera się na zasadzie: "Chcącemu nie dzieje się krzywda". Wierzą w nią zarówno konserwatyści jak i (klasyczni) liberałowie

Myślę, że różnice między konserwatyzmem a liberalizmem konserwatywnym jest następujące. Konserwatyści uważają, że wartości moralne mają podstawy transcendentalistyczne, czyli że zostały ustanowione przez Boga. Konserwatywny liberalizm wychodzi z fundamentu ateistycznego. Uważa, że moralność powstała na drodze ewolucji społecznej, szeregu prób i błędów, więc dany system moralny, skoro wypróbowany, to musi być skuteczny. Tak to przynajmniej udowadniali David Hume i Alexis de Tocqueville. Z tego wynika również inna istotna różnica. Konserwatyzm będzie dążyć do państwa katolickiego, natomiast liberalizm konserwatywny do neutralnego światopoglądowo.

Mam wspólnego wroga: socjalizm. Może by przestać się kłócić?

Chyba tam zamiast "mam" powinno być "mamy". Wówczas wszystko by się zgadzało. Bardzo się cieszę, że główny antysocjalista kraju wystawił mi odpowiedni certyfikat antysocjalizmu. A czy przestać się kłócić? Prawica już tak ma, że wewnątrz tego środowiska rozgrywa się wewnętrzna walka ideologiczna. Nie jesteśmy jakimś homogenicznym środowiskiem jak laicka lewica: czym się różni taki Napieralski od Senyszynowej na gruncie ideologicznym?

No i tyle polemiki. Na zakończenie, chciałem stwierdzić, że w życiu nie spodziewałbym się, iż moim blogiem zainteresuje się tak znany publicysta...

wtorek, 23 czerwca 2009

"Coś" i lewicowość

Stacja naukowa na Antarktydzie. Pewnego dnia zjawia się helikopter. Strzelec oddaje od czasu do czasu serie do psa, który ucieka. Helikopter następnie ląduje, a strzelec zostaje zastrzelony przez badaczy z amerykańskiej stacji. Pies się dziwnie zachowuje. Okazuje się również, że helikopter nadleciał z norweskiej stacji badawczej. Tam badacze nie znajdują żywej duszy. Natrafiają jedynie na szczątki obcego w bryle lodu w wannie. Nie przypominał żadnego znanego im ziemskiego organizmu. Więcej, po dalszych poszukiwaniach wychodzi na jaw, iż Norwegowie znaleźli obcego w warstwie lodu mającej 90 tysięcy lat. Po jakimś czasie znaleziony wcześniej pies zabija wszystkie w zagrodzie w której został zamknięty, wypuszczając wypustki. Obcy zaczyna następnie wchłaniać wszystkich członków załogi po kolei. Okazuje się, że to istota bardzo ekspansywna, której nawet pojedyncze komórki wykazują daleko posuniętą autonomię...

Tak zaczyna się słynny film Coś (w oryginale The Thing) Johna Carpentera. Bardzo przyzwoity horror science-fiction. Można podejść do niego całkowicie bezrefleksyjnie, potraktować jako dobrą rozrywkę. Niekoniecznie jednak. Refleksje mogą być różnego typu: czy istnieją żywe istoty w innych światach? Nie wykluczone jest pójście w inną stronę. Czy nie istnieją obecnie byty tak ekspansywne jak kosmita z Coś i jak one wpływają na nasze życie?

Odpowiedź tutaj dosyć szybko rzuca się w oczy. Takim ekspansywnym bytem zbliżonym mocno do obcego z obrazu Carpentera jest lewica. Dlaczego? Wykazuje ona ogromną zdolność mutacji. Od 1789 roku, kiedy się pojawiła, aż ciężko zliczyć, ile tego wszystkiego było. Liberalizm demokratyczny, socliberalizm, socjalizm, anarchizm, komunizm, faszyzm, nazizm, w końcu obecna socjaldemokracja. Wydają się one wszystkie być krańcowo odmienne. Wyjaśnijmy sobie to zatem.

Czasem lewica przejmowała pewne elementy narodowe. Tak zrodził się na przykład faszyzm będący w rzeczywistości odmianą ludowego populizmu. Dlaczego do tego doszło? Ponieważ ideologia lewicowa nijak przystawała do rzeczywistości, musiała się zatem do niej w jakiś sposób dopasować. Tak też było z komunizmem. Zakaz pornografii czy godzina policyjna dla nieletnich kojarzą się często właśnie z tym systemem; dziwne, że mało kto wiąże z tym dozwolonej aborcji, rozwodów, państwowego ateizmu oraz takowej własności wszystkich przedsiębiorstw. Skąd się one wzięły? Były to elementy wtórne. Pierwotnie bowiem w ZSRR wolno było wszystko za wyjątkiem krytyki władzy. Obyczajowością mało kto się tam przejmował. Część komunistów uważała nawet, iż bardzo dobrze się dzieje, że zwalczana jest ta "burżuazyjna kultura" i wszystko, co się z nią wiąże. Dopiero po 1927 pojawiły się wszystkie restrykcje natury obyczajowej. Komuniści wykazywali również pewien koniunkturalizm. W czasie wojny ojczyźnianej uaktywniona została cerkiew - trzeba było bowiem bojowego ducha narodu budzić wszystkimi możliwymi środkami. Jedyny prezydent PRL Bolesław Bierut chodził na procesje w Boże Ciało. O co w tym wszystkim chodziło? To był zwykły koniunkturalizm władzy. Dlaczego na przykład Mussolini, ateista, który pisał paszkwile na temat Kościoła i Hierarchii, później uczynił katolicyzm religią państwową Włoch? Dlaczego on,socjalista, redaktor naczelny Avanti!, przejął część postulatów narodowych i konserwatywnych? Więcej, tutaj można mówić o pewnym zdrowym rozsądku starszej generacji lewicy, która potrafiła pewne szkodliwe elementy z programu wyeliminować. Obecni socjaliści czy socjalliberałowe są pozbawieni piątej klepki i do takiego aktu nie są w ogóle zdolni.

Lewica również z reguły jak coś zepsuje, to postępuje na dwa sposoby. Pierwszy to mówienie, że tezy są dobre, tylko że niedobrzy ludzie wcielali je w życie. Taką argumentację do tej pory można usłyszeć na temat komunizmu. Marks i Engels niby chcieli dobrze, tylko źli Lenin i Stalin wszystko wypaczyli. Drugi to odżegnywanie się od tego, co wyprawiała poprzednia generacja. Tak dosyć szybko rozwiązano kwestię nazizmu i faszyzmu. Wskazanie dychotomii faszyzm/nazizm-komunizm to był jeden krok; w końcu Lenin uważał, że faszyści reprezentują najwyższą formę reakcji. Tak więc skoro komuniści są lewicowi, to faszyzm na zasadzie przeciwieństwa to ruch prawicowy. Znaczne znaczenie miała również ucieczka wielu nazistów do SPD, a także udział w tworzeniu partii zielonych; w NRD przeszli nawet na stronę... komunistów. To oni stworzyli mit ultraprawicowego ruchu nazistowskiego. W rzeczywistości nazizm jest nurtem radykalnej lewicy, który obecnie przez lewicę jest odrzucany jak zgniłe jajko. Oni twierdzą, że są teraz inni i takich ideałów nie wyznają, ergo nazizm musi być prawicowy. Lewica współczesna powoli zaczyna przerzucać komunizm na stronę prawicy, czasem nazywając ten ustrój czerwonym konserwatyzmem (sic!). Wynikać to wszystko ma z tego, że współczesna oświecona lewica ma inny stosunek do wielu kwestii niż starsza generacja, zatem tamci to musieli być jakąś zakamuflowaną prawicą... Nieprawda. To tylko przykład znacznego polimorfizmu lewicy, który może mylić niezorientowanych w politycznych nurtach oraz ich ewolucji.

Lewicowcy często jak coś popsują, zaczynają realizować postulaty swoich przeciwników. Przykładem był NEP. Nacjonalizacja wszystkiego, co tylko dało się temu poddać, zakończyła się masowym głodem i kanibalizmem. Wobec tego Lenin przywrócił pewne elementy gospodarki wolnorynkowej. Za taki NEP można uznać "konserwowanie się" komunizmu opisany wyżej. Ciekaw jestem również, czy obecni lewicowcy mają resztki piątej klepki oraz czy albo kiedy oni pójdą po rozum po głowy? Pewne zjawiska jak aborcja, eutanazja, panoszenie się wszędzie seksualnych dewiantów są bardzo mocno szkodliwe w skali społecznej...

Jedno jest pewne. Potwór z filmu Coś w końcu pokazywał swoją drapieżną i niszczycielską naturę. Tak samo będzie z lewicą. Jej projekty budowania Królestwa Bożego na ziemskim padole zawsze muszą skończyć się totalnym kataklizmem.

sobota, 20 czerwca 2009

Nędza politycznego mainstreamu

Kiedy rozmawiam z ludźmi o polityce, widzę, iż psuję nim prosty czarno-biały obraz świata. Nie mogą się bowiem nadziwić, jak to można zarówno nie być za PiS, ani za PO. Takie to już mają dychotomiczne pojmowanie otaczającej rzeczywistości. No i nic dziwnego, bo w mediach jest ciągle o PiS i PO, to skanalizowało niemalże całą debatę polityczną. Więcej, gdy mówię im, że cały polityczny mainstream praktycznie niewiele się różni od siebie, to przecierają oczy ze zdziwienie tak, jakby mieli przed sobą uciekiniera ze szpitala psychiatrycznego. Wmówiono im bowiem, że Donald Tusk i Jarosław Kaczyński są krańcowymi przeciwieństwami. A czy tak w rzeczywistości jest?

Pora zatem się zastanowić nad prawami i zależnościami rządzącymi politycznym mainstreamem. Należy się tutaj kilka słów wstępu. Politycznym mainstreamem nazywam największe partie polityczne dostające subwencje z budżetu państwa mające reprezentację w parlamencie, czyli będzie to PiS, PO, SLD oraz PSL. Wielu uważa, że są to krańcowe przeciwieństwa - dostrzegając wśród tych partii prawicę i lewicę. Jeżeli się dobrze przyjrzymy, to w parlamencie mamy same lewicowe partie. Można tylko mówić o tym, że jedni są bardziej na prawo, a drudzy bardziej na lewo; a tak to sami lewicowcy. Wszystkie partie, czy to PiS, PO, SLD czy PSL są ugrupowaniami socjaldemokratycznymi.

Czy oni coś robią? PO mówiła o drugiej Irlandii. Ciekawe której? Moim zdaniem mieli na myśli Irlandię Północną. PiS cały czas mówił o konieczności przebudowy państwa i dekomunizacji. Czy do tego doszło? Już nie wspominam SLD i PSL, bo to są wybitni koniunkturaliści, a ta ostatnia to klasyczny przykład politycznej prostytutki, która zawsze stara się doklejać do aktualnie rządzącego ugrupowania. Wszystko zatem w politycznym mainstreamie kończy się na gadaniu, obiecywaniu itd. A nie dzieje się nic. Za to coraz bardziej rozrasta się aparat biurokratyczny, rosną podatki itd. SLD wprowadziło sławetny podatek Belki od transakcji giełdowych, PiS podatek Religi. PO jest natomiast całkowitym rekordzistą w rozmnażaniu fiskalizmu w Polsce - jako KL-D i UD mają na koncie wprowadzenie między innymi podatku dochodowego, a obecnie chcą podnosić VAT i akcyzy. Jednym słowem polityczny mainstream rozmnaża biurokrację, w której później stanowiska zajmuje. Partie doń przynależące walczą tylko o to, żeby zajmować najróżniejsze stanowiska. Czy myślą o ich likwidacji? Skądże znowu. Po co zabierać swoim ziomkom z partii miejsca pracy? - z tego to powodu ograniczenia kasty biurokratycznej są z ich punktu widzenia bezzasadane i irracjonalne. Z tego to powodu nie mamy co się łudzić na przykład, jeśli chodzi o rozwiązanie KRRiT. Nikt tego nie ruszy, ponieważ wiązałoby się to z utratą ciepłych posadek. Tak samo prywatyzacja nie pójdzie za daleko i wielu państwowych molochów nikt się nie będzie dotykać. Po co, jeżeli do rady nadzorczej spółki skarbu państwa można wprowadzić swoich?

Jak się taki polityczny mainstream kształtuje? To typowa rzecz dla ustroju demokratycznego. Mamy bowiem różne grupy roszczeniowe w społeczeństwie, które chcą, aby to państwo zrobiło im dobrze. Ludzie jak wszystkie obiekty w przyrodzie dążą do najniższych stanów energetycznych, nie chcą się zatem zbytnio napracować. Popierać będą zatem takie rządy, które im zapewnią taki dobrobyt. Smutna rzecz, ale prawdziwa. Z tego to powodu wszystkie partie stają się socjalistyczne. Ergo, wszyscy obiecują złote góry, jak to dobrze będzie, kiedy oni zaczną rządzić. Musimy wiedzieć, że ludzie jako masa są całkowicie bezmyślni. Emergentna suma ich inteligencji pod każdym względem jest ujemna albo bliska zeru. Biorą więc takie postulaty za dobrą monetę i idą głosować na tego, kto w danych wyborach więcej obiecał. Nic zatem dziwnego, że w Polsce wszystkie partie politycznego mainstreamu to tak naprawdę socjaldemokraci. Polityk prezentujący wolnorynkowe przekonania nie jest w stanie wejść do parlamentu, a jeżeli już, to musi się mocno z tym kryć. Bo jak to, zabierać ludziom państwowe ubezpieczenia, służbę zdrowia, opiekę społeczną w zamian za niskie, proste, klarowne podatki?

Jeżeli chodzi o postulaty światopoglądowe, to też nie widać, żeby poszczególne partie się jakoś mocno różniły. Wszystkie poparły na przykład Anschluss do UE oraz zagłosowały za traktatem lizbońskim oznaczającym kasację Państwa Polskiego. Wszystkie również nie chcą, aby cywilni obywatele posiadali broń palną. Tutaj można by długo wymieniać. W tym wypadku mamy do czynienia z doborem stabilizującym, że przechodzą ugrupowanie głoszące hasła bardzo mocno ułagodzone. Te mechanizmy działają jednak w dłuższym czasie. Wcześniej przeforsowany socjalizm prowadzi do zepsucia społeczeństwa; mamy zatem do czynienia z pętlą dodatniego sprzężenia zwrotnego. Ekstremum krzywej Gaussa przesuwa się stopniowo na lewo. Analogicznie jak w przypadku gospodarki, istnieją tutaj grupy roszczeniowe. Mamy na przykład gejów i lesbijki, którzy to domagają się, żeby państwo im jakieś prawa... o przepraszam, lewa... przyznało. Inna grupa to feministki. Jeszcze inni nie chcą, aby to rodzic na dziecko rękę podniósł, bo na niedobrego "faszystę" wyrośnie. Są też tacy, którzy chcą wyrównywać byty pozaspołeczne, na przykład zwierzęta. (Ciekaw jestem, kiedy to powstanie Front Wyzwolenia Minerałów, czy coś w tym stylu). W wyniku ich działań partie stają się lewicowe nie tylko pod względem gospodarczym, ale również światopoglądowym. Mamy z tym do czynienia w zachodniej Europie. Czym bowiem się różnią na przykład CDU/CSU i SPD? A brytyjscy torysi i Partia Pracy - przecież szef tamtejszych konserwatystów, David Cameron, był na "ślubie" gejowskim kolegi z partii. W Polsce jeszcze aż tak tragicznie nie jest. Jednak już o pewnych rzeczach nie mówi się głośno, żeby nie stracić społecznego poparcia - podobnie jak w przypadku gospodarki, w tej dziedzinie również nie ma miejsca na ideowość. Trzeba bowiem płynąć z prądem...

Trzeba jeszcze zadać pytanie, jakie są zależności między partiami politycznego mainstreamu. Kto wie, czy oni się na przykład nie umawiają, kiedy mają rządzić. Swojego czasu przecież dążono do tego, żeby w Polsce wprowadzić system dwupartyjny tak, aby PiS i PO mogły na zmianę rządzić. Zagadkową sprawą są przedwczesne wybory z 2007 roku. Czy tutaj po prostu nie doszło do jakiejś ugody między szefami największych ugrupowań? Być może mamy tak naprawdę monolit na szczytach władzy, który toczy bitwy mankietami. Jeżeli tak jest, to mamy doskonały przykład wynaturzenia demokracji w postaci partyjniactwa.

No i tak to sprawy się mają z politycznym mainstreamem. Różnice w nim się stopniowo zanikają, aż zaczyna stanowić jeden zwarty monolit.

piątek, 19 czerwca 2009

Podstawowa komórka społeczna

Niemiłościwie rządząca nami lewica zwykła zwalczać wszystkie tradycyjne wartości. Miejsce hierarchii i autorytaryzmu zajmuje egalitaryzm i kult bożka Demosa. Religia katolicka zastępowana jest przez państwowy ateizm. Ius naturalis będące odbiciem ius aeterna divina zamieniane jest na prawniczy pozytywizm. Własność prywatna przestaje kogokolwiek obchodzić - obecnie pobiera się podatki w wysokości 83%, jakby to wszystko razem podliczyć. Oczkiem w głowie lewicy jest również podstawowa komórka społeczna, czyli rodzina. Przeciwko niej wytaczane są najcięższe działa. Próbuje się nią na przykład poddawać redefinicji, nazywając związek dwóch osób tej samej płci w ten sposób. Tworzy się również różne organy opieki społecznej, które w założeniu mają zwalczać agresję w rodzinie. Tropi się również przypadki takie jak Josif Fritzl celem jest dyskredytacji. O co w tym wszystkim chodzi?

Lewica dąży bowiem do tego, żeby dzieci były wychowywane kolektywnie jak w starożytnej Sparcie. Przecież jak może się skończyć stopniowe obniżanie wieku przymusu szkolnego. Przecież już się pojawiają projekty, aby tym obowiązkiem objąć nawet czterolatków. Póki co było głośno o posyłaniu do szkoły 6-latków, kolejnym durnym projekcie realizowanym na wzór zachodniej Europy... Sprowadzając to wszystko do reductio ad absurdum może się okazać w pewnym punkcie, że celem wyrównywania szans, zapewnienia wszystkim dzieciom dostępu do edukacji - dalej można wpisać inne równościowe slogany - państwo socjalistyczne zdecyduje utworzyć się właśnie taką kolektywną chlewnię. Tak to się właśnie wszystko może skończyć.

Jak powinna zatem ta podstawowa komórka społeczna?

Wszystkie byty społeczne wykazują pewną hierarchiczność. To jest dla nich rzecz naturalna. Zawsze się w danej grupie znajdzie zdecydowany lider decydujący o większości spraw z nią związanych. Tak samo powinno być w rodzinie. Tutaj należy odrestaurować pojęcie głowy rodziny. Powinien być to pater familias, a zatem mąż i ojciec. A dlaczego? Tutaj może się przy okazji zacząć dyskusja nad tym, a dlaczego nie może być to żona. Mężczyzna i kobieta są pod względem biologicznym i psychologicznym przygotowani do różnych funkcji w społeczeństwie. To nie jest trudno zauważyć. Pewne rzeczy po prostu lepiej zrobi lepiej mężczyzna niż kobieta i vice versa. Poza tym facet jest mniej konformistyczny i ma mniejszą skłonność do przyjmowania cudzych opinii za własne. Z tego to powodu to mąż i ojciec powinien być głową rodziny. Zwiększyłbym również jego uprawnienia. Jak jakaś kobieta wychodzi za mąż, to niech nie płacze potem, że jej mąż okazał się być tyranem. Przecież można było zrobić - jeżeli już - rozeznanie wcześniej. Jakkolwiek nie jestem miłośnikiem demokracji, uważam, że dobrze byłoby utrzymać ją na poziomie gminy oraz częściowo województwa (tam proponowałbym system z częścią stanowisk mianowanych). Tam prawo głosu powinien mieć właśnie pater familias.

Obecnie rodziców degraduje się w wychowaniu dzieci do swoistych funkcjonariuszy państwa. Moim zdaniem to należy całkowicie odrzucić. Rodzice mają prawo wychować swoje dziecko w takich przekonaniach, jakie uznają za stosowne. I tutaj mnie nie obchodzi, że może się to wiązać z pochwałą nacjonalizacji przemysłu, kłamstwem oświęcimskim, kreacjonizmem, żydowsko-masońskimi rządami nad światem itd. Tak samo nie mam zamiaru wnikać, w jakim wyznaniu chcą swoje dziecko wychować. Jeżeli są ateistami czy agnostykami, nie mają żadnego obowiązku mówić swojemu dziecku o transcendencji. Czy wobec tego powinien zostać utrzymany obowiązek szkolny i państwowe szkolnictwo? Oczywiście, że nie. Szkolnictwo wszystkich poziomów powinno ulec prywatyzacji, a obowiązek szkolny zostać zniesiony. Wówczas to rodzice będą mogli wychowywać dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami. Państwo w tym przypadku nie powinno się wtrącać. Odezwą się w tym momencie różni Jaśnie Oświeceni: a co będzie, jeżeli rodzice będą nauczać swoje dzieci różnych teorii paranaukowych? Odpowiem, a co mnie to obchodzi. Czy ja wnikam w to, że wy prawdopodobnie ateuszy wychowacie?

Zdarza się słyszeć o takich przypadkach, że opieka społeczna odebrała rodzicom dziecko, ponieważ było za grube. Zacytowany casus pochodzi z UK, ale pokazuje jak to niemiłosiernie nam panujący socjalizm się rozochocił. Moim zdaniem to jest kwestia rodziców, jaką dietę stosują - czy żywią dziecko dietą wegetariańską (wegańską, fruktariańską, jakąkolwiek z tych), czy też dietą Kwaśniewskiego albo Atkinsa, czy w inny sposób. Tak samo należy to do takich spraw, jak to czy karmią dziecko jak kaczkę, czy też oszczędzają na jego żywieniu. To powinna być wewnętrzna sprawa rodziny. Jesteśmy przy problematyce medycznej. Czy powinny być zatem przymusowe szczepienia? Moim zdaniem nie. O tym powinni decydować rodzice, czy będzie się im wstrzykiwać związki rtęci (tak, sól sodową kwasu etylortęciotiosalicylowego, znaną jako Thiomersal), jakie szczepionki - czy np. szczepionki DNA, szczepionki w transgenicznych roślinach, z atenuowanych drobnoustrojów itd. Tak samo powinno być z zakresem opieki medycznej. Między innymi z tego powodu służba zdrowia powinna być w całości prywatna.

Obecnie w Polsce chce się utworzyć organ opieki społecznej działający jak Jugendammt, który w założeniu ma odebrać dziecko rodzicom w ciągu 20 minut. Celem jest walka z agresją w rodzinie. Moim zdaniem takie organy - podobnie jak i cała opieka społeczna - powinny zostać zlikwidowane. Kwestia stosowanych metod wychowawczych powinna należeć do rodziców - czy używają siły fizycznej, czy łagodnej perswazji, czy też w ogóle pozwalają sobie wchodzić swoim pociechom na głowę. To też jest wewnętrzna sprawa podstawowej komórki społecznej, do której nie należy się wtrącać. Tak samo kwestia śledzenia dziecka przez rodziców: jak chcą, to nawet niech zachipują. Przecież takie problemy, to wewnętrzna sprawa rodziny.

Jakie jeszcze powinny być uprawnienia rodziców względem dzieci? To oni powinni decydować również, kiedy ich potomek staje się w świetle prawa dorosły. Przecież to nie jest taka prosta kwestia: jedni dojrzewają szybciej, a inni wolniej. Neurobiologiczna dojrzałość mózgu to przedział od 16 aż do 25 lat. Tak więc część populacji będzie już w pełni ukształtowana intelektualnie emocjonalnie i intelektualnie przed 18 rokiem życia, a część dopiero w połowie trzeciej dekady życia. Tak więc czy państwo powinno arbitralnie decydować, o tym kiedy to dziecko staje się... pełnoletnie (takie to określenie jest niejednokrotnie najbardziej adekwatne)? Od takich rzeczy powinna być rodzina. Rodzice powinni móc również swoje dziecko ożenić bądź wydać za mąż - i to, jak już kiedyś zaznaczałem - powinna być jedyna furtka w przypadku pożycia seksualnego przed dorosłością.

Rodzice nie powinni mieć tylko prawa ius vitae et necis. Poza tym powinni oni być w całości odpowiedzialni za swoje dzieci. Pytanie: dlaczego lewica tak niechętnie na to wszystko patrzy. Otóż niejaki Adorno wydał książkę Authoritarian Personality. Uzasadniał w niej, że wychowanie w sposób autorytarny prowadzi do tego, że w przyszłości dzieci nie będą akceptować systemu demokratycznego, tylko że naturalne będą się im wydawać hierarchia i autorytaryzm. Demokracja to dla współczesnej lewicy to wręcz element credo, więc wiadomo, dlaczego z pewnymi rzeczami będą walczyć. Pawlik Morozow jest wiecznie żywy. Z tego powodu będą coraz mocniej ingerować w wychowanie dzieci przez rodziców. A jak to się wszystko skończy. Zapewne tak samo jak w starożytnej Sparcie.

czwartek, 18 czerwca 2009

Ja, Tygrys i ostateczna realizacja projektu Oświecenia

Z Tygrysem dyskutujemy na temat różnych kwestii w zasadzie od ponad roku, czy to na swoich blogach, czy na Niepoprawnych, czy na Blogmedia24. Głównie chodzi tutaj o kwestie ekonomiczne. Tygrys lubi w końcu oskarżać innych prawicowców o skażenie myślą Korwin-Mikkego, co określa terminem "korwinizmu". Zarzuca przy tym często skupianie się na zagadnieniach ekonomicznych oraz kwestiach konstrukcji państwa.

Czasem się jednak nie zastanawiam, czy nie mówimy o tych samych rzeczach. W komentarzu pod tekstem Dyktat papierków napisał:

Ktoś za moich czasów w Szwcji celnie zauważył, że "taki imigrant jak Wittgenstein (co to na Oxfordzie brylował za geniusza) u nas mógłby teraz na uniwersytecie co najwyżej obsługiwać kopiarkę". Fakt, że to był Żyd, do tego z bogatej rodziny i cholera wie, czy nie pedał. Co z pewnością ułatwiało, ale dzisiaj by to zapewne i tak do kariery geniusza nie wystarczyło. Tyle, że ja w tym nie dostrzegam żadnego socjalizmu, a jedynie REALNY LIBERALIZM.

Tygrys jak ognia unika określenia "socjalizm", które ja używam bardzo często do zdefiniowania istniejącej rzeczywistości, w jakiej państwo zajmuje się szkolnictwem, lecznictwem, ubezpieczeniami, regulacją stosunków pracy et cetera. Tygrys woli to wszystko nazywać "realnym liberalizmem". No i wróćmy do początku. Czy nie mówimy o tym samym, czy ten "realny liberalizm" i "socjalizm" nie są tylko i wyłącznie nazwami synonimicznymi?

Przyjrzyjmy się, jak ewoluowały poszczególne ideologie polityczne. Konserwatyzm to pogląd zakładający, że wszystko, co wydarzyło się po rewolucji antyfrancuskiej to schizma bytu (określenie de Mainstre'a). Dlatego to opowiada się za hierarchią, autorytaryzmem, dyscypliną, tradycją, religią, więc jest antydemokratyczny i elitarystyczny. Przyjrzyjmy się jednak drugiej stronie. Tam na początku mieliśmy demokratyczny liberalizm - z jednej strony opowiadający się za wolnym rynkiem, a z drugiej strony egalitarystyczny. Był zatem wewnętrznie sprzeczny; w demokracji system leseferystyczny utrzymać się nie może. Pojawiły się bowiem w społeczeństwie różne roszczeniowe grupy. Na początku byli to robotnicy; teraz doszli do tego różni odmieńcy z zaburzoną seksualnością. Pojawił się zatem pogląd zwany socjalizmem, który wymagał zwiększenia rozmiarów państwa, żeby zajmowało się edukacją, ubezpieczenia oraz zwiększyło "warsztaty narodowe" (czyli znacjonalizowało szereg przedsiębiorstw). Demoliberalizm zatem zaczął w tym kierunku dążyć. Jego produktem okazał się socjalizm. Co było następnym szczeblem ewolucji? Z socjalizmu rozwinęły się wszystkie ideologie totalitarne. Mamy zatem ciąg rozwojowy od demoliberalizmu aż po totalitaryzm. Nie myślmy zresztą, że ewolucja socjalizmu w system totalitarny to pieśń zamierzchłej przeszłości. Przecież ta rzeczywistość, ten cały europeizm, to czym się powoli staje?

Tygrys nazywa to, co mamy obecnie "realnym liberalizmem". Stosuje przy tej zasadzie klasyfikację kladystyczną. Na tej zasadzie socjalizm należy do kladu liberalizmu demokratycznego, a do kladu socjalizm należy komunizm, nazizm oraz europeizm. Tak więc z punktu widzenia samej ewolucji ideologii lewicowych Tygrys ma częściowo rację. Te trzy to ostateczna realizacja projektu Oświecenia.

Teraz pytania do Tygrysa na zakończenie: jaki jest zakres tego "realnego liberalizmu". Czy to, co mamy obecnie jest czymś takim, czy to co przyjdzie potem, czyli system totalitarny zrodzony ewolucyjnie ze współczesnego socjalizmu? A może obecny socjalizm i następna generacja europeizmu to są podzbiory zbioru "realny liberalizm"? W każdym razie czekam na rozwianie moich wątpliwości...

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Dyktat papierków

Swojego czasu jedna moja lewicująca koleżanka - ta znana z mojego starszego tekstu Obrazoburstwo na warszawskiej starówce - leczyła się u dentysty Ukraińca. W ogóle nie narzekała na jakość wykonywanych usług, nie było również żadnych problemów zdrowotnych. Pewnego pięknego razu tą działalnością zainteresowała się policja. Co się wówczas okazało? Ów dentysta był nielegalny, nie posiadał ani wykształcenia w tym zakresie, ani nie miał żadnych dokumentów typu LEP, które uprawniałyby go do wykonywania zawodu. A jakoś nikt z korzystających nigdy się nie skarżył...

Ten przypadek nie jest wcale wielce odosobniony. Podobnych zdarzało się więcej i to w różnych profesjach. Czego to wszystko dowodzi? W obecnym socjalistycznym świecie na wszystko trzeba mieć przysłowiowy papier. Przyjrzyjmy się zatem temu procederowi...

Powołałem się w pierwszym akapicie na przykład nielegalnego dentysty. Tutaj trzeba zadać sobie podstawowe pytanie? Czy osoba chcąca leczyć ludzi musi koniecznie mieć dyplom ukończenia studiów medycznych oraz zdany egzamin państwowy? Przykład powyższy wskazuje, że niekoniecznie. Moim zdaniem ludzie mogą się leczyć u kogo chcą - czy to będzie lekarz, znachor, cudotwórca czy ewentualnie inna persona w tym typie. Poza tym właściciel szpitala raczej nie zatrudniłby osoby, która nie skończyła studiów medycznych na przyzwoitej uczelni ze strachu przed utratą klientów.

Od czasu do czasu słychać przypadki nauczycieli, którzy sfałszowali swoje dyplomy np. na Stadionie Dziesięciolecia, a potem pracowali kilkanaście lat w szkolnictwie. Więcej, uchodzili za dobrych. Nagle ktoś się zainteresował, że delikwent nie skończył studiów i poszli oni siedzieć jako oszuści. Należy sobie postawić pytanie: czy aby nauczać w szkole trzeba mieć dyplom wyższej uczelni? Jeszcze nie tak dawno temu wystarczało tylko liceum pedagogiczne, po którym można było pójść do zawodu. Osobiście tego wymogu nie rozumiem. Często, jak się słyszy, co się wyrabia w szkołach, to co zdolniejsi uczniowie zaginają swoich nauczycieli bez większych problemów. Tu można się zastanawiać nad dwoma problemami. Po pierwsze po co maszynowo produkować magistrów? Ważniejsza jest tutaj kwestia druga; czy nauczyciel musi mieć dyplom. Gdybyśmy mieli szkolnictwo całkowicie w rękach prywatnych, to właściciel szkoły decydowałby, kogo zatrudnia na swoim terenie. Tego typu problemy, czy ktoś ma dyplom, czy nie ma, przestałyby w takiej sytuacji w ogóle istnieć. Człowiek musiałby się wykazać wiedzą i umiejętnościami z przedmiotu, którego chciałby nauczać. Śmieszy mnie również pomniejszy przypadek, kiedy to nauczyciel z kilkudziesięcioletnim stażem nauczania nie może pojechać z uczniami na wycieczkę szkolną. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ nie odbył jakiegoś tam kursu. Osoba natomiast bezpośrednio po studiach, z dyplomem oraz takim kursem, może pojechać bez większych problemów, mimo braku doświadczenia w pracy z młodzieżą. Tutaj również widać następny paradoks, jaki powoduje dyktat papierków. Teoretycznie osoba bez żadnej wiedzy, jak co, gdzie i jak wygląda, może wykonywać dany zawód, tylko dlatego, że posiada pliczek różnych dokumentów.

Wiele mówi się korporacjach prawników. Dlaczego nikt nie chce w tej profesji wprowadzić wolności wykonywania zawodu tak, żeby teoretycznie każdy mógł go wykonywać? Wówczas problem prawniczych korporacji w ogóle przestałby istnieć. Niech każdy będzie mógł założyć kancelarię adwokacką na przykład! A co prokuratorów, sędziów czy adwokatów z urzędu - traktować jak zwykłych urzędników państwowych. Wprowadzenie Korpusu Służby Cywilnej rozwiązałoby problem prawników zatrudnianych przez państwo, podobnie jak w przypadku całej reszty pracowników sektora publicznego.

A prowadzenie badań naukowych? W obecnych czasach, jak się nie ma żadnych literek przed nazwiskiem to o tym w ogóle nie ma mowy. To ja się w takim razie pytam. Czy najwybitniejszy filozof epoki antycznej, Arystoteles ze Stagiry, miał jakikolwiek tytuł naukowy? Czy Michael Faraday posiadał stopień chociażby magistra czy licencjata? Czy powszechnie uważany za jednego z najwybitniejszych uczonych wszystkich epok Albert Einstein na początku swojej kariery, przed annus mirabilis, był zatrudniony w jakimkolwiek ośrodku naukowym? Na wszystkie można udzielić odpowiedzi przeczącej. Nie można na pewno poddać w wątpliwość osiągnięć wszystkich wymienionych osób. Więcej, wielu na przykład wybitnych biologów molekularnych zaczynało od zupełnie innych problemów - James D. Watson od badania wędrówek ptaków, a Francis Crick od udoskonalania radaru w czasie drugiej wojny światowej. Obydwaj są powszechnie znani ze względu na podwójną helisę. Czy obecnie taka zmiana profesji byłaby możliwa? Wszystko to świadczy to o tym, że w nauce cała "papierologia" jest szkodliwa dla rozwoju nauki! W obecnych czasach ani Arystoteles, ani Faraday, ani Einstein mogliby w ogóle nie zaistnieć.

Również w innych zawodach generuje się szereg papierów. Żeby być na przykład geologiem terenowym, trzeba poza dyplomem posiadać papier na daną specjalność - kartografię, hydrogeologię, złoża, grunty. A teraz można się zastanowić? Czy to oby na pewno konieczne. Żeby na przykład poszukiwać ropę naftową wystarczy opanować tzw. analizę basenów sedymentacyjnych, czyli sedymentologię, tektonikę, elementy geofizyki, geochemii i mikropaleontologii. A czy tego nie jest w stanie zrobić człowiek, który geologii nigdy nie studiował czy trzeba z góry zakładać, że poszukiwacz złóż paliw kopalnych ma posiadać papier terenowego geologa? Moim zdaniem to powinna być bolączka danej firmy zajmującej się poszukiwaniem i wydobywaniem złóż, kogo zatrudnia na takim etacie. Państwo powinno zaprzestać licencjonowania zawodu geologa.

Zajmowałem się wyżej bardzo szczegółowymi wskazaniami na poszczególne papiery. Mało kto poddaje jednak w wątpliwość posiadanie tak oczywistego dokumentu jak prawo jazdy. A czy to jest konieczne? Albo ktoś umie jeździć samochodem, albo nie. Podnieść natomiast należy kary za spowodowanie wypadku czy stwarzanie niebezpiecznej sytuacji na drodze. Od razu pewne rzeczy skończyłyby się.

Kiedyś w tekście Mea culpa zaznaczyłem, że państwo powinno wydawać tylko jeden dokument, a mianowicie paszport w momencie, kiedy rodzice uznają dziecko za dorosłe. (Tak, od tego powinna być podstawowa komórka społeczna), do tego weryfikować jeszcze ukończenie poszczególnych etapów edukacji. Tyle by w zupełności wystarczyło (poza pewnymi bardzo nielicznymi wyjątkami). Ale cóż, żyjemy w coraz bardziej socjalistycznej rzeczywistości ze wszystkimi problemami przezeń generowanymi...

czwartek, 11 czerwca 2009

Do Aleksandry: natura totalitaryzmu

Pod wpisem bloggera Dixi Czy leci z nami... wiktymolog doszło do ciekawej wymiany zdań między moją osobą a Aleksandrą. Broniłem tam konserwatywnego poglądu, że społeczeństwo jest hierarchiczne i autorytarne, ergo najlepszą władzą będzie autorytaryzm. Demokracja jest natomiast ochlokracją, która prowadzi do zamętu, zastoju, wykształcenia się monopolu w postaci politycznego mainstreamu, któremu na żadnych zmianach nie zależy. Według mnie jedynym skutkiem systemu demokratycznego jest rozrost aparatu biurokratycznego i staczanie się w coraz głębszy socjalizm. Cytując Janusza Korwin-Mikkego, "demokracja jest zawsze głupia, dyktatury i monarchie dzielą się na dobre i złe". Moja interlokutorka doszła do wniosku, iż autorytaryzm prowadzi na dłuższą metę do rozwoju systemu totalitarnego. Polemika pod tekstem Dixi (nie wiem, czy rzeczony bloger dopuszcza deklinację swojego nicka) zainspirowała mnie do szerszego omówienia tematu genezy systemu totalitarnego.

Na początek rys historyczny. Sam termin "totalitaryzm" został stworzony przez ideologa faszystowskich Włoch, Giovanniego Gentile jako państwo ingerujące we wszystkie sfery życia jego mieszkańców. Termin ten został użyty również w Doktrynie faszyzmu, broszurze, której autorstwo przypisuje się Mussoliniemu. W rzeczywistości jej autorem najprawdopodobniej był Gentile. Za ideologie totalitarne uważa się nazizm, komunizm, dyskusyjne jest miejsce faszyzmu (ten najczęściej jest traktowany jako autorytaryzm).

W dyskusji z Aleksandrą postawiłem tezę, że totalitaryzm jako taki nie wywodzi się z autorytarnej władzy, tylko z socjalizmu. Łatwo dostrzec to na prostym przykładzie. Wszystkie państwa przed rewolucją francuską były autorytarne. O totalitaryzmie jednak nie można tam mówić. Państwa te były znacznie bardziej zdecentralizowane niż współczesne oraz zajmowały się głównie zapewnianiem bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego (czego o obecnych też nie można powiedzieć). Z historycznego punktu widzenia odpada zatem totalitaryzm jako bezpośredni skutek autorytarnej władzy. System totalistyczny należy zatem wyprowadzić z czego innego. A tym jest nic innego jak socjalizm. Poszukajmy wspólnego mianownika między poszczególnymi systemami totalitarnymi. Co znajdziemy? Oczywiście, że socjalizm. Gdyby nie to, nie mogłyby one w ogóle zaistnieć. Niżej postaram się wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.

Socjalizm zakłada, że część ludzi sobie w systemie, w którym wszystko jest prywatne w ogóle nie poradzi. Tworzy więc państwowe szkolnictwo (przy tej okazji wprowadza przymus szkolny), służbę zdrowia oraz wprowadza przymus ubezpieczeń. Ludzie z reguły uważają to dobrodziejstwo, toteż wszelki krytycyzm wobec istnienia tychże bywa traktowany jako symptom choroby psychicznej. Zwolnieni są bowiem z odpowiedzialności za siebie oraz za swoje dzieci. Człowiek jak każdy inny obiekt w przyrodzie dąży do najniższych stanów energetycznych, toteż nic dziwnego, że z reguły będzie wolał jak coś będzie państwowe i nie będzie musiał za to bezpośrednio płacić (pójdą na to pieniądze z jego podatków). A teraz przeanalizujmy, jak to się dzieje, że socjalizm stacza się bardzo łatwo w system totalitarny lub jest po prostu totalitaryzmem w wersji soft.

Weźmy na przykład państwowe szkolnictwo. Przez tysiące lat coś takiego w ogóle się żadnemu filozofowi nie przyśniło, że coś takiego może w ogóle zaistnieć. Ludzie zdobywali wiedzę na różne sposoby. Skolaryzację wymyślono dopiero w XVIII w. w dobie Oświecenia, czyli wtedy, kiedy narodziła się lewica jako taka. Jaki był jej cel. Wcale nie jakieś abstrakcyjne wyrównywanie szans - chodziło o indoktrynację społeczeństwa. Maximilian Robespierre uważał wręcz, że państwo powinno zająć się wychowywaniem dzieci, żeby kształcić je w jedynej słusznej ideologii i tępić zabobony. W podobnym duchu wypowiadał się Włodzimierz Iljicz Lenin. Uważał on, że należy przeprowadzać skolaryzację z jednego prostego powodu: umiejących czytać i pisać jest łatwiej urabiać w stronę komunizmu.

A my traktujemy państwową szkołę jako rzecz dobrą. Przecież program jest układany przez urzędników z MEN. Socjalistyczne łże-elity polityczne są bardzo zainteresowane kształtowaniem właściwych postaw od małego. Nie dziwmy się zatem, że na przykład program jest coraz gorszy i dotyczy to wszystkich przedmiotów. Chodzi tutaj o przemysłową więc produkcję orwellowskich proletów, czy jak to się mówi po wyborach w 2007 roku, lemingów. Dzieci poddawane są najnormalniej w świecie intelektualnej lobotomii. To są zabiegi planowe. Istnienie państwowego szkolnictwa oczywiście umożliwia ideologiczne urabianie w kierunku pewnych tez - takich jak dobro przynależnictwo do UE (vide wierszyk, o którym kiedyś pisał Tygrys), antropogeniczne pochodzenie globalnego ocieplenia, normalność homoseksualizmu, wmawianie seksualnej rozwiązłości za pomocą różnych edukacji seksualnej, polityczna poprawność et cetera. Z punktu widzenia socjalistów i ogólnie lewicy nie może istnieć nic lepszego na tym świecie. Oni również bardzo dobrze wiedzą, co by się stało, gdyby szkolnictwo sprywatyzowano oraz zlikwidowano takie organy jak MEN, kuratoria czy komisje akredytacyjne, dlatego do końca będą się przed tym bronić.

Inna rzecz uważana przez nas powszechnie za bardzo dobrą, to państwowa służba zdrowia oraz takowe ubezpieczenia. Nie zastanawiamy się nigdy nad tym, co one implikują ze sobą. Przecież państwo musi kalkulować wydatki, na leczenie jakich schorzeń przeznaczyć więcej pieniędzy. Wobec tego zaczyna się dążyć do odpowiednich zmian w prawie. Na przykład, dlaczego musimy zapinać pasy, gdy jedziemy samochodem? Chodzi tutaj o to, że państwo nie chce wydawać pieniędzy na leczenie urazów (w tym na częściowo lub całkowicie sparaliżowanych w wyniku wypadków samochodowych). Tak samo niedawno wymyślili zakładanie kasków przy jeździe motorem, rowerem, a nawet na nartach. Przyczyna jest tak samo prozaiczna - chodzi tutaj o minimalizację wydatków przeznaczanych na cele zdrowotne. Tak samo obecnie zwalczany jest nikotynizm (zaiste dziwna to rzecz, bo część socjalistów, tych ateistycznych, to obrońcy narkomanii!). Nie muszę dodawać przy tej okazji, że "wrażliwi społecznie" są wielkimi obrońcami innego przymusu - a mianowicie szczepień; moim zdaniem o tym powinni decydować rodzice. Ta socjalistyczna dbałość o zdrowie społeczne czym jest, jak nie przeszczepianiem elementów totalitarnych?

Istnienie państwowych ubezpieczeń implikuje również jeszcze jedną rzecz. Chodzi tutaj o pozbywanie się jednostek, których leczenie okazuje się beznadziejne. Na przykład pojawiały się już projekty, aby powyżej 65 roku życia człowiek sam opłacał tego typu usługi, mimo istnienia państwowej służby zdrowia. Po prostu leczenie ludzi starszych będzie zbyt dużo państwo kosztować. Podobnie jest zresztą z kalekami. Pojawiają się projekty eutanazji dzieci niepełnosprawnych. Kilka lat temu dywagowali nad taką możliwością członkowie Royal Society. W 2004 roku w Holandii przeszedł tak zwany protokół z Groeningen. Wszystko z czego wynika? Właśnie z tego, że mamy tą państwową służbę zdrowia, której istnienie wymusza kalkulacje wydatków. W pewnym momencie uznaje się, że leczenie pewnych przypadków będzie za dużo kosztować, tak więc należy takich - mówiąc bez ogródek - poddać planowej eksterminacji.

Obok tego wszystkiego socjalizm rozbudowuje biurokrację wręcz do gargantuicznych rozmiarów. Spędzamy coraz więcej czasu w urzędach, niektórzy z nas w zasadzie pół życia. Na wszystko musimy mieć de facto papier i pozwolenie. Dokonując reductio ad absurdum dziwię się, że państwo nie wydaje jeszcze zaświadczenia o możliwości posiadania potomstwa. Popatrzmy na to wszystko. Żąda się od nas, żebyśmy na wszystko mieli papier - a to prawo jazdy, a to dyplom, a to prawo wykonywania zawodu (w przypadku na przykład lekarza, geologa), w wyniku czego, człowiek nie może wykonywać profesji, jaką chce. Przede wszystkim bowiem musi posiadać jakiś tam dokument, umiejętności są dopiero na drugim miejscu. Socjalizm utrudnia prowadzenie wszelkiej działalności gospodarczej poprzez królicze rozmnożenie pozwoleń, licencji, koncesji. Do tego powstają instytucje takie jak PIP, PIH czy Sanepid, które zajmują się notorycznym nawiedzaniem przedsiębiorców, oraz całe resorty w gabinecie danego rządu jak Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, jakie od tego są.

Analizując powyższe przykłady, dochodzimy do prostego wniosku, że socjalizm to stadium wstępne do rozwoju totalitaryzmu. System totalny stanowi zatem zakończenie projektu rozpoczętego w epoce Oświecenia. Co więcej, do tego wszystkiego dochodzi w ustroju demokratycznym, żeby było śmieszniej, który ma nas ex definitione chronić przed zakusami władzy. Totalitaryzm zatem w żadnym stopniu nie wynika z autorytaryzmu i elitaryzmu, które są istotnym elementem doktryny konserwatyzmu. Dodam, że gdyby rządzili konserwatyści z krwi i kości, to tego wszystkiego, co wyżej opisuję po prostu nie zaistniałoby. Autorytaryzm i elitaryzm to efekty naturalnej stratyfikacji społeczeństwa. Totalitaryzm stanowi natomiast logiczną konsekwencję socjalizmu.

środa, 10 czerwca 2009

Bilans rządów "miłości"

Dzień 21 października 2007 roku pamiętam dosyć dobrze. Poszedłem wtedy na wybory, zagłosowałem na Ligę Prawicy Rzeczypospolitej z nadzieją, że wreszcie uda się przełamać pięcioprocentowy próg wyborczy i wprowadzić do parlamentu trochę nowej krwi. Oczywiście, zamiast około 10%, jak wcześniej zakładali dostali tylko 1,3% poparcia. Wiadomo, odczułem trochę moralnego kaca, z drugiej strony zagłosowałem zgodnie z przekonaniami. Tego dnia stała się rzecz o wiele groźniejsza. Do władzy w Polsce dorwała się partia w założeniu konserwatywno-liberalna znana nam wszystkim jako PO. Widząc, kto wygrał wybory, wiedziałem, że do władzy doszli bezideowi grandziarze. Teraz po niecałych dwóch latach rządów widzę, że się nie myliłem ani o jotę.

Zacznijmy od tego, co miało być największym atutem PO, na który nabrała się część osób o wolnorynkowych przekonaniach. Chodzi tutaj o ekonomiczny liberalizm. Miało być uproszczenie życia przedsiębiorcom, podatki trzy razy 15% (PIT, CIT, VAT) et consortes. Co się natomiast dzieje?

Uproszczenie i obniżenie podatków okazało się być propagandową mrzonką. PO wcale nie ma w ogóle zamiaru zmniejszać fiskalizmu w Polsce. Ostatnio zaproponowali podniesienie podatku VAT - podstawowej stawki z 22% na 23% oraz na pewne usługi, w tym hotelarskie (w tym przypadku z 7% do 22%). Co to oznacza? Do Polski nie będzie się opłacało w ogóle przyjeżdżać na wczasy. Ludzie zaczną wybierać zagranicę z powodu niższych cen tych usług (mimo, że w euro!). Nie mówię już, ile pensjonatów i hoteli z tego powodu upadnie... Poza tym podnoszenie podatków pośrednich jest pozbawione sensu, ponieważ zmniejsza konsumpcję, a co za tym idzie - wpływy do budżetu państwa. To jednak nie pierwszy przypadek u obecnego (nie)rządu. W zeszłym roku chcieli podnieść akcyzę na paliwa, tak samo już wiadomo, że wzrosną ceny papierosów i alkoholi. No i takie to mamy ograniczanie fiskalizmu... Poza tym od zawsze PO trąbiło o liniowej stawce podatku dochodowego od osób fizycznych. Tylko wygrali wybory, to oni o tym zapomnieli. Dalej będziemy mieć podatkową progresję. PO również ani myśli rozprawić się z podatkiem Belki od transakcji giełdowych.

Gdyby PO było partią choć w najmniejszym stopniu liberalną ekonomicznie, dążyłaby do tego, żeby Polska w UE mogła prowadzić niezależną politykę celną i fiskalną. Przecież to dzięki UE VAT na większość towarów i usług wynosi 22%, bo taką oni ustanowili podstawową stawkę. Nie możemy również samodzielnie decydować o zmniejszaniu taryf celnych, ponieważ tutaj też istnieją unijne obwarowania. Powinien już być dawno wystosowany dokument dotyczący utrzymania niezależności w tych kwestiach. Niestety, PO upaja się mitami o wolnym rynku w UE - a mamy tam centralne sterowanie rodem z komunizmu. Jak kiedyś stwierdził Janusz Korwin-Mikke, UE to strefa szalejącej biurokracji.

Jak jesteśmy przy UE, powinni również wywalczyć co najmniej okres przejściowy, po którym tamta biurokracja w Brukseli mogłaby narzucać swoje normy dotyczące ochrony środowiska oraz sanitarne. Piszę "co najmniej", ponieważ taka partia - w założeniach konserwatywno-liberalna - walczyć powinna w ogóle o ich zniesienie, a przy okazji autonomię państw członkowskich w tym zakresie. Niestety, nie dostrzegają kuriozów takich jak unijne normy na rozmiar jabłek, krzywiznę ogórków bananów, przechowywanie odchodów zwierząt itd. Tak samo niedługo samochód będzie można naprawiać tylko i wyłącznie w serwisie firmy, która jest jego producentem. To też unijny wymysł, o którym jest zadziwiająco cicho. Jak zaznaczyłem wyżej, partia deklarująca się jako liberalna pod względem ekonomicznym, powinna z takimi rzeczami walczyć, uważając je za absurdy na kółkach.

PO miała ułatwiać życie przedsiębiorcom. Pracuje komisja "Przyjazne państwo" i jakoś nic się nie dzieje w tym zakresie. Przykład stanowi tutaj podniesienie stawki VAT. Więcej, PO wprowadziło takie zmiany w prawie budowlanym, że bez zgody urzędnika nie można na swojej ziemi nawet altanki postawić czy zrobić kapitalnego remontu swojego domu. Nie szykuje się również żadne uproszczenie prawa geologicznego. Dzięki PO mamy już 300 rodzajów działalności gospodarczej związanym ze wszelkimi pozwoleniami, koncesjami i licencjami. Taka partia powinna dążyć do ich ograniczenia. Wyciera sobie jednak swoimi własnymi założeniami tyłek. Nie tak dawno temu wprowadzono aż 30 pozwoleń na usługi około-medyczne, takie jak na przykład salony masażu. Co się dzieje w związku z tym, mamy znowu rozmnożenie biurokracji.

Liberalizm ekonomiczny PO, hucznie przez nich ogłaszany, mamy zatem rozliczony. Platforma Obywatelska okazała się być partią zwyczajnie socjalistyczną. Teraz pora się rozprawić z ich tzw. łagodnym konserwatyzmem. Abstrahuję już od tego, że przywódca tej partii, Donald Tusk, konserwatystą na pokaz stał się dopiero w 2005 roku, kiedy bierzmował się i wziął ślub kościelny. Wcześniej był to zagorzały antyklerykał i ateista, obnoszący się z tym, sprzeciwiał się również wprowadzaniu przepisów antyaborcyjnych.

Już na początku rządów PO wystąpiła z projektem refundacji zapłodnienia in vitro. Podchodząc od strony liberalizmu ekonomicznego, to projekt najzwyczajniej w świecie socjalistyczny. SLD by się czegoś takiego nie powstydziło. Oni powinni dążyć, aby stopniowo zmniejszać ilość zabiegów refundowanych albo w ogóle sprywatyzować służbę zdrowia czy ubezpieczenia. Równie dobrze jak refundacji zapłodnienia in vitro mogliby się domagać, żeby to samo czyniono w przypadku chirurgii plastycznej. To jedna rzecz. Secondo: nie mają oni żadnych dylematów moralnych dotyczących IVF, jak powstawanie zarodków w tysiącach sztuk?

Janusz Palikot swojego czasu chciał dyskusji na temat eutanazji. Zdaję sobie sprawę, że zostało to podjęte jako temat zastępczy celem maskowania nieróbstwa obecnego gabinetu. Można zatem podejrzewać, iż była to zagrywka na poziomie jego wygłupów - jak czytanie pracy doktorskiej prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego czy paradowanie z gumowym fallusem. Jednak samo podjęcie tego tematu wskazuje nie na żaden konserwatyzm światopoglądowy, tylko zwykły libertynizm. Można podejrzewać na podstawie pewnych przesłanek, że libertyńskie przekonania w PO są na porządku dziennym. Przecież Jarosław Gowin powiedział kiedyś, że to go w tej partii uwiera.

Jakkolwiek jestem zwolennikiem totalnej prywatyzacji szkolnictwo, zniesienia bolszewickiego przymusu szkolnego oraz odpowiedzialności rodziców za swoje dzieci, zdaję sobie sprawę, że w obecnych demokratycznych warunkach przeprowadzenie takiej operacji byłoby niewykonalne. Jestem zatem zmuszony popierać jakiś model oświaty państwowej z programem ustalanym przez MEN. A co robi PO w tej dziedzinie? Psuje to, co nie zdążyły zepsuć wcześniejsze gabinety. Obecna minister edukacji, Katarzyna Hall, w ogóle nie myśli, jak posprzątać stajnię Augiasza, jaką w ostatnich latach stało się polskie szkolnictwo. Nikt nie dba o to, aby zwiększyć efektywność edukacji, zadbać o porządek w szkołach, które stały się swoistymi ludzkimi zoo czy zwiększyć wymagania programowe. Obecnie mamy do czynienia z pogłębianiem chaosu, jaki zapanował w polskim szkolnictwie dzięki Wittbrodtowi, Handke czy Łybackiej.

Partia tego pokroju powinna bronić niepodległości państwa oraz dbać o jego międzynarodową pozycję. Co natomiast robi PO? Prowadzi dyplomację tak, jak wszystkie wcześniejsze gabinety za wyjątkiem rządu Kaczyńskich, czyli "politykę brzydkiej panny bez posagu", jak to ongiś określił Władysław Bartoszewski. Ta godna jest jedynie Vidkuna Quislinga. PO jednomyślnie głosowała za kasacją Państwa Polskiego, czyli za traktatem lizbońskim.

Na tej podstawie nie trudno określić zresztą, co to za ugrupowanie. To zwykła lewicowa partia, która z prawicą nie ma nic wspólnego poza na siłę przypinanym szyldem. Niczym się nie zajmuje - poza rozmnażaniem biurokracji i wprowadzaniem kolejnych prawnych kuriozów, nawet deklaruje, to że nie ma zamiaru kompletnie nic robić. Mimo to ludzie te rządy "miłości" - po pobiciu aktorki grającej w spotach PiS wypada ten wyraz pisać w cudzysłowie - popierają. Joseph de Maistre powiedział kiedyś, że naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Oby w tym przypadku się mylił...

wtorek, 9 czerwca 2009

Imigranci, asymilacja, mniejszości

Rządząca lewica ma zwyczaju generowanie problemów. Czasami zrobią tak, że wszystko jest państwowe: wtedy nawet po taki towar jak papier toaletowy stać trzeba w kilometrowych kolejkach. Obecnie nie wycofali się z tendencji nacjonalizowania. Barack Obama upaństwowił przecież General Motors. Lewicowość gospodarcza obecnie jednak nie rzuca się tak mocno w oczy jak wszelkie wspieranie różnych dziwnych mniejszości, które stały się wręcz nowym proletariatem. Klasyk lewicy Gramsci stwierdził, że jeżeli można wywrócić gospodarkę, to samo da się uczynić z obyczajowością. Tak samo uważali członkowie szkoły frankfurckiej jak Adorno, Marcuse czy Horkheimer. Nazwane to zostało - i to przez samą lewicę - kulturowym marksizmem.

Zaczęto zatem wyzwalać kobiety, homoseksualistów, dzieci, zwierzęta, a także różnych imigrantów. Pojawiła się polityczna poprawność, która zakazuje pewnych rzeczy nazywać po imieniu. Więcej imigranci czy różne mniejszości mające całkowicie w poważaniu kraj, w którym przyszło im zamieszkać, stały się istnymi świętymi krowami z Kalkuty. Nie można o nich nic złego powiedzieć, żeby nie narazić się na ostracyzm i przypięcie łatki - czy to "rasisty", "antysemity", "faszysty" itd.

Powiedzmy sobie szczerze. W wielu miejscach imigranci bardzo się rozochocili. Abstrahuję już od tego, że w ogóle nie pracują i ciągle żyją na zasiłki. Nie wykazują żadnej chęci asymilacji. Izolują się od całej reszty społeczeństwa. Dochodzi wręcz do mordów na tle religijnym. W samym Monachium to kilkanaście przypadków. Imigranci wywołują również wszelakie burdy - w 2006 roku we Francji doszło do zamieszek. Poza tym jeżeli w tym kraju w nocy spłonie mniej niż 100 samochodów, to należy uznać ją za spokojną. Co więc należy w takiej sytuacji począć?

Odpowiedź jest prosta. Jeżeli chcą się izolować, to powinni tak zostać potraktowani. Te getta, w których mieszkają odgrodzić się powinno wysokim murem od autochtonów. Wówczas skończyłaby się zabawa. Tylko, że w "politycznie poprawnej" Europie taki pomysł zostanie sklasyfikowany jako kuferek faszyzmu. Nawet nie będzie dyskusji, tylko od razu przypięcie łatki. Pomysł z izolacją ma kilka zalet. Po pierwsze spadnie ilość rozbojów, podpaleń czy morderstw na tle religijnym, które są chlebem powszednim w krajach ze dużą napływową mniejszością muzułmańską. Secondo: imigranci zauważą, że nie są mile w danym państwie widziani; może tak być, że izolacja zacznie im się mocno dawać we znaki. Wówczas mamy problem w zasadzie rozwiązany. Jeszcze jakby zlikwidować do tego socjalizm...

Niektórzy uważają, że imigrantów należy odsyłać do krajów ich pochodzenia. To swojego czasu sugerował Jean Marie Le Pen, kiedy stwierdził, iż należy całe rodziny tak traktować. Ja uważam, że wystarczy tylko pewien ostracyzm - właśnie w formie takiej izolacji. Wówczas istnieje prawdopodobieństwo, że nikt ich nie będzie zmuszał do wyjazdu. Po prostu wrócą tam, skąd przyszli.

Teraz pojawia się następne pytanie, czy ten problem nie jest ogólniejszy? Generalnie nie tylko muzułmańscy imigranci są taką kłopotliwą grupą, z którą polityczna poprawność nakazuje obchodzić się jak ze zgniłym jajkiem. Są jeszcze inne grupy etniczne, które sprawiają kłopoty. Przykładem są Cyganie. Normalną rzeczą jest, że w sąsiedztwie Romów dochodzi do kradzieży. Czy zatem nie wypadałoby się od nich zwyczajnie odgrodzić, stawiając mur. Tak zrobiono na przykład w Pradze i od razu wybuchły protesty lewaków, że jak tak w ogóle można. W takiej sytuacji nie ma miejsca na żadne dywagacje. Skoro Cyganie sprawiają kłopoty, to tak należy po prostu robić.

Lewica ma skłonność do wprowadzania prawnych bubli i debilizmów; ten fakt jest wręcz truizmem. Przykład obchodzenia się z imigrantami tego aż zbytnio dowodzi. Oby nie skończyło się to re-rekonkwistą...

sobota, 6 czerwca 2009

Kronika postępującego absurdu: żydowskie roszczenia

Na tym świecie mamy do czynienia z wieloma absurdami. Przykładem są unijne normy na kształt ogórka czy wyrób oscypka. Gdybyśmy do UE nie należeli moglibyśmy się pośmiać jedynie z absurdów europeizmu; tak to jesteśmy stawiani z nimi coraz mocniej twarzą w twarz. Sytuacja jest w tym konkretnym przypadku tragikomiczna. Gdyby nie to, że takie polityczne rozwiązania się pojawiają, śmiało mogłoby się to stać kanwą filmu takiego jak Brazil Terry'ego Gilliama.

Są jednak absurdy dla nas o wiele bardziej niebezpieczne. Od 1996 roku organizacja o nazwie JWC domaga się od nas 65 miliardów dolarów zadośćuczynienia. Inaczej mamy być szkalowani i poniżani jako naród na tle międzynarodowym. Sytuacja ta jest absurdalna. Rząd Polski powinien albo nie przejmować się w ogóle tą organizacją, albo wysłać do niej list z informacją, iż jej żądania są istnym absurdem na kółkach.

Dlaczego? Zwroty majątków w przypadku osób narodowości żydowskiej dotyczą góra 70 tysięcy osób. W ramach reprywatyzacyjnej winno się tak zrobić. Przyjąć należy tutaj bezwzględne kryterium własności - wszystkich, których ustrój komunistyczny wywłaszczył po 1946 mają mienie odzyskać, niezależnie od przynależności etnicznej. Moim zdaniem zwroty powinny odbywać się w naturze. Do tego państwo powinno utworzyć fundusz reprywatyzacyjny, który zajmowałby się wypłacaniem odszkodowań. Pieniądze z tego funduszu przekazywane poszkodowanym przez reżim komunistyczny powinny pochodzić od kar spłacanych przez członków PZPR, ZSL i SD w rocznej racie np. 10 tysięcy złotych aż do ich śmierci. Oni są za nacjonalizację i kolektywizację bezpośrednio odpowiedzialni. A zaznaczam, że komunistyczni aparatczycy mają z czego...

Poza tym Jewish World Congress to są Żydzi sefardyjscy. Na ziemiach polskich żyli natomiast Aszkenazyjczycy. Ci ostatni byli pogardzani przez Sefardyjczyków i uważani za ludzi niższego sortu w narodzie żydowskim. Tak było przed wojną. Israel Gutman napisał swego czasu, iż znaczna część narodu żydowskiego to zwykła hołota. Żydzi sefardyjscy również nic nie zrobili, żeby ratować przedstawicieli swojej nacji zabijanych w obozach zagłady. Więcej, część z nich nawet do ataku na Pearl Harbor robiła z Hitlerem i nazistami interesy. Również na masowej zagładzie swoich ziomków. Później nic nie dały, ani raport Pileckiego, ani samobójcza śmierć Szmula Zygielbojma. Można nawet dojść do wniosku, że Żydzi sefardyjscy potraktowali Holocaust jako formę negatywnej eugeniki w najgorszej wersji postulowanej przez Madisona Granta, czyli eksterminację ludzi uznanych za niezdatnych. Zwróciła na to uwagę Hannah Arendt - skądinąd Żydówka - w książce Eichmann w Jerozolimie. Określiła tam Szoah jako morderstwo Kainowe, które na zawsze odbije się cieniem w historii narodu żydowskiego.

A co się dzieje obecnie? Ci Sefardyjczycy, którzy nie kiwnęli palcem w bucie, aby ratować swoich rodaków, domagają się odszkodowań o horrendalnej wielkości. Zostało to określone przez Normana Filkensteina jako przedsiębiorstwo Holocaust. A teraz spójrzmy na to wszystko. Ci Żydzi w USA z pomordowanymi nie mają nic wspólnego poza przynależnością etniczną. Nic nie zrobili, żeby ich ratować. A teraz domagają się pieniędzy... Czy takie zarabianie na śmierci milionów ludzi nie jest najniższego lotu nekrofilią?

Samo żądanie odszkodowań (od nas chcą 65 miliardów dolarów) jest absurdalne. Chyba, że przyjmiemy kolektywną regułą dziedziczności majątku w narodzie. Możemy przy tej okazji wykonać eksperyment myślowy, który wykaże nonsensowność takiego kolektywistycznego dziedziczenia. Wyobraźmy się, że zmarł bezpotomnie Polak zamieszkały na przykład w Argentynie. Teraz wyobraźmy sobie, co byłoby, gdyby jakaś organizacja polonijna na przykład z Australii albo USA, zażądała tego majątku. Rząd Argentyny powiedziałby "nie"; w końcu majątek przeszedłby na tamtejszy skarb państwa. To dlaczego Żydów mamy traktować według jakiś odrębnych reguł i traktować całą nację jak jeden superorganizm?

Zwykła logika nakazuje odmówić żydowskim organizacjom płacenia jakichkolwiek roszczeń przezeń wysuwanych. Rząd Polski, jeżeli jest rozsądny, a nie zadżumiony polityczną poprawnością czy filosemityzmem, powinien odmówić.

piątek, 5 czerwca 2009

Jaka konstrukcja państwa?

Przy okazji dyskusji pod moim wcześniej artykułem LPR - jeśli nie skrajna prawica, to co? przewinęło się szereg istotnych wątków. Nie chodzi tutaj już o zależności między Rosją i Chinami czy inne aspekty polityki międzynarodowej. Mianowicie rozpocząłem dyskusję z Kukim i Katarzyną dotyczącą systemu ekonomicznego, jaki powinien panować w państwie; co powinno być prywatne, a co państwowe, czy też jaki powinien być zakres wspólnego dobra. Ergo: postawione zostały pytania dotyczące tego, jaka ma być konstrukcja państwa. W związku z tym poczułem się zobligowany do wyjaśnienia pewnych kwestii z tym związanych celem wyjaśnienia wszystkich niejasności.

Zacznijmy od tego, jakie mamy wykładnie państwa. Obecnie bardzo popularna jest socjalistyczna, czyli tzw. państwo opiekuńcze lub - jak kto woli - anglosaski termin welfare state. Zakłada ona, że państwo ma się zajmować nie tylko celami bezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego, ale również ma ludzi ubezpieczać, leczyć, edukować, regulować stosunki pracy (np. wprowadzając kodeks pracy, BHP, prawo przeciwpożarowe, płacę minimalną). Państwo takie również ingeruje w gospodarkę na szereg sposobów - przedsiębiorstwa państwowe stanowią często znaczną część sektora publicznego (w tym państwowe monopole), mamy do czynienia z wysokimi podatkami (z czegoś w końcu całą tą maszynerię trzeba utrzymać), tak samo mamy do czynienia z wysokimi taryfami celnymi, szeregiem pozwoleń na nawet najbardziej drobną działalność, rozmnożonymi do nieprawdopodobnej ilości koncesjami i licencjami.

Inną wykładnią jest konserwatywna. Tutaj mamy założenie, że państwo ma się zajmować bezpieczeństwem wewnętrznym i zewnętrznym. Zatem będzie głównie inwestowało w działalność armii, policji, służb wywiadowczych, sądów, częściowo również więzień. W tym tekście będę bronił konserwatywnej wykładni państwa. Nie chcę być bowiem oskarżany o anarchizm - a swojego czasu to padło. To, co niżej będzie opisane, to poglądy konserwatywne sensu stricto na temat zakresu działalności państwa.

Mamy armię, policję, służby wywiadowcze, sądy, w pewnym stopniu więziennictwo. Dopuścić tutaj można również pewne podmioty prywatne. Przecież mamy różne agencje ochrony czy prywatnych detektywów. Dodam, że osoba zgłaszająca taką działalność powinna uzyskać licencję w urzędzie gminy. Również powinny móc istnieć - obok państwowych - prywatne sądy. Obecnie istnieją sądy arbitrażowe, które mają zadanie rozpatrywać sprawy między różnymi firmami. Nie widzę przy tej okazji żadnych przeciwwskazań, żeby osoba fizyczna mogła podpisać umowę z takim sądem, przed którym następnie broniłaby swoich interesów.

Poza bezpieczeństwem wewnętrznym i zewnętrznym państwo powinno dbać o infrastrukturę drogową,kolejową, kanałami żeglugowymi. Tutaj należy dokonać pewnej decentralizacji. Władza centralna winna dbać o utrzymanie dobrego stanu połączeń komunikacyjnych pomiędzy największymi miastami w państwie. Pomniejszymi niech zajmują się samorządy. W końcu to one będą lepiej wiedzieć, czy załatać dziurę w Pcimiu Dolnym, czy też nie. Lepiej też znają swoje potrzeby w tym zakresie: czy w danym miejscu powinna istnieć droga, jeżeli tak, to jaka itd. Do tego należałoby dopuścić również firmy prywatne. Nie widzę osobiście nic złego w istnieniu prywatnych autostrad, tak samo nie widziałbym, gdyby jakiś podmiot zdecydował się wybudować kanał żeglugowy, za korzystanie z którego pobierałby opłaty. Akurat na budowę dróg czy kanałów przez podmioty prywatne powinna być koncesja.

Uważam również, że państwo powinno się wycofać z gospodarki (z pewnym wyjątkiem, o którym niżej). Przedsiębiorstwa państwowe czy samorządowe powinny ulec prywatyzacji. Część z nich przyczynia się do zadłużania państwa. LOT przyniósł na przykład 1 miliard strat w ostatnim roku, a Kompania Węglowa ćwierć miliarda. Jedynym rozsądnym wyjściem z tego wszystkiego z punktu widzenia rachunku ekonomicznego wydaje się prywatyzacja. Państwo nie powinno być manufakturą jak w komunizmie wojennym czy jakimkolwiek innym autarkicznym systemie gospodarczym (jak chociażby faszyzm). Jaki powinien być tutaj wyjątek. Państwo powinno utrzymać produkcję zbrojeniową oraz bawić się w energetykę atomową (pozwala to uzyskać w niedługim czasie bombę atomową, zatem znacznie lepszą pozycję w polityce międzynarodowej). Jak wyżej zaznaczyłem - wszystko inne np. górnictwo, sieci elektroenergetyczne, przewozy kolejowe, transport miejski, gorzelnie, porty morskie, linie lotnicze, giełda itd. - powinno pójść pod młotek.

Jaki powinien być zakres regulacji gospodarki przez państwo? Wszelkich licencji, pozwoleń, koncesji nie powinno być ponad 300 jak obecnie. Zostawić się powinno je poza działalnościami wymienionymi wyżej: na produkcję zbrojeniową, sprzedaż broni, wydobycie surowców mineralnych, energetykę, kontrola jakości żywności i leków, produkcja leków narkotycznych i/lub psychotropowych. Jeżeli chodzi o ten ostatni przypadek, nie widzę bowiem powodu, żeby państwo miało regulować obrót na przykład witaminą C czy środkami homeopatycznymi jak jakieś Oscillococillum. Cała reszta działalności powinna podlegać jedynie rejestracji. Państwo powinno zlikwidować również płacę minimalną, dopłaty do rolnictwa, skupy interwencyjne, przepisy antymonopolowe i antydumpingowe, taryfy celne. Wyjaśniłem część z tych problemów w tekście Mit wielkich korporacji.

Co do regulacji, mamy jeszcze takie kwestie jak na przykład Sanepid. Uważam, że powinien zostać sprywatyzowany i zastąpiony przez szereg konkurujących ze sobą prywatnych podmiotów. Wówczas skończyłoby się na przykład zwalczanie małych rodzinnych firm zajmujących się na przykład produkcją wędlin. Jeżeli jesteśmy przy tym punkcie, zlikwidowane również powinny zostać PIP i PIH. Człowiek powinien patrzeć na to, w jakim miejscu się zatrudnia, czy wszystko może w jednej chwili spłonąć albo zawalić się, czy uważa, że w danym miejscu będzie bezpieczny. Jeśli chodzi o PIH, to wystarczyłby przepis o możliwości zwrotu wybrakowanego towaru do miejsca zakupu - i po co żywić bandę biurokratów. Zlikwidować należy również prawo budowlane i uprościć geologiczne.

Dochodzimy teraz do następnych elementów państwa opiekuńczego. Rzecz będzie o ubezpieczeniach. Te należy całkowicie sprywatyzować i uczynić dobrowolnymi. Uważam, że nie wymagają one licencjonowania. Wystarczy podpisana umowa. Jeżeli jakiś Grobelny zabrałby wszystkie pieniądze i przepadł jak kamień w wodę, można by go pociągnąć do odpowiedzialności jak zwykłego złodzieja. To bez problemu rozwiązałoby sytuację. Szpitale również powinny zostać sprywatyzowane. W przypadku opieki społecznej - tym powinien zajmować się Kościół oraz fundacje. Zasiłki dla bezrobotnych również powinny zostać zniesione: dawanie ludziom pieniędzy od tak jest bowiem demoralizujące.

Mamy tutaj jeszcze jeden z głównych punktów zapalnych, o którym się bardzo często mówi. Chodzi tutaj o edukację. Jak to powinno zostać rozwiązane wyjaśniłem we wcześniejszym tekście Organizacja szkolnictwa. Państwo powinno tylko weryfikować ukończone etapy edukacji, a niczym więcej się w tej dziedzinie nie zajmować. Zniesiony również powinien być obowiązek szkolny, o czym pisałem już wielokrotnie. Przy tej okazji: skończyć się powinno z zasadą, że na wszystko trzeba mieć papier. Skąd wiemy, czy na przykład zdolny amator nie będzie lepszy w danej dziedzinie niż człowiek posiadający dyplom?

Państwo powinno się zajmować jeszcze ochroną środowiska. Nie chodzi tutaj o zwalczanie efektu cieplarnianego, czy tego typu rzeczy. Ochrona środowiska powinna być racjonalna - na przykład ustalanie listy gatunków chronionych oraz limitów odstrzału czy też ustalanie granic obszarów chronionych.

Jakie powinny być podatki? Żeby utrzymać taki mechanizm państwowy wystarczyłyby naprawdę minimalne. Zrezygnować można by z dochodowego, akcyzowych, Belki oraz szeregu podatków regionalnych. Wystarczyłoby pogłówne dzielone między państwo, gminę a województwo oraz podatek pośredni w wysokości 5-7%. Uprościć można by rozliczenia podatkowe - płacenie czekiem albo gotówką, zamiast różnych dziwnych formularzy. Podnieść się powinno kary za niepłacenie tych prostych i klarownych taksów. Jeżeli w jakiejś gminie czy województwie samorząd dostrzegłby ważny cel - miałby prawo wprowadzenie dodatkowego podatku, jeżeli ten zostałby przegłosowany w lokalnym referendum.

Pozostaje jeszcze kwestia, ile miałoby być ministerstw. Moim zdaniem wystarczyłoby sześć, a konkretnie: Obrony Narodowej, Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych, Sprawiedliwości, Finansów, Ochrony Środowiska i Gospodarowania Terenem. Po co bowiem więcej? Obok tego powinny zostać utworzone Korpus Służby Cywilnej czy Korpus Dyplomatów. Urzędników powinno być bowiem jak najmniej, nie pochodzących z politycznych nominacji, ale za to znających się na rzeczy.

Państwo według konserwatyzmu nie może być spuchnięte do nieprawdopodobnych rozmiarów, żeby było jednocześnie manufakturą czy zakładem opiekuńczym. Ma ono być bowiem proste, twarde i skuteczne. Jeżeli Kuki i Katarzyna oczekiwali wyjaśnienia, to je otrzymali.