sobota, 8 maja 2010

Wstyd mi za alme matris!

Ostatnio całkowicie nieumyślnie dowiedziałem się rzeczy bardzo nieciekawej. Jestem z reguły pochłonięty problemami abstrakcyjnymi dla większości ludzi i nie mam zwyczajnie czasu angażować się w takie rzeczy mocniej. To jednak mnie całkowicie zszokowało. Mamy bowiem do czynienia z bardzo ciekawym pojmowaniem konstytucyjnego prawa do wolności słowa, chyba równoważnym z pojęciem politycznej poprawności. Człowiek, który śmie twierdzić, że homoseksualizm jest chorobą, nie ma prawa głosu. Natomiast zwykły skrajnie lewicowy totalitarysta może sobie przyjechać, przyjmuje się go z najwyższymi honorami. Przepraszam bardzo, co to ma w ogóle być...!

Chyba nie mylę się bardzo, twierdząc iż dalej żyjemy w totalitaryzmie. Wcześniej mieliśmy nazizm, potem na sowieckich bagnetach przyniesiono nam komunizm, a teraz żyjemy w terrorze politycznej poprawności pod znakiem tęczowej swastyki. I nie wiem, z czym mam to wiązać. Przecież uniwersytet jest od tego, żeby rozwijać naukę. Tego nie może być bez wolnej wymiany myśli i poglądów, muszą się ścierać różne racje, choćby obydwie strony sporu uważały tezy swoich adwersarzy za absurd na kółkach. A my co tutaj mamy. Urząd na Mysiej rozwiązano dwadzieścia lat temu. Teraz kto za niego robi? Mam tutaj dwie hipotezy. Możliwe, że władze uniwersytetu wystraszyły się Hominternu. Jakiś niezrównoważony, zaburzony mentalnie osobnik mógłby się poskarżyć do Strasburga albo do Brukseli, a wtedy "ciemnogrodzki" ośrodek nie dostałby pieniędzy. W skrajnym przypadku musiałby zapłacić obrażonej gejowskiej organizacji - z naszych podatków oczywiście, w końcu to państwowa uczelnia. (Widać przy tej okazji bezsens tego typu międzynarodowych struktur, teraz tak naprawdę każdy pomyleniec teoretycznie może nam mówić, jakie mamy mieć prawo).

Istnieje również inna możliwość. Dyskutując na uczelni, w tym mojej kochanej Biologii, z ludźmi nieraz byłem oskarżany o jakieś skrajnie liberalne ciągotki (mimo równoczesnej często prezentacji poglądów mocno konserwatywnych). Gdyby była dyskusja o dopuszczeniu broni, to mówiono mi, że nie żyjemy w murzyńskim getcie. Tak samo w przypadku przymusu szkolnego: że będzie 90% analfabetów. (Jakkolwiek znaleźli się ludzie, którzy przyznają mi rację, iż obecnie świat stoi na głowie - z czego jestem bardzo kontent). Spotkałem się również z głoszeniem poglądów totalitarnych, np. ograniczanie populacji przez sterylizację, urzędowa regulacja, ile kto ma żyć oraz szeregiem rozwiązań rodem z Oczu Heisenberga. Powodem miała być troska o Błękitną Planetę. Przechodząc zatem ad rem, może wśród ciała profesorskiego są sympatycy totalitaryzmu. Miałem okazję zauważyć, że wraz z przyrostem ilości literek przed nazwiskiem, niejednokrotnie zmniejsza się ilość zdrowego rozsądku. Cóż, może niektórzy doszli, że najlepszym systemem jest totalitaryzm. W końcu za wierną służbę niemu, przynależenie do ZSMP czy PZPR, wielu doczekało się tych literek przed nazwiskiem - proceder bardzo powszechny w naukach społecznych i humanistycznych. I nic dziwnego, że ci serwiliści, "mierni, ale wierni", nie rozumieją, na czym polega uprawianie nauki sensu stricte. Dla nich to chyba kwestia jakiejś ideologii. Spotkałem się również z osobnikami o tzw. naukowym światopoglądzie - racjonalistami, antyteistami, którzy popełniali błąd a rebours. Oni uważali za prawdziwy pozytywistyczny pogląd o możliwości zaprojektowania społeczeństwa na desce kreślarskiej. Dla nich z kolei nauka miała być źródłem ideologii. No i też usprawiedliwiali na różny sposób rozwiązania, których nie powstydziliby się faszyści i komuniści.

W ramach lewicowych projektów społecznych przerabialiśmy aryjską fizykę, łysenkizm, biologię miczurinowską, materializm dialektyczny. A teraz mamy Singera wożącego się po świecie jak monarchę...

No cóż, nie zabraniam mu wygłaszać żadnych referatów. Niech mentalni faszyści i bolszewicy przyjdą posłuchać swojego mentora; nie jestem za cenzurą ideologiczną, 11 maja będą mieli okazję. Tylko dlaczego nie dopuszcza się ludzi głoszących całkowicie rozbieżne poglądy? Czy ci wszyscy racjonaliści, utylitaryści... jak ich tam zwał... zapomnieli, co powiedział ich najwyższy autorytet Voltaire: "Nie zgadzam się z Twoimi poglądami, ale po kres moich dni będę bronił Twego prawa do ich głoszenia." Tyle, że jeżeli nie pozwalamy jednej stronie wypowiadać swoich racji, to chyba powinna być równowaga. Skoro nie mógł Cameron, to i Singera nie należy wpuszczać. Sprawa bardzo logiczna, ale lewicowi cenzorzy wiedzą chyba wszystko lepiej niż taki jak ja "ciemny ludź".

Poznałem na uczelni mnóstwo cudownych ludzi, czego bym się w życiu nie spodziewał; wystraszyła mnie z początku totalna seksmisja na Biologii. W takim momencie jest mi jednak zwyczajnie wstyd za moją alme matris. Uniwersytet powinien stać na straży wolności debaty publicznej - to warunek jakiegokolwiek rozwoju! - a nie być w jej obrębie stroną.

czwartek, 6 maja 2010

Dwie pieczenie na jednym ogniu

Nie ma co ukrywać, że pozwolić rządzić w państwie lewicy, to jak dać małpie zegarek. Nie trzeba długiego czasu, aby jej rządy doprowadziły do niesamowitych problemów natury ekonomicznej, demograficznej, etnicznej, religijnej, światopoglądowej. Abstrahuję już od całych dziedzin prawodawstwa jak prawa zwierząt, budowlane, przepisy związane również z wszelkimi koncesjami i pozwoleniami... oczywiście wszystkie są nam w ogóle do życia nie potrzebne. Wynikają z kaprysów lewicowej władzy, która to musi postawić kropkę nad "i". Do wymienionych wyżej problemów dołączają jeszcze oczywiste prawne absurdy.

Jak to zwykle w życiu bywa, o ile zepsuć łatwo, to naprawić dużo trudniej. Dlatego nawet najlepszy prawicowy rząd nie jest w stanie w rozsądnym czasie posprzątać obornik wygenerowany przez lewicowego poprzednika. Żeby wszystko doprowadzić do stanu normalnego, trzeba ogromnych zmian systemowych. Te są jednak niewykonalne w czasie jednej czy dwóch kadencji. Gabinety uchodzące powszechnie za wzorcowo wolnorynkowe jak Ronalda Reagana czy Margaret Thatcher nie zdołały całkowicie zlikwidować socjalizmu w gospodarce.

Wykonajmy jednak prosty eksperyment myślowy.

Ta cała ideologia tolerancji doprowadziła do tego, że powyłaziły różne dziwadła. O zgrozo, domagają się coraz większych praw i za każde krzywe spojrzenie w ich stronę skłonne są wtrącać do więzień. Mamy plagę konkubinatów, homoseksualiści domagają się prawnego uznania ich związków, do tego jeszcze wszelakie sekty - New Age, sataniści, scjentolodzy. Dlaczego wymieniłem tą całą menażerię w jednym zdaniu? Pozwolę sobie to niżej wyjaśnić. Tego towarzystwa nie trzeba bowiem mocno zwalczać. Po co wtrącać ich do więzień, nakładać grzywny? Jest natomiast bardzo dobra metoda, która pozwoliłaby bardzo szybko rozwiązać wszystkie problemy z nimi związane. Upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Arabowie w swoim kalifacie kazali niewiernym płacić wyższe podatki. Dlaczego by zatem nie uderzyć tego całego towarzystwa po kieszeni?

Po pierwsze należałoby wprowadzić listę uznawanych religii oraz wprowadzić zasadę, że małżeństwo to związek jednej kobiety i jednej mężczyzny. Znieść należałoby również śluby cywilne. Ateiści przecież mogą sobie założyć świecki kościół humanistyczny, jakkolwiek miałoby to brzmieć. Pan Agnosiewicz może im przecież wręczać obrączki, mogą przysięgać na przepływ informacji genetycznej w linii generatywnej. Należałoby uznawać heteroseksualne związki zawarte w nim -jakby dawali śluby homoseksualistom i zoofilom, to oczywiście, że nie. Jak już tak bardzo chcą, nie ma sensu stawiać im barier. Abstrahuję już od tego, że większość głosów za formalizacją związków homoseksualnych wynika z obecnego prawa podatkowego oraz istnienia ślubów cywilnych. Obok tego należałoby w państwie wprowadzić prosty jak budowa cepa system podatkowy. Dwa taksy - pogłówny oraz ziemski (łanowy oraz podymne, rozróżnienie - jak dla mnie - bezcelowe) wystarczyłyby spokojnie, aby państwo się wyżywiło. No i co teraz?

Mamy uznawane religie oraz zdefiniowane małżeństwo. Co zatem należy zrobić? Związek zawarty w religii uznawanej oraz zgodny z powyższą definicją będzie płacić podatek ziemski raz. Konkubinat, dwóch gejów lub dwie lesbijki niech płacą dwa razy. W przypadku poligamistów czy poliamorystów - tylekroć, ile ich znajduje się w jednej kwaterze. Były również propozycje małżeństw ze zwierzętami, wiadomo, Singer i jego utylitaryzm się kłania. Wyobraźmy sobie, że świecki kościół humanistyczny przyznałby komuś małżeństwo z krową. Wówczas należałoby uznać, że rzeczony przeżuwacz jest w stanie płacić podatek ziemski. Czy w takiej sytuacji nie schowałoby się to całe towarzystwo do cienia bardzo szybko?

Wystarczyłoby ich uderzyć mocniej po kieszeni. Po co bowiem stosować większe prawne restrykcje. Rozwiązanie byłoby bardzo tanie. Pozwoliłoby się uporać z szeregiem jątrzących się problemów w stosunkowo prosty sposób. Upieczono by wówczas dwie pieczenie na jednym ogniu. Zjawiska, o których teraz tak głośno, stałyby się marginalne.

Tylko, żeby to tak prosto i ładnie załatwić, potrzebne są rozwiązania dotyczące całości systemu. A czy w obecnych realiach nas na to stać?

sobota, 1 maja 2010

Wystąpmy z ZSRE!

Pamiętam te chwile doskonale do tej pory. Publiczna telewizja zorganizowała Bizancjum, jakie normalnie odbywa się przy okazji Sylwestra. Odliczano sekundy. No i stało się. Weszliśmy do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich. Kiedyś była Moskwa, teraz mieliśmy mieć Brukselę. Rok wcześniej ludzie otępiani medialnym przekazem zagłosowali za tym, żeby anihilować niepodległy byt Rzeczypospolitej Polski i podporządkować jej los humorom Niemców i Francuzów. Nikt im nie powiedział, że ZSRE to ingerencja w kwestie wewnętrzne państwa we wszystkich kwestiach - od kształtu ogórka po "a u was pedałów biją". Nie wspominano również o centralistycznym i skrajnie socjalistycznym charakterze tej organizacji, o połajankach jak za Breżniewa o braku postępów w budowie jedynego właściwego systemu. Teraz ludzie twierdzą, że im w UE (pozwolę sobie chwilowo tak nazwać ten neontologiczny ZSRR) dobrze. Mogą sobie jeździć za granicę, nie ma jakiś dziwnych przepisów wjazdowych. Ogórki, banany, rtęciowe termometry, głosy o podatkowym dumpingu już nikogo nie przejmują.

Teraz zastanówmy się. A po co nam to wszystko było? Śmiem twierdzić, że wynikało to raczej z umysłowości naszych polityków. Nie mogli oni za długo wytrzymać bez prowadzania na smyczy. Wcześniej jeździli do ojczyzny wszystkich partyjniaków (według Moczara), teraz homines sovietici musieli znaleźć sobie jej ekwiwalent. Nie przywykli do tego, żeby państwo było samodzielnym podmiotem polityki. Dla nich może ono być co najwyżej jakimś satelitą siedzącym grzecznie pod butem kogoś większego i nie wychylającym się za bardzo. Nam wmówiono nieprawdopodobne korzyści wynikające z UE. I nic dziwnego - teraz wielu z nas myśli, że bez dotacji zejdziemy do epoki kamienia łupanego. Ergo, umrzemy z głodu w Priwislanskim Kraju. Imaginacja tych wszystkich korzyści to efekt myślenia życzeniowego. Ludzie nie mający odpowiedniej wiedzy dali sobie, mówiąc kolokwialnie, wcisnąć popelinę. Zadziałały prawidła demokracji - kto tam się przejmuje rozsądkiem, jeżeli liczy się głupia większość - no i wstąpiliśmy do tego trockistowskiego molocha.

A dlaczego UE nam nic nie daje? Przede wszystkim to bizantyńska biurokracja. Urzędnicy tamtejsi mają totalitarną obsesję regulowania każdej błahostki. Nawet Hitler czy Stalin nie mówili, jak ma wyglądać ogórek. Nikt też nie mówił, że socjalistyczne, ociężałe molochy pokroju Niemiec czy Francji wymyślą idiom o nazwie "podatkowy dumping". Przez to musimy mieć odpowiedni VAT, właściwe akcyzy, ponieważ neokomunistyczna tłuszcza z Brukseli się na nas obrazi. Ktoś powie, że dzięki UE można sobie jeździć po całym kontynencie. Norwedzy czy Szwajcarzy też mogą, a ich państwa mają UE w bardzo głęboko w rzyci. Żeby przynależeć do strefy Schoengen nie trzeba być w ZSRE. Inna sprawa, oni bez przerwy się obrażają na nas, że mamy niewłaściwą, ciemnogrodzką obyczajowość. Dostajemy połajanki od różnych dziwnych instytucji, które mieszają z błotem ludzi mających odwagę myśleć inaczej niż lewicowy mainstream. Nie muszę tutaj przytaczać słynnej sprawy Rocco Butiglione...

Tak więc UE jest nam w ogóle nie potrzebna do życia. Uważać ją za konieczną mogą osoby albo nie rozumiejące geopolityki (nikt nie uważa nas za braci, tylko za materiał na państwo satelickie), albo o umysłowości pochłoniętej lewicowością zarówno światopoglądową jak i ekonomiczną (wiadomo, że lewicowi pożyteczni idioci cierpią na uwiąd moszny). Po co nam ta cała biurokracja? Po co nam tyle regulacji w sferach, które w ogóle jej nie wymagają? Jak już wyżej napisałem, do strefy Schoengen moglibyśmy się przyłączyć bez uprzedniego przynależenia do UE. Oni uniemożliwiają również nam wprowadzenie odpowiedniego systemu ekonomicznego; przecież byłyby zaraz śpiewki o tzw. podatkowym dumpingu.

Co powinniśmy zatem zrobić?

Wystąpić z ZSRE. Innego wyjścia nie widać. Po co nam centralnie sterowana gospodarka jak w ZSRR czy Trzeciej Rzeszy? Tak samo kasta biurokratyczna jak w Chinach za dynastii mandżurskiej. Bez tego wszystkiego możemy żyć. Dlaczego zatem siedzimy po uszy w tym samym bagnie, co reszta kontynentu? W Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie ma teraz patriotycznych elit. Jest natomiast banda sprzedawczyków i zdrajców, którzy pragną tylko stolca i wynikającej z niego władzy, nie wspominam już o środkach pieniężnych.

Ktoś powie, że to niemożliwe. Nie jest to prawdą. Taką możliwość daje nam traktat lizboński. Skoro możemy się wypisać, to dlaczego mamy tego nie zrobić? Ktoś powie, że nie ma to sensu. To wypada się tutaj zapytać: dlaczego istnieją państwa, które ani myślą o tworzeniu takich struktur. Mają one bowiem wolnorynkową gospodarkę. Tamtejsze elity polityczne również siebie na tyle szanują, że nie mają ochoty słuchać jakiś ponadnarodowych biurokratów.

Często przed Anschlussem poruszany był aspekt uzależnienia od Rosji. Ten argument to wierutna bzdura. UE nie stanowi żadnej zapory przed zapędami tego państwa. Więcej, mamy przecież przyjaźń niemiecko-rosyjską. Nie wiadomo również, jaki jest udział Rosji w tworzeniu samej UE. Gdyby się okazało, że np. Bukowski ma rację, to weszliśmy z deszczu pod rynnę. Jak się sami nie ochronimy przed Rosją (np. przed agenturą), to nikt nam nie pomoże.

Ale z UE, niestety, nie wyjdziemy. Wszystkie obecne partie polityczne są za tym, żeby brać grube miliony z Brukseli. Nikt nie ma na tyle ikry, żeby wziąć sprawy we własne ręce oraz zabrać manatki z UE. Poza tym rzesze są tak naprawdę ślepe i tego świata rodem z Limes inferior nie chcą albo nie mogą dostrzec. No i to jest w tym wszystkim najgorsze. Prawdopodobnie będziemy musieli doczekać końca tego międzynarodowego tygla.