piątek, 25 września 2009

Co mnie przeraża...

Jak rozmawiam z ludźmi, to często schodzi na politykę. Z tego też wywodzi się pomysł prowadzenia przeze mnie bloga: jestem bowiem polemistą. Oczywiście, dostaje mi się od "faszystów", "darwinistów społecznych" - tutaj wszystkie epitety trafiające pod moim adresem jest ciężko wymienić. Reakcja ludzi, którzy swój światopogląd często budują na emocjach lub mediach, jest dosyć przewidywalna. Mówi się, że wyborcy PiS ukuli pojęcie leminga. Problem w tym, że jako człowiek, który na tą partię nie głosował, widzę ich miriady. Pewne rzeczy człowieka nie wprawiają w osłupienie - jak na przykład uzasadnianie istnienia państwowych przedsiębiorstw, prawa budowlanego czy zasiłków dla bezrobotnych. To raczej norma. Ten kto powiedział, że polska młodzież jest prokapitalistyczna, to najprawdopodobniej ślepiec. Wszechobecny socjalizm na gruncie ekonomii nie przeraża mnie jednak aż tak mocno. Czasem od ludzi całkiem inteligentnych, nie lemingów, zdarza się usłyszeć jeszcze gorsze rzeczy.

Rozmawiam sobie kiedyś, schodzi na eugenikę. No i co się okazuje? Ten człowiek w imię ratowania środowiska byłby zdolny poprzeć tego typu metody. Pozwolę sobie to wymienić. Mam tutaj na myśli przymusową sterylizację, politykę jednego dziecka, przymusową aborcję i eutanazję (obok dobrowolnej, rzecz jasna), a nawet urzędowe regulowanie, ile dany człowiek ma żyć. Uznał, że do tego doprowadzi stopniowe przeludnienie. Będziemy mieli do wyboru albo wszystko, co jest tylko na Ziemi zaorać, albo zgodzić się na takie eugeniczne ustawodawstwo. Tego bowiem wymaga Zeitgeist. To ma być konsekwencja naszego rozwoju. Cóż, niektórzy usprawiedliwiają przymus szkolny rozwojem społecznym i technologicznym - więcej, to jest jeden i ten sam sposób rozumowania. Państwo ma się rozrastać, ponieważ taki jest duch czasu. Mamy komputery, wysyłamy w kosmos satelity, robimy transgeniczne organizmy - to każdy powinien czytać, pisać i liczyć, żeby jakoś funkcjonować i wiedzieć co nieco o otaczającym świecie. A teraz tutaj identyczny sposób rozumowania: ponieważ będzie trzeba ratować środowisko, to trzeba jakoś ten przyrost naturalny ograniczyć i utworzyć jakiś Urząd ds. Reprodukcji i Planowania Populacji (na tej samej zasadzie jak państwowy system szkolnictwa).

Eugeniczne pomysły długo były potępione. Jeszcze niedawno każdy, kto by o nich wspomniał, praktycznie przestałby w przestrzeni publicznej istnieć. Dolepiono by mu bowiem łatkę "nazisty" lub - dużo szerszy zbiór - "faszysty". Z tymi bowiem tego typu praktyki były przez kilkadziesiąt lat kojarzone. Emocje zaczynają jednak opadać. Poza tym ostatnio doszło do tego, że samo porównywanie czegoś do nazizmu stanowi swego typu chwyt erystyczny. Pomysły tego typu w nieco nowej oprawie przeżywają renesans. W pierwszej połowie dwudziestego stulecia chodziło eliminację arbitralnie wyznaczonych "podludzi". Teraz modna jest troska o Błękitną Planetę. Wszystko ma być "ekologiczne", choć ekologia jako nauka o oddziaływaniach między organizmami i ich środowiskiem nie stanowi ochrony środowiska. Ekologiści co raz mocniej ingerują w prawodawstwo. Zakazano na przykład rtęciowych termometrów, co jest swoistym szczytem prawnego absurdu. (Do niedawna myślałem, iż to jakiś głupi żart!) Do tego limity emisji dwutlenku węgla. Tylnymi drzwiami wkracza tutaj brunatny smrodek, tak często zarzucany środowiskom prawicowym lub za prawicę siebie uznających. Ekologiści zamierzają bowiem ograniczyć przyrost naturalny. Oni napisali wprost, że to jest główny powód ich poparcia dla aborcji, eutanazji czy antykoncepcji. Te jednak ich zdaniem są nie wystarczające. Oni przecież chcą zredukować ilość ludzi do miliarda! Podawane są też przez nich liczby jeszcze mniejsze. Eric R. Pianca uznał na przykład, że 350-500 milionów to liczebność idealna. Jeszcze inni wymieniają... 100 milionów. W tym kontekście wypada dodać, że Klub Rzymski uznał, iż w Polsce powinno żyć 15 milionów ludzi. No i jak to osiągnąć? Bez metod eugenicznych takich jak wyżej wymienione się po prostu nie da. Dlatego ekologiści co raz głośniej krzyczą, żeby wprowadzić chińską politykę jednego dziecka. Później wiadomo do czego dojdzie. W Chinach czy w Indiach za Indiry Gandhi przyrost naturalny ograniczano z użyciem sterylizacji. Tutaj też pewne gremia nie powstrzymają się przed wprowadzeniem tego typu metod. Należy pytać, nie czy, tylko kiedy do tego wszystkiego dojdzie? Skoro już tego typu postulaty pewne poparcie mają, to jakieś "arbuzy" zechcą to w końcu w życie wprowadzić.

Argumenty o eugenice mogą zostać zbyte za pomocą prawa Godwina. Oznacza ono, że jeżeli ktoś powołał się na nazizm bądź jego praktyki w dyskusji, została ona zakończona. Jest tu jednak pewien haczyk: teoretycznie można by o tym systemie uniemożliwić wszelką dyskusję w aspekcie współczesności. To jedna sprawa, która pozwala prawo Godwina obejść. Z drugiej strony, sama eugenika nie była specyfiką tylko i wyłącznie nazizmu. Lewicowe środowiska na początku dwudziestego stulecia wyznawały ją powszechnie. Czy w wydaniu ekologistów czy nazistów ma ona takie samo podłoże, którym jest neomaltuzjanizm. Wywodzi się to od Prawa ludności Malthusa, gdzie uznał, że liczba ludności przyrasta w tempie geometrycznym, natomiast zasoby w arytmetycznym, zatem nie da się ludzkości wyżywić. Ekologiści nawet mówią o tym wprost. Przecież zasoby Ziemi są ograniczone, a ludzi jest prawie siedem miliardów. Co należy zatem zrobić? Liczebność gatunku Homo sapiens należy ograniczyć do arbitralnie przezeń określonej liczby. Taka jest ich retoryka.

Jednak zarówno ekologiści jak i ci, którzy przejmują część ich argumentacji, nie widzą jednego. Przecież mamy do czynienia z rozwojem naukowo-technicznym. Gdy ludzi było za dużo, żeby trudnili się myślistwem i zbieractwem, to wynaleziono rolnictwo. Z kolei, gdy później wzrosła liczba ludności, doszło z kolei do rewolucji przemysłowej. O tym zapomniał też Malthus, że postęp samych technik rolnych powoduje, iż więcej ludzi można wyżywić. Neomaltuzjanizm jako taki pozbawiony jest zatem jakichkolwiek logicznych podstaw. Skoro ludzie sobie poradzili wtedy, to i teraz jakieś wyjście z sytuacji zostanie znalezione. Przecież technika cały czas postępuje na przód.

Wypada również wspomnieć na zakończenie o wyjątkowej hipokryzji ekologistów. Przecież oni popierają antykoncepcję, w tym również hormonalną. A czy wiedzą jakie spustoszenia w środowisku wywołują ksenoestrogeny (vide feminizacja samców ryb). Świadczy to o roli, jaką neomaltuzjanizm i przy okazji zoologiczny antykapitalizm odgrywają rolę w ich światopoglądzie.

Wydawało się, że taka potworność jak eugenika już nie jest w stanie odżyć. Niestety, lecz doczekamy czasów, kiedy będziemy musieli biegać po różne papiery do Urzędu ds. Reprodukcji i Planowania Populacji. Zupełnie jak obecnie, gdy chcemy postawić na działce płot bądź wkopać szambo. Historia kołem się toczy...

środa, 23 września 2009

Casus belli: media publiczne

Dużo było ostatnimi czasy mowy o przepychankach w tak zwanej publicznej telewizji. Oskarżano niejakiego Piotra Farfała o to, że obniża jej poziom. (Tutaj wypowiadać się nie będę, ponieważ telewizję w ogóle z rzadka ostatnio oglądam). Atakowano go z różnych pozycji. Wyciągano mu na przykład rzekomą nazistowską przeszłość; w tym ostatnim specjalizowały się zwłaszcza środowiska związane z Szabas Zeitung. Ostatnio po pewnych problemach został odsunięty z tego stanowiska. Zastąpił go Bolesław Szwedo. W każdym razie zapewne to nie koniec przepychanek. PO podnosi od jakiegoś dłuższego czasu temat prywatyzacji tego przybytku. Od razu jest on strofowany przez siły opozycyjne. Wyciągane są takie argumenty jak rzekoma "misja" mediów publicznych...

Wiem bardzo dobrze, że PO nie dokona prywatyzacji mediów publicznych. Tutaj działa taki sam mechanizm jak w przypadku innych państwowych przedsiębiorstw. Przecież tam w radach nadzorczych siedzą ich partyjni koledzy. Jak oni zatem mogą zabrać im pracę. PO zatem tylko sobie tak pogada. Zwyczajem tej partii nic nie zrobi. Nie wiem, czy to nie jest kolejny temat zastępczy, żeby tylko o pewnych kłopotach Parady Oszustów nie dyskutować. Czy oni chcieliby, aby pies z kulawą nogą nagłośnił temat podwyżki akcyzy na paliwa i dodatkowej opłaty z nimi związanej? Innym przypadkiem jest fiasko prywatyzacji stoczni. Takie tematy zastępcze jak eutanazja czy kwestia istnienia mediów publicznych należy ich zdaniem nagłaśniać celem ukrycia pewnych spraw pod dywanem. Poza tym trzeba jeszcze pamiętać, że w takim Polskim Radiu siedzi element pamiętający jeszcze czasy Gomułki. Gdyby Tusk im cokolwiek zrobił, oni zapewne zrobiliby z niego potwora. Posłaliby go zapewne na śmietnik historii. Warto jednak przy tej okazji zastanowić się nad innym problemem. Czy coś takiego jak media publiczne w ogóle powinno istnieć?

Pierwsza rzecz to dlaczego w ogóle państwo zajmuje się przemysłem rozrywkowym. Postawmy tutaj pytanie z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Skoro państwo jako takie para się działalnością radiowo-telewizyjną, to dlaczego nie posiada na przykład sieci dyskotek czy nie wypieka chleba? Tak przedstawia się problem z punktu widzenia samego charakteru własności środków produkcji. Czy w ogóle państwo może ingerować bezpośrednio w gospodarkę, będąc właścicielem fabryk, banków, elektrowni, kopalni et consortes? Doświadczenia z państwową własnością środków produkcji nie napawają optymizmem. Okazało się to drogie i nieopłacalne. Przedsiębiorstwa państwowe z reguły cechuje zatrudnienie ponad faktyczne potrzeby. To samo jest w telewizji. Po co tam mamy na przykład kilka tysięcy pracowników. Jakie muszą być zatem koszty utrzymania tego całego przybytku? W skali rocznej państwo zapewne kosztuje drożej niż wiecznie deficytowe kopalnie węgla kamiennego. Jeżeli popatrzymy na to z czysto ekonomicznego punktu widzenia, to należałoby publiczne media sprywatyzować.

Przeciwnicy przekształceń własnościowych zaraz podniosą inny argument. Ich zdaniem pewne dziedziny w gospodarce mają swoje znaczenie. Oni je określają mianem strategicznego. Nie potrafią sobie wyobrazić, kto będzie wytwarzał prąd elektryczny, broń czy statki pełnomorskie, jeżeli cała gospodarka znajdzie się w rękach prywatnych. Ten błąd w rozumowaniu wykazałem już wcześniej. W przypadku mediów publicznych stosuje się podobny sposób rozumowania. Ma ona mieć pewną misję. Podobnie jak strategiczne znaczenie, tą można definiować arbitralnie. Czy misją są na przykład programy o zwierzętach, filmy dokumentalne, czy na przykład Gwiazdy tańczą na lodzie. To wcale nie jest śmieszne. Zostały one uznane za program misyjny. Tak samo, czy do tego należy produkcja seriali typu Klan czy M jak miłość. Co zatem stanowi misję telewizji?! Widać, że to jest nic innego jak słowny wytrych. Gdy dyskutuje się z lewicą, oni mówią o "faszyzmie", nie bardzo potrafiąc go zdefiniować. Tutaj jest podobny przykład. Czy ci, którzy mówią o swoistej misji telewizji publicznej, potrafią jasno określić, czym ona jest? Wątpię w to. Poza tym sama misja zależy zapewne od widzi mi się aktualnego kierownictwa TVP czy PR.

Innym argumentem wywodzącym się z misyjnego charakteru mediów publicznych jest prezentacja kultury wysokiej w tychże. Przepraszam bardzo, ale jakoś nie widzę, żeby od godziny szóstej nad ranem do drugiej nadawane były opery, balety, ambitne filmy, spektakle teatralne. Czym jestem natomiast raczony jak już włączę telewizor? Na przykład pięć tysięcy którymś odcinkiem Mody na sukces czy innym tandetnym serialem. Pokazuje to, że telewizja jest niskim rodzajem rozrywki nastawionym na zapotrzebowanie masowego widza. Nie ma tam natomiast miejsca dla kogoś o wysublimowanym poczuciu smaku. To wynika z samej natury tego medium. Jeżeli ktoś chce mieć do czynienia z kulturą wysoką, to idzie do muzeum, opery lub teatru, a nie gapi się w telewizor. Poza tym przejawia się tutaj takie samo myślenie jak wyżej: a kto będzie produkować broń czy prąd elektryczny? Przecież prywatne radio i telewizja ojca Tadeusza Rydzyka jest o wiele bardziej misyjne niż państwowe media. Pokazuje to, że również prywatny wytwórca może w swojej stacji pewne rzeczy prezentować. Niekoniecznie musi się zatem zadowalać prymitywnymi teleturniejami czy brazylijskimi telenowelami.

Odrębny problem stanowi natomiast "cywilizowanie" ludzi. Czy państwo powinno się tym zajmować? Moim zdaniem od tego, żeby społeczeństwo jakoś funkcjonowało, to jest prawo oparte na tradycji. Państwo nie musi się zajmować ani edukacją, ani kulturą, ani nauką, ani tym bardziej telewizją. Skoro państwo ma być właścicielem mediów publicznych, to dlaczego nie zajmie się również innymi funkcjami? Problem ten rozwinąłem niżej.

Niektórzy widzą w telewizji państwowej pewną rolę propagandową. Artur M. Nicpoń, skądinąd znany leseferysta, napisał kiedyś tekst o strukturze państwa, w którym zasugerował, że media publiczne mają istnieć. O dziwo, został pochwalony za to przez czołowego socjalistę na Salonie24, czyli Łukasza Fołtyna. Ten zadał mu bardzo dobre pytanie: skoro tak, to dlaczego ma nie istnieć państwowa szkoła. Trzeba przyznać, że to był bardzo dobry argument. Jeżeli ktoś uważa, że zadaniem państwowych mediów jest pewna propaganda, to dlaczego nie popiera przymusowej skolaryzacji? Pytanie to wypada zadać części osób o prawicowych poglądach nie tylko na kwestie społeczne, ale również gospodarcze. Tutaj argumentem jaki się często może pojawiać, to możliwość tworzenia mediów przez wrogie nam siły. Mam tu na myśli obce służby wywiadowcze, przed którymi nie jesteśmy należycie chronieni. To załatwia się jednak w prosty sposób. Po pierwsze trzeba mieć sprawny kontrwywiad, który takim hucpom jest w stanie zapobiec. Zaś po drugie jeżeli ktoś głosi treści antypolskie, to powinien zostać mu wytoczony proces antydefamacyjny. Żydzi jakoś potrafią dbać o swoje dobre imię bez istnienia ogólnoświatowej Jewish TV; więcej, wszyscy odczuwają przed nimi swoisty respekt. Czy w takiej sytuacji jakiś Kuba Wojewódzki odważyłby się wbić polską flagę w psie ekskrementy?

Obok prywatyzacji należałoby również zlikwidować Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Ten biurokratyczny twór jest całkowicie zbyteczny. Służy tylko temu, żeby umieszczać na ciepłych posadkach swoich kolegów. I niczemu więcej tak naprawdę.

Wszelkie powody istnienia państwowych mediów okazują się pozbawione podstaw. Wskazać tutaj mogę tylko jeden wyjątek od reguły. Państwowe media można powołać w czasie wojny lub klęski żywiołowej, która obejmie znaczne połacie kraju. Wówczas taki twór może okazać się całkiem przydatny. Po tym, jak wyżej wymienione problemy państwa przeminą, należałoby je automatycznie rozwiązać. W innych przypadkach nie widzę potrzeby tworzenia państwowych mediów.

Wątpię jednak, żeby ktokolwiek z "bandy czworga" się na takie posunięcie zdecydował. Jedni krzyczeliby o demontażu państwa i klejnotach w koronie. Inni z kolei chcieliby utrzymać tam swoich kolegów, a temat prywatyzacji zostałby rzucony na żer skołowanemu ludowi. Ten natomiast nie wiedziałby, co ma o tym wszystkim myśleć.

poniedziałek, 21 września 2009

Czy należało iść z Hitlerem?

Zetknąłem się ostatnio z pewnym niezwykle ciekawym rozwinięciem przyszłych losów naszego kraju. Niejaki George Friedman stwierdził, iż USA niedługo doceni nasze położenie geopolityczne. Według niego mamy stać się takim państwem jak Korea Południowa czy Izrael. Stany Zjednoczone zaczną nas dozbrajać, wspierać nas finansowo, a my dzięki temu staniemy się kontynentalną potęgą. Sugeruje również rewizję granic w wyniku przyszłego konfliktu z Rosją... Trzeba przyznać, że ten człowiek jest niezłym fantastą. Moim zdaniem USA raczej nie widzą interesu w tym, żebyśmy stali się państwem potężnym ze względu na swoisty ogon merdający psem (casus Izraela). Płaszczenie się przed Stanami Zjednoczonymi nam nic nie daje i raczej wątpliwe, że cokolwiek dobrego przyniesie. Nie potrafimy bowiem prowadzić polityki międzynarodowej zgodnie z zasadami realizmu politycznego. To nie jest zresztą w naszym przypadku rzecz nowa.

Problem ten wywołuje wiele kontrowersji w środowiskach prawicowych. Niektórzy lewicowcy sugerowali wręcz, że to skutek myślenia w kategoriach zoologicznego, jaskiniowego antykomunizmu. Wielu prawicowych komentatorów (na przykład Rafał Aleksander Ziemkiewicz czy Janusz Korwin-Mikke) sugeruje, że w 1938 roku powinniśmy przystąpić do sojuszu z Trzecią Rzeszą. Teraz należy postawić pytanie, czy byłoby to aż tak tragiczne w skutkach, jak niektórzy sobie wyobrażają. Spotkałem się bowiem z opiniami, że Polaków wymordowano by w obozach zagłady, podobnie jak Żydów.

Na początku należy postawić taką kwestię. Czy przed wojną Polska należycie o siebie zadbała? Skądże znowu. Nie weszliśmy w żaden wartościowy sojusz. Na uwagę zasługuje jedynie próba budowy Międzymorza jako przeciwwagi dla Niemiec i Sowietów. W 1938 roku byliśmy postawieni wobec trzech możliwych sytuacji. Po pierwsze nie robić nic, z nikim żadnych paktów nie podpisywać. Jak to się skończyło, to nie trzeba zresztą przytaczać. Skutkiem tamtych wydarzeń jest zresztą obecny stan rzeczy. Druga możliwość to wejście w sojusz ze Stalinem. W tej sytuacji PRL nastałby kilka lat wcześniej, już wówczas doszłoby do zsyłek na Syberię, nacjonalizacji przemysłu i kolektywizacji rolnictwa, ustanowienia państwowego ateizmu et cetera. W tamtej sytuacji pozostaje zatem trzecia możliwość. Trzeba było iść z Hitlerem na ZSRR. Jakby się to skończyło?

Doszłoby do tego, że w 1939 roku marszałek Rydz-Śmigły odebrałby Krzyż Żelazny I klasy na Placu Czerwonym w Moskwie. Do Polski trafiłyby Mińsk, Smoleńsk, Kijów i Odessa. Uzyskalibyśmy zatem dostęp do Morza Czarnego. Polska miałaby większe terytorium, przez co wzrosłaby jej ranga w regionie.

Teraz jakie są najczęstsze kontrargumenty? Bardzo często przywoływany jest przypadek Holocaustu. Krytycy uważają, że obozy masowej zagłady i tak powstałyby na terytorium Polski. Jest on sprzeczny z historyczną rzeczywistością. Jakoś u sojuszników Trzeciej Rzeszy Żydzi mieli się dobrze. Admirał Horthy sprzeciwił się masowym mordom Żydów. Generał Franco został po wojnie odznaczony Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. We Włoszech przeforsowano - i to pod wpływem Hitlera - antysemickie ustawy, jednak jakoś z tego kraju też bydlęce wagony nie podążały w kierunku obozów masowej zagłady. Ów kontrargument jest zatem niedorzeczny z czysto historycznego punktu widzenia. Pojawiają się również opinie, iż gdyby nawet doszło do rzezi, bylibyśmy oskarżani dzisiaj o współudział w Holocauście. Nie bierze to jednak złożoności zjawisk historycznych - swoistych efektów motyla. Nie wiadomo bowiem, czy do Szoah doszłoby. Decyzję o ostatecznym rozwiązaniu podjęto w końcu dopiero w Wannsee. Poza tym kto dzisiaj wypomina Węgrom, Finom, Rumunom czy Włochom walkę u boku Trzeciej Rzeszy, ergo związek z Holocaustem.

Drugim argumentem, który się bardzo często pojawia, to powoływanie się na Mein Kampf. To opus magnum nazizmu traktowane jest tutaj jako słowny wytrych. Ponieważ Hitler tak napisał, to tak się działo. Nikt jednak z powołujących się nie trzymał zapewne nigdy w ręku tej książki. Tam mamy do czynienia z gorzkimi żalami wobec Francji. Wątek wschodu pojawia się w zaledwie kilku linijkach. Przyszły przywódca Trzeciej Rzeszy atakuje tam zresztą... Czechów. Abstrahuję już od tego, że ze znienawidzonego przez siebie Marksa przepisywał całe akapity. Zapomina się tutaj zresztą, że podstawą nazizmu nie jest samo Mein Kampf. Zapomina się o Micie lat dwudziestych Rosenberga, który zresztą uważał, że droga do podboju świata po trupie Polski nie wiedzie. Sam Hitler po fakcie przyznał, że zajęcie terytoriów II RP było głupotą, ponieważ wymusiło na nim wojnę z ZSRR.

Przy tej okazji warto wspomnieć wątek "Polaków-podludzi". Jedną z klasycznych pozycji, na której został oparty cały nazizm, stanowiły Podstawy dziewiętnastego wieku Houstona Chamberlaina, angielskiego filozofa naturalizowanego w Niemczech. Polacy zostali tam zaliczeni do nordyków, więc do rasy stojącej najwyżej w tamtej hierarchii. Więcej, sam Hitler uznał swego czasu, że stanowimy najzdolniejszą nację, jaką Niemcy spotkali na swojej drodze. W razie ewentualnego sojuszu zostalibyśmy pewnie przez niemiecką propagandę potraktowani jak zabłąkany naród germański, potomków Gotów et cetera. Tak bowiem rzecz miała się z Goralenvolk.

Innym argumentem są przedwojenne relacje polsko-niemieckie. Sęk w tym, że najgorzej było przed rządami nazistów. Wówczas dochodziło do słynnych wojen celnych. Również wtedy Niemcy podpisali układ z ZSRR w Rapallo; bazy w Rosji zostały przez nich opuszczone do 1933 roku. Po dojściu Hitlera do władzy jakoś do takich rzeczy nie dochodziło.

Czy stracilibyśmy jakieś ziemie w wyniku dogadywania się z Trzecią Rzeszą? Oni by sobie wybudowali korytarz, no i byłoby po krzyku. Gdańsk przed wojną był zdominowany w 80% przez ludność niemiecką. My natomiast uzyskalibyśmy ziemie na wschodzie, w tym żyzną Ukrainę, strategiczny dostęp do Morza Czarnego. Do żadnych rewindykacji terytorialnych by nie doszło. Niemcy byli zainteresowani raczej inkorporacją państw bałtyckich - my wówczas mielibyśmy jeszcze znaczną część Litwy i port w Połądze.

Często powołuje się również potencjalną długowieczność nazizmu. Ten totalitaryzm miał jednak regionalny charakter w przeciwieństwie do komunizmu głoszącego internacjonalizm. Umarłby zatem razem z Hitlerem. Gdyby nawet Niemcom udałoby się podbić całą zachodnią Europę, to najprawdopodobniej takie państwo runęłoby z hukiem. Wziąć jeszcze trzeba pod uwagę czynniki ekonomiczne. Przecież Hitler najpierw uczynił każdego właściciela Betriebsfuehrer - kierownikiem produkcji. Po zwycięskiej wojnie bardzo prawdopodobne, że doszłoby do nacjonalizacji przemysłu i banków. Zapowiedziane to zostało zresztą w programie NSDAP z 1920 roku. Tam mówiono o nacjonalizacji trustów. Wówczas doszłoby do gospodarczej zapaści, co przyśpieszyłoby upadek takiego państwa. Przy tej okazji moglibyśmy sami trochę skorzystać terytorialnie.

Niestety, stało się inaczej. W wyniku wojny zginęło 6 milionów obywateli Polski. Zniszczona została inteligencja - naród polski został odgłowiony. Po wojnie natomiast przestaliśmy być samodzielnym podmiotem polityki międzynarodowej, stan ten utrzymuje się zresztą po dziś dzień. Śmiem twierdzić, że jako taka państwowość Polski skończyła się 1939 roku. Nie chcę być złym prorokiem, ale na stan obecny wątpię, czy uda się nam kiedyś ją odtworzyć.

piątek, 18 września 2009

Galopujący fiskalizm

Słyszeliśmy już zapewnienia, że premier Donald Tusk nie będzie podnosić żadnych podatków. Czego jednak spodziewać się po ugrupowaniu politycznym z "bandy czworga" jak nie kolejne porcji obiecanek-cacanek. Wiadomo, że niedługo podniesione zostaną podatki akcyzowe - UE przecież nam kazała. Wprowadzona zostanie jeszcze dodatkowa opłata do każdego litra benzyny. Podatków pośrednich jako tako nie widać, więc przeciętny człowiek nie zwraca na to uwagi. Gdyby Tusk wraz ze swoim "geniuszem ekonomii" Janem Vincentem Rostowskim zwiększyli skalę progresji podatkowej, wówczas dostrzegliby to wszyscy. Ostatnimi czasy pojawił się jednak kolejny "racjonalizatorski" pomysł. Otóż rząd chce opodatkować wzajemne świadczenia różnych osób. Jeżeli ktoś pomaluje sąsiadowi dom, będzie musiał za to zapłacić. Oczywiście tutaj pojawiają się pytania: a jak wyceniać koszty takiej pracy na przykład? Na to pytanie jednak rząd nie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Jedno jest pewne, wzrośnie ilość biurokratów.

Przy okazji tego prawniczego absurdu na kółkach warto zastanowić się nad tym, jaki powinien być w państwie system podatkowy. Wiadomo bowiem, że jakieś taksy muszą istnieć. Gdyby były one dobrowolne, to zapewne nikt by podatków nie płacił. Postawić trzeba też założenia dotyczące rozmiaru państwa jako takiego. Implikuje to bowiem wysokość podatków. Im szerszy zakres kompetencji ma dane państwo, tym większe musi być opodatkowanie. Państwo według wykładni konserwatywnej powinno zajmować się zapewnianiem bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrzego, egzekucją i stanowieniem prawa oraz podstawową infrastrukturą. Dodatkowe jego uprawnienie stanowi ochrona środowiska. Cała reszta znajdować się ma w rękach prywatnych. Państwo takie zatem nie zajmuje się produkcją (brak tam państwowych przedsiębiorstw) ani różnymi socjalnymi funkcjami - nie wypłaca na przykład zasiłków dla bezrobotnych. Czy do utrzymania takiego państwa potrzeba olbrzymiego, galopującego fiskalizmu?

Wystarczyłyby tutaj zaledwie trzy podatki pobierane przez centralny rząd - pogłówny, ziemski oraz zryczałtowany podatek od działalności banku centralnego. Te wszystkie podatki dochodowe, czy to liniowe, czy z różnymi skalami progresji, czy to akcyzy, VAT, podatek Belki - to wszystko nie jest w ogóle potrzebne. Więcej, jeżeli spojrzymy na historię to stanowi stosunkowo niedawny wynalazek. Podatek dochodowy po raz pierwszy został wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 1799 roku, no i in statu nascendi był już uznany za nieetyczny. To tylko taki skromny przypadek. W starożytnym Rzymie epoki pryncypatu funkcjonowały następujące podatki: pogłówny, ziemski i obrotowy od niektórych usług, jak budowa okrętów czy handel niewolnikami. Upadek tego państwa związany jest owszem z zepsuciem. Nie bez znaczenia było również to, co z obecnego punktu widzenia możemy nazywać socjalizmem, czyli między innymi wzrost fiskalizmu. Pojawić się może argument: a przecież państwo nie jest się w stanie z kilku prostych podatków utrzymać! Jest go bardzo łatwo zbić. Jak mianowicie przez kilka tysięcy lat istnienia cywilizacji robiły to niemal wszystkie państwa na świecie? Pokazać to może jeszcze jeden przykry fakt. Socjalistyczne myślenie o gospodarce wryło się w zasadzie w podświadomość. Ludzie nie potrafią sobie wyobrazić sytuacji, jak to jest, żeby nie było na przykład podatku dochodowego, a przy okazji nie istnieje żadna potrzeba wypełniania formulaża PIT. Tak dzieje się również w innych dziedzinach - choćby usprawiedliwianie bytności państwowych przedsiębiorstw stanowi tutaj dobitny przykład. Mniejsza jednak z tym.

Pogłówny powinien mieć stałą wysokość 2000 zł od każdego dorosłego, pracującego obywatela. Można by go rozłożyć na raty kwartalne lub półroczne. Prostota tego podatku pozwoliłaby ograniczyć biurokrację uczestniczącą w jego poborze. Bez większego problemu można by określić, czy dana osoba go zapłaciła, czy też zapłaciła za mało. Obecnie jest to bardzo ciężkie i wymaga zatrudniania sztabu ludzi. Wprowadzając pogłówny, można tak naprawdę zlikwidować znaczną część etatów w Urzędzie Skarbowym. Podatek ten ma również inną zaletę. Dlaczego milioner ma płacić wyższe podatki niż robotnik. Przecież obydwaj tak samo korzystają z usług chociażby sądów czy policji. Zapobiega zatem podatkowej ucieczce do rajów podatkowych.

W przypadku ziemskiego proponuję stawkę 1% od wartości nieruchomości określoną na bazie polisy ubezpieczeniowej lub indywidualnej wyceny właściciela. Byłby to podatek, który proponuje się czasem rozdzielić na dwa - łanowe i podymne. Taki podział jednak nie ma większego sensu, gdy będzie stosowany jednolity sposób jego naliczania. Tutaj też bardzo prosto sprawdzić, czy nie nastąpiło oszustwo. Tak więc po wprowadzeniu wyżej wymienionego podatku pogłównego oraz ziemskiego można zlikwidować Urząd Skarbowy. Tego typu instytucja nie będzie w ogóle potrzebna.

Trzecim rodzajem podatku to ryczałt od działalności banku centralnego w wysokości 20 mld złotych rocznie. Tutaj pojawia się pewien problem. Bank centralny powinien zostać uczyniony instytucją prywatną. Wówczas siłą rzeczy zacznie przynosić zyski w wysokości kilkudziesięciu miliardów złotych rocznie; przy okazji zostanie ograniczona inflacja. Wówczas będzie go stać, żeby zapłacić 20 mld.

Czy takie państwo utrzymałoby się na powierzchni. Zatwardziali etatyści zaprzeczając historii stwierdziliby, że nie ma racji bycia, co jest jednak bzdurą. Przyjmijmy pesymistyczne założenia, próbując dokonać niejako dowodu nie wprost. Zatrudnionych jest mniej więcej 15 milionów. Po wymnożeniu razy 2000 zł dostajemy 30 miliardów złotych. Wpływy z ziemskiego będą wynosić około 50 miliardów złotych. Na koniec podatek zryczałtowany z działalności banku centralnego. Po zsumowaniu dostajemy 100 miliardów złotych. To jedna trzecia obecnego budżetu! Państwo nie będzie się tam jednak zajmować na przykład ubezpieczeniami społecznymi czy edukacją. Nakłady na armię czy policję można będzie wówczas nawet zwiększyć w porównaniu z obecnymi. Przyjąłem wyżej pesymistyczne założenia. Gdyby przyjąć inną optykę, należałoby przyjąć, że staniemy się rajem podatkowym, więc nawet miliony ludzi z innych państw będzie płacić u nas podatki. Prywatyzacja lasów, plaż czy nawet uwłaszczenie działkowców spowodowałoby wzrost wpływów z ziemskiego; tutaj też należy liczyć na rozbudowę osiedli w miastach. Pamiętać jeszcze trzeba, że do kraju, w którym nie ma żadnych pośrednich podatków, gdzie nie istnieje dochodowy, wyniosłyby się wszystkie firmy, rozkwitłaby przedsiębiorczość, a one gdzieś musiałyby się wybudować. Przewidywane zyski z tych podatków mogłyby być znaczenie większe.

Tego jednak nie można zrobić od tak. Przeprowadzić tutaj należy stopniowe zmiany polegające najpierw na eliminacji dochodowego i akcyz, prywatyzacji znacznej części sektora publicznego oraz likwidacji niepotrzebnej wówczas biurokracji, zastąpieniu VAT obrotowym, a dopiero potem wprowadzenia pogłównego i ziemskiego. Zryczałtowany od banku centralnego można by wprowadzić po prywatyzacji tegoż.

Obserwując jednak obecne trendy, należy spodziewać się wzrostu galopującego fiskalizmu. Kiedyś cesarz Tyberiusz wysłał do namiestnika jednej prowincji upomnienie: "Owce się strzyże, a nie goli". Tego niestety nie są w stanie zrozumieć obecne elity polityczne. Zamiast tego dokładają kolejne cegiełki w rozbudowie instytucji państwa opiekuńczego.

środa, 16 września 2009

Ex occidente lux?

Pod tekstem Europaranoja dyskusja zeszła na boczny tor. Sam tekst dotyczył bezsensu przynależnictwa Polski do UE ze względu na bezustannie rozszerzające się kompetencje tego biurokratycznego molocha. Pojawiły się natomiast propozycje ewentualnych sojuszy. Broniłem tam opcji bliskowschodniej, co nie spotkało się ze szczególnym przyjęciem innych czytelników. Oni raczej chcieli dogadywać się z USA. Zanim przejdę ad rem wypadałoby kilka rzeczy wyjaśnić.

Pierwszą rzeczą jest polityczny realizm. Należy tak ustawiać międzynarodowe alianse, żebyśmy nie wyszli na nich jak Zabłocki na mydle. Co się dzieje natomiast obecnie? Jesteśmy na przykład w UE, musimy zatem znosić różne praktyki protekcjonistyczne Niemiec i Francji, tj. tamtejszego dominatu. Przykładem są tutaj dopłaty rolne, które istnieją tylko dlatego, żeby rolnictwo w kilku dużych krajach zachodniej Europy nie upadło. Poza tym często dostajemy połajanki zupełnie jak za Breżniewa o braku postępów jedynego prawdziwego ustroju socjalistycznego. Wymuszana jest na nas rozbudowa biurokracji. Tworzyć nawet musimy jakieś dziwne urzędy typu ministra do spraw równouprawnienia, prawdopodobnie po to, żeby różni seksualni zboczeńcy mieli gdzie uskarżać się na swój los. Nasz rozwój gospodarczy hamowany jest na szereg różnych sposobów - typu minimalne stawki VAT, ceł, akcyzy na paliwa. Powiedzieć można by: a po co nam taka organizacja, w której mówią nam, że tracimy okazję do siedzenia cicho (słynny casus Chiraca). Wstąpienie do UE, tak lansowane przez rodzimych quislingowców, okazało się być sprzeczne z jakimkolwiek naszym interesem. Nie było zatem działaniem politycznie realistycznym. Innym przykładem są tutaj nasze stosunki z USA. Też podchodzimy tutaj na kolanach. Zapominamy, że to taki dziwny pies, którym merda ogon - państewko wielkości województwa mazowieckiego, a przy okazji oczko w głowie tego supermocarstwa. A my co zrobiliśmy? Kupiliśmy latające gruchoty o wdzięcznej nazwie F16. Wysłaliśmy swoich żołnierzy do Iraku i Afganistanu: nic z tego nie mamy tak naprawdę. Mimo to różne żydowskie mafie - to i tak określenie eufemistyczne - żądają od nas 65 miliardów dolarów. Symbiontem USA jest Izrael, z którym to mamy najlepsze stosunki ze wszystkich państw europejskich. A w zamian nic. Przyjeżdżają do nas wycieczki z uzbrojonymi strażnikami tak, jakbyśmy byli ich protektoratem. Tak samo ciągle dostaje się nam na arenie międzynarodowej od antysemitów. Na wszystkich naszych dotychczasowych sojuszach wychodzimy zatem, jak Zabłocki na mydle. Były one tworzone z myślą nie o działaniu niepodległego państwa, tylko o podporządkowaniu się komuś większemu, kto miał nas gospodarczo ożywić, militarnie wzmocnić, a - kto wie - czy postępowej etyki nie narzucić.

Można mi zarzucić, że skoro krytykuję zarówno UE jak i USA, to jestem zwolennikiem opcji prorosyjskiej. Nieprawda. Rosjanie wiele zrobili, żeby wepchnąć nas w uzależnienie od Matuszki Rassiji. Swoistym przykładem ich geopolitycznego geniuszu było przyznanie nam ziem zachodnich przez Stalina zadekretowane w Teheranie. Miało to nas skonfliktować z Niemcami, a przez to wymusić alians z Rosją. Nie był to pomysł nowy. W czasie wojny domowej w Rosji został on wysunięty już przez admirała Kołczaka. Musimy jednak patrzeć na historię. Przecież Niemcy i Rosja przez tysiąc lat dążyły do podboju ziem Polski. Caryca Katarzyna jasno określiła plany Rosji. Należy zdobyć Polskę oraz cieśniny tureckie. Rosja będzie siłą rzeczy dążyć do tego, żeby nas od siebie uzależnić. Przykładem jest szantażowanie gazowym kurkiem. Dąży również, żebyśmy nie dywersyfikowali dostaw paliw kopalnych. Nic dziwnego, że pomysł ekipy AWS o rurociągu z Norwegii upadł, gdy tylko doszli do władzy postkomuniści. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił ówczesny premier Leszek Miller, to skuteczne pogrzebanie tego konceptu. A niby kto kierował postkomunistami?

Podstawą prowadzenia jakiejkolwiek polityki międzynarodowej jest posiadanie silnej armii. Już von Clausevitz mawiał, że wojna jest przedłużeniem dyplomacji. A czy obecni nasi tzw. sojusznicy pozwoliliby nam na to? Wątpię. Nasze sojusze to bowiem alianse wilka z owcą. Gdybyśmy stwierdzili, że chcemy mieć armię pół miliona ludzi, a do tego ludowe komitety oporu w każdej gminie, oni doprowadziliby do upadku tego pomysłu. W ich interesie nie jest zatem, żebyśmy byli bardzo mocni - mówię tutaj zarówno o USA, Rosji, Niemczech. Oni chcą, żebyśmy chodzili grzecznie na smyczy, a nie zagrażali ich partykularnym interesom.

W takim układzie, co nam pozostaje?

Wspominałem o opcji bliskowschodniej, czyli sojuszu z Turcją i Iranem. Z tym drugim należałoby w tym celu wznowić stosunki dyplomatyczne. Istotną zaletą jest tutaj uniezależnienie się od surowców energetycznych z Rosji. Państwa te siedzą bowiem na ropie i gazie. Można by zatem stamtąd pociągnąć rurociąg przez Azję Mniejszą i Bałkany. Wówczas Kreml nie będzie mógł nas szantażować zakręceniem gazowego kurka. A to jest już bardzo dużo.

W drugą stronę podpisać należy układy handlowe i gospodarcze. Iran to kraj o gospodarce w dużej mierze państwowej, jednak ilość zagranicznych inwestycji w nim rośnie. Powinien zgodzić się zatem wpuścić naszych przedsiębiorców. Poza tym można by im sprzedawać technologie militarne oraz broń. Pozwoli to również Rosję szachować na gruncie geopolityki i pozbawiać to co raz bardziej upadłe państwo wpływów na Kaukazie i w Azji Środkowej.

Państwom w tamtym regionie również powinno zależeć na takim sojuszu. A dlaczego? Rosjanie wyznają teorię geopolityczną McKindera o Heartlandzie. Wynika z niej, że jeżeli ktoś chce władać światem, musi najpierw podbić Azję Środkową. Jeżeli tym państwom zależy na niepodległości, to raczej powinny być nastawione antyrosyjsko. Turcji i Iranowi poza tym zależy, żeby odzyskać wpływy na Kaukazie.

Z drugiej strony my będziemy mogli rozbudować armię. Nikt nam nie będzie mógł tego zabronić. Nasi sojusznicy ze względu na militarne kontrakty będą z tego powodu zadowoleni.

Jakie są najczęstsze kontargumenty wobec takiego przeorientowania polskiej polityki zagranicznej? Zwraca się uwagę tutaj na fundamentalizm islamski w Iranie. Ale co to ma do rzeczy? Czy tym osobom nie przeszkadza ateistyczny fundamentalizm zachodniej Europy? Przecież to jest niekonsekwencja w rozumowaniu. Widzą również w islamie zagrożenie dla zachodniej cywilizacji. Dodam, że ja żadnego nie widzę. Nas powinno cieszyć, jak ochoczo wrogie nam państwa zachodniej Europy zakładają sobie pętlę na szyję. Płacz nad ich losem, który ściągnęli na siebie obyczajowym zepsuciem, jest całkowicie irracjonalny. Tak więc podstawowy argument islamizmu tutaj pada. Niby również w celach kontraktów na dostarczanie surowców energetycznych nie ma potrzeby zawiązywania aliansów. My jednak jesteśmy obecnie państwem słabym i innej możliwości tutaj nie ma.

Wiara w jakieś ex occidente lux jest zatem słabo podbudowana. Z tamtej strony nie spotkało nas nigdy nic dobrego. O pewnych sytuacjach można wręcz powiedzieć, że "wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły". Spodziewać się jednak po obecnych quislingowcach krzty myślenia w kategoriach realizmu politycznego oraz interesu państwa to jeszcze dobitniejszy przykład myślenia życzeniowego.

piątek, 11 września 2009

Jeszcze raz "Limes inferior"

Ostatnimi czasy na Niepoprawnych przewinęło się wiele dyskusji dotyczących obecnego biurokratycznego państwa. Pojawiło się również wiele nawiązań. Jednym z ciekawszych było powołanie się na książkę Limes inferior Janusza Zajdla. Ten klasyk fantastyki społecznej doszedł tam do zaskakującej konkluzji. Państwo biurokratyczne nie musi być wcale dziełem tendencji wewnętrznych. Nie musi tutaj działać typowy mechanizm zapadkowy typowy dla rozwoju socjalizmu. Możemy mieć tutaj do czynienia z czynnikami zewnętrznymi, które prowadzą do budowy coraz bardziej totalistycznego biurokratycznego państwa. Taka konkluzja wydaje się wręcz zadziwiająca. Z jednej strony pokazuje to, co wspomniałem wyżej. Biurokratyzm, socjalizm, etatyzm et consortes nie muszą powstawać w wyniku swoistego domina. Mogą się tutaj dołączać - kamień wywołujący lawinę jednak gdzieś jest. Z drugiej strony ktoś może powiedzieć, że chyba dobrze, iż pewne rzeczy są państwowe. Będzie sugerować, że właśnie wtedy nie będzie zewnętrznych zagrożeń. Wówczas nikt nam nie zaprzestanie wydobycia węgla, wytapiania stali, wytwarzania prądu, hydrometalurgii miedzi itd. Czy takie rozumowanie jest poprawne?

W nawiązaniu do tych wszystkich dyskusji postanowiłem napisać większy tekst, który stanowiłby podsumowanie tego sposobu rozumowania. Należy się bowiem zastanowić nad sterownością państwa jako takiego. Jakim państwem łatwiej się rządzi, czy takim które jest proste, twarde i skuteczne (doktryna prawicowa) czy może takim z gigantycznym aparatem biurokratycznym oraz państwową własnością (etatystyczno-lewicowe koncepcje państwa)?

Wystarczy tutaj wykonać prosty eksperyment myślowy. Państwo wedle wykładni etatystyczno-lewicowej ma prowadzić w jakimś tam stopniu działalność gospodarczą, zajmować się edukacją, służbą zdrowia, ubezpieczeniami, opieką społeczną. Z tym wszystkim wiąże się ogromna ilość biurokracji. Żeby na przykład nadzorować wydobycie i przerób miedzi - nie ważne już jaką metodą - w odpowiednim państwowym przedsiębiorstwie (exemplum KGHM), potrzebni są pewni urzędnicy. Tak samo jest z wyrobem okrętów czy wytwarzaniem prądu elektrycznego. Inne przypadki są o wiele bardziej oczywiste. Skoro mamy państwową edukację, wiadomo, że musi istnieć kuratoria, odpowiedni resort, który by się tymi sprawami zajmować. Państwowa służba zdrowia również generuje podobne problemy - też trzeba powoływać ministerstwo, którego jedynym celem istnienia jest redystrybucja. W przypadku ubezpieczeń i opieki społecznej też generuje się całą masę biurokratów. Powstaje również samodzielny resort, który w naszym konkretnym przypadku nazywa się Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej. Z jakimi problemami się takie państwo zetknie? Przyznało sobie ono dużo funkcji, trzyma zatem dziesięć srok za ogon. Pojawia się zatem pytania, na co przeznaczać najwięcej pieniędzy? Czy na armię i policję, czy może na to, żeby ludzie byli zdrowi, ubezpieczeni i wyedukowani? Czy może wybudować kilka kopalni, hut, stoczni? No i pojawia się problem. Państwo inwestuje w jedne dziedziny, zaniedbując drugie. Kończy się tak, że upośledzone zostaje zapewnianie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, wobec czego państwo traci możliwości obrony. Dochodzą tutaj jeszcze dodatkowe czynniki. Ilość biurokracji ulega przyrostowi wręcz geometrycznemu. Państwowe przedsiębiorstwa przynoszą miliardowe długi. Państwo zatem musi zwiększać wydatki nie związane w ogóle z jego bezpieczeństwem, natomiast pokrywające się z fantasmagoriami biurokratycznej władzy. A to trzeba oddłużyć jakieś przedsiębiorstwo, którego państwo jest wyłącznym właścicielem albo głównym udziałowcem. A to nauczycielom lub pielęgniarkom dać. Możliwe, że przyjadą jacyś związkowcy do stolicy, którzy uznają, iż im też się coś należy.

Na przeciwnych antypodach mamy państwo według wykładni prawicowej, w którym biurokracja została zredukowana do niezbędnego minimum. Ten organizm państwowy praktycznie wszystkie swoje przychody poświęca na bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne jak również na podstawową infrastrukturę. Wszystkie przedsiębiorstwa są w nim prywatne. Tak samo jest ze szkołami, szpitalami, ubezpieczalniami, opieką społeczną. Ministerstw jest tylko parę, a nie koło dwudziestu. Podatków jest niewiele i zostały maksymalnie uproszczone.

Teraz przejdźmy ad rem. Które państwo wobec tego jest silniejsze? Wszystko wskazuje, że to drugie. Taki biurokratyczny moloch jest bowiem kolosem na glinianych nogach, który w końcu zawali się pod swoim ciężarem. Jeżeli to nastąpi, to oznaczać będzie totalny kataklizm.

Czym zatem powinno być zainteresowane państwo? Biurokrację, etatyzm i socjalizm u siebie należy ograniczyć jak się tylko da. U innych należy takie tendencje wspierać, ponieważ sprowadzą na nich szereg problemów. Państwo nie będzie mogło się skupić na najważniejszym, czyli prowadzeniu Realpolitik, tylko zacznie zajmować się polityką gospodarczą czy przemysłową, społeczną. Sprawy międzynarodowe, utrzymanie armii, dbanie o to, żeby się obce wywiady nie panoszyły... to wszystko zejdzie na dalszy plan. Ujawni się tutaj paradoks trzymania srok za ogon. Takie państwo siłą rzeczy zacznie zmierzać do upadku, o ile kurs w kierunku większej ilości socjalizmu nie zostanie tam w odpowiednim momencie powstrzymany. Kolaps jest bowiem tutaj nieunikniony.

Ktoś może powiedzieć, że scenariusz z Limes inferior to taka sobie bajeczka. Wystarczy spojrzeć na UE, żeby się przekonać, że niekoniecznie. Jeżeli rację mieli Golicyn i Bukowski, to oznacza, że Zajdel był większym wizjonerem niż nam się może wydawać. Po co bowiem te wszystkie absurdalne regulacje, których nie ma gdzie indziej na świecie? Komuś musi bardzo zależeć na tym, żeby Europę zdegradować do roli podrzędnego pariasa. Najgorsze w tym wszystkim, że nasi quislingowcy zapędzili nas do tego kołchozu...

Państwo ograniczone w swojej strukturze do bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrzego oraz podstawowej infrastruktury stanowi zatem jedyne rozsądne wyjście. Jeżeli państwo chce być solidne, musi być bogate tym, co mają jego obywatele, a nie tym, co samo posiada. Socjalizm, etatyzm... to drogi ku przepaści.

wtorek, 8 września 2009

Europaranoja

Przez kilkadziesiąt lat żyliśmy pod butem Wielkiego Brata ze wschodu. Gdy ZSRR upadł, a blok komunistyczny rozleciał się, była szansa, żeby nasz kraj rozpoczął samodzielny żywot. Niestety, została ona zmarnotrawiona. Do władzy doszli tutejsi odpowiednicy Widkuna Quislinga. Nie potrafili sobie oni wyobrazić, że Polska może być silnym, suwerennym i niezależnym państwem. Więcej, jeden z nich, profesor-co-nie-ma-nawet-magistra Władysław Bartoszewski, twierdził, iż jesteśmy brzydką panną bez posagu. Ich zdaniem musieliśmy być komuś podporządkowani. Zostali w końcu tak nauczeni przez kilkadziesiąt lat komunizmu. Kiedyś była Moskwa, coś teraz musi ojczyznę wszystkich partyjnych zastąpić. No i stało się... nasi rodzimi quislingowcy wpakowali nas do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich potocznie nazywanym Unią Europejską. W 2003 roku przekonywali nas wizją krainy mlekiem i miodem płynącą. Postraszyli jeszcze ciemny lud, że jak się w ZSRE... przepraszam UE... nie znajdziemy, to znajdziemy się z powrotem w strefie wpływów Rosji. W referendum ponad 70% opowiedziało się za obecnością Polski w UE. Anschluss dokonał się 1 maja 2004 roku. Do tej pory pamiętam, jakie Bizancjum wyprawiła wtedy publiczna telewizja. Odliczali do północy zupełnie jak w oczekiwaniu na nowy rok podczas sylwestrowej imprezy. Miała się zacząć Nowa Era...

Co my natomiast mamy? UE mnoży głupie przepisy. Przykładem jest niemożność ubicia prosiaka oraz jego spożycia. W końcu mięso nie przeszło przez trychinoskopię. Wycofano rtęciowe termometry - usprawiedliwiano to troską o środowisko naturalne. Nic jednak bardziej nie niszczy przyrody jak wymysły ekologistycznych lobby oraz wielkich korporacji, które takich pożytecznych idiotów zatrudniają. Tak jak wycina się lasy pod uprawy roślin oleistych - w końcu pogrobowcy neomaltuzjanizmu i eugeniki wymarzyli sobie biopaliwa - tak UE pod ich dyktando zabroniła dystrybucji stuwatowych żarówek. Zamiast tego mają być stosowane energooszczędne świetlówki. Teraz mamy do czynienia z ciekawą sprawą? Zabroniono klasycznych termometrów rtęciowych, bo rtęć w nich zawarta jest szkodliwa dla wszystkiego, co żyje. Ciekawe tylko, że nie pamiętali o tym pierwiastku w świetlówkach. Ktoś w Brukseli musiał wziąć zatem niezłą łapówkę. To tylko skromny przykład piramidalnych absurdów, jakie wychodzą od brukselskich urzędników.

Musimy na przykład powołać jakiegoś ministra ds. dyskryminacji, ponieważ tak nakazuje unijne prawo. Ale w Polsce mamy już urzędów tego typu około dwudziestu. W obecnych warunkach można by to zredukować spokojnie o połowę. Po co nam zatem kolejny? Dokonując reductio ad absurdum, należy się zastanowić, kiedy Moskwa bis w postaci Brukseli nakaże nam powołanie ministra ds. równego statusu ludzi, małp człekokształtnych i waleni...

Niektórzy do tej pory myślą, że UE wesprze liberalizację gospodarki w Polsce. Oni się grubo mylą. Więcej, nie wiem, jak można jednocześnie chwalić wolny rynek jako najlepszy mechanizm dystrybucji oraz opowiadać się za przynależnością Polski do UE. Ciężko o taki przypadek schizofrenii. Z drugiej strony mało jest na świecie tak antyrynkowych organizacji jak UE. Przecież to wszystko to zwykły międzynarodowy socjalizm. Użyć można mocniejszego określenia: to trockizm. Na wszystko są produkcyjne normy. Nawet warzywa muszą mieć odpowiednie rozmiary. Dotowane są różne podmioty gospodarcze, co już samo w sobie jest zaprzeczeniem idei wolnego rynku. W dodatku UE narzuca minimalne normy akcyz, podatków VAT czy ceł. Ingeruje zatem w politykę fiskalną państw członkowskich. Gdybyśmy znieśli na przykład akcyzę na paliwa, to centrala zapewne by się na nas obraziła, no i naliczono by nas karę za to wielkie przewinienie zdaniem tamtejszej biurokracji. Tak samo stałoby się, gdybyśmy zrobili za niski VAT bądź wprowadzili obrotowy. Nie mówię już o realizacji projektów bardziej skrajnych, jak sprywatyzowanie wszystkich państwowych przedsiębiorstw oraz do tego całego socjalu oraz ograniczenia fiskalizmu do kilku najprostszych podatków. W obecnej sytuacji to jest niemożliwe.

Wspomnieć wypada jeszcze o standardowym projekcie ZSRE w postaci euro. Nie zdaje on egzaminu. Pokazał to ostatnio kryzys gospodarczy. Kraje, które przyjęły wspólną walutę albo dopasowały do niej kurs, bardzo mocno go odczuły. Prowadzi również do ogólnej drożyzny - Niemcy zwykli mówić na ten pieniądz teuro. Pamiętne były też wycieczki Słowaków nawet spod węgierskiej granicy do sklepów po polskiej stronie. A nasi "ekonomiczni geniusze" bez przerwy naciskają, aby przyjąć tą walutę.

Niektórzy do prorynkowych działań UE mogą zaliczać naciskanie na nasz kraj w sprawie stoczni. To była jednak forma protekcjonizmu. Niemcy i Francja chciały uchronić swoje państwowe zakłady w tej branży, które tam mocno drenują budżet. Polityk prawicowy z prawdziwego zdarzenia nie potrzebowałby natomiast żadnych zachęt ani nacisków. Uznałby, że państwowe przedsiębiorstwa są nierentowne, kosztowne et cetera, no i sprywatyzował je. UE nie wypada inaczej określać niż eurokomuna. Mamy w niej do czynienia z centralnym planowaniem gospodarki. Swojego czasu była mowa o strategii lizbońskiej, wedle której ZSRE miał dogonić Stany Zjednoczone do 2010 roku. Jednak tak się nie stało. Interwencjonizmem się jednak w tej materii nic nie wskóra. Ten pomnik pychy lewicy, parafrazując słowa Margaret Thatcher, prędzej sam zacznie niedomagać. Tak bowiem się kończy wszelki socjalizm: wali się pod własnym ciężarem.

Do mitów należy równość państw w ZSRE. Tam pierwsze skrzypce grają Niemcy i Francja, wszystko zatem musi iść po ich myśli. UE służy do niczego innego, jak załatwiania przez nie własnych interesów. Mniej znaczni od niemiecko-francuskiego dominatu muszą się mu bezwzględnie podporządkować.

Jednym z koronnych argumentów zwolenników wstąpienia do UE był strach przed Matuszką Rassiją. A czy ZSRE nas przed nim chroni. Gdyby Niemcy i Rosja umówiły się odnośnie tego, żeby nas podzielić między siebie, to nikt by im nie przeszkodził. Argument o rosyjskim niebezpieczeństwie jest zatem co najmniej niedorzeczny. Więcej, nie wiadomo, czym sama UE jest podszyta. Swojego czasu Władimir Bukowski wspominał, że to projekt realizowany przez rosyjskich agentów. Tak więc z deszczu pod rynnę...

Co zatem powinna zrobić rozsądna władza w Polsce? Związek Socjalistycznych Republik Europejskich powinniśmy opuścić. Z obecności w nim nic dobrego nie wynika. Więcej, dostajemy ciągłe połajanki o braku postępów w budowie jedynego prawdziwego socjalistycznego ustroju. Tym bardziej trzeba tak poczynić. Wówczas będzie można przeprowadzić rozsądne reformy państwa, w tym uwolnienie gospodarki i likwidację znacznej części biurokracji.

Nikt się na to jednak nie zdecyduje. Będziemy się co raz bardziej pogrążać w zalewie międzynarodowego socjalizmu, libertynizmu i politycznej poprawności. Wielu z nas myśli, że złapali Pana Boga za nogi przynależnictwem Polski do ZSRE. Ogarnęła nas - od szczytów władzy po szarych obywateli - europaranoja!

niedziela, 6 września 2009

Militaryzm formą pragmatyzmu

Czasem się zastanawiam, jaka jest największa głupota obecnej epoki. Mam różnych faworytów. Ekologizm, feminizm, internacjonalizm, demokratyzm, gloryfikacja "postępu" rozumianego jako światopoglądowa progresja... to są jednak tylko nieliczne z nich. Są one owszem szkodliwe i niebezpieczne, ale nie jest to połowa możliwej szkodliwości innej ideologii. To jest pacyfizm. Powiedziałbym nawet dosadniej: ten pogląd powinien startować w konkursie na największe głupstwo wszystkich epok od kamienia łupanego aż po dzisiejszy dzień. A dlaczego? Jest to bowiem pogląd zakładający myślenie życzeniowe i wywodzący się antropologicznego pozytywizmu. Wynika również z niezrozumienia historii oraz natury oddziaływań między państwami.

Wystarczy popatrzeć na zamierzchłe dzieje. Mamy tam różne wojny od niepamiętnych czasów. Z tego wynika zatem, że konflikty zbrojeniowe są nie do uniknięcia. Kiedyś znowu dojdzie do wojny, a my nawet nie wiemy kiedy to może nastąpić. Pacyfizm jest zatem nie do obrony, jeżeli się weźmie samą historię. Spojrzeć na tą kwestię należy również z innej strony. Co należy zatem przeciwstawić temu idealizmowi? Pragmatyzm w postaci militaryzmu. Si vis pacem, para bellum - na to też trzeba zwracać uwagę. Tutaj ujawniają się inne kwestie. Państwa bowiem mają swoje interesy geopolityczne. Będą zatem na danym obszarze dążyły do dominacji. Ich interesy będą ścierać. Doprowadzi to ostatecznie do konfliktu zbrojeniowego, no i kto na tym wyjdzie zwycięsko? Państwo bez silnej armii albo zostanie podbite przez sąsiadów, albo bardzo mocno terytorialnie okrojone. Wówczas może stać się de facto czyimś protektoratem; kto inny będzie rozdawać mu karty. Tak więc posiadanie silnej i potężnej armii daje szansę na to, że dłużej w danym miejscu będzie panować pokój. Silnego nie opłaca się atakować, ponieważ można przegrać lub doświadczyć pyrrusowego zwycięstwa. Zniszczenia i straty w ludności mogą bardzo mocno osłabić państwo i uczynić je podatnym na atak jeszcze innego sąsiada. Pamiętać jeszcze tutaj należy o innej zasadzie. Wojna jest przedłużeniem dyplomacji - tak mawiał von Clausevitz. Jeżeli inne państwa mają u nas do załatwienia jakieś interesy i bardzo im na tym zależy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że doprowadzą do wojny w danym odcinku czasu. Należy to mieć na baczności i dbać o silną armię. Na razie rozważamy sytuacje, kiedy nasze państwo będzie zagrożone. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy nasi przeciwnicy są bardzo słabi. Co wówczas należy zrobić? Należy ich napaść - albo ich podbić, albo zagarnąć znaczne ziemie i w ten sposób doprowadzić do marginalizacji. Jakiś pięknoduch może się tutaj burzyć: jak to, przecież to wszystko niehumanitarne, nieludzkie...! Taka osoba nie bierze jednak pod uwagę, że w przyszłości role mogłyby się odwrócić. To my moglibyśmy stać się ofiarą państw ościennych. Tak więc tego typu wojna, stanowi tak naprawdę uprzedzenie ataku. Oddziaływania na poziomie międzypaństwowym to tak naprawdę czysty darwinizm. Są silniejsi oraz słabi, a ci pierwsi bezwzględnie wykorzystują tych drugich. Kiedyś ktoś zadał mi pytanie, co bym zrobił, jakby Niemcy nagle nie mieli armii. Odpowiedziałem, że odebrałbym im należność - resztkę Pomorza i Łużyce. Mój interlokutor był oburzony, gdy usłyszał taką odpowiedź. Moja reakcja na to była następująca: Niemcy w nieco innych uwarunkowaniach zrobiliby dokładnie to samo z nami. Tak samo, gdyby na skutek najazdu Chińczyków upadła Rosja, a wszystkie organizmy państwowe na wschód od nas uległyby dekonstrukcji, nalezałoby tam wrócić i ustanowić Rzeczpospolitą między dwoma morzami.

Jak spojrzymy na historię Polski ostatnich dwudziestu lat, okazuje się, że żaden rząd nie rozumiał tych prostych zasad niezmiennych od tysięcy lat istnienia cywilizacji. Morał z tego taki, że byliśmy rządzeni przez zwykłych quislingowców. Władzę wykorzystywali oni do tego, żeby napchać sobie mocno kieszenie. Nic nie robiono w kierunku tego, aby nasz kraj liczył się na świecie. Więcej, z jednego protektoratu wciągnęliśmy się w następny. Kiedyś była Moskwa, ojczyzna wszystkich partyjnych według Moczara. Teraz mamy Brukselę. Wedle naszych elit politycznych, ojczyznę pięknoduchów nie rozumiejących prawideł wyżej przeze mnie wyjaśnionych. Za to są w tej Unii Europejskiej państwa, które je doskonale rozumieją.

Zdaniem quislingowca Bartoszewskiego jako brzydka panna bez posagu mieliśmy się ładnie uśmiechać. Tak wyglądała w zasadzie przez minione dwadzieścia lat polityka zagraniczna Polski. Do wszystkich mizdrzyliśmy się i nikt nas jako poważnego partnera nie mógł nawet traktować. Z mięczakami bowiem się nie dyskutuje, tylko mówi im się, co mają robić. Elity polityczne w Polsce zapomniały, co jest tak naprawdę podstawą prowadzenia jakiejkolwiek polityki zagranicznej. A to stanowi nic innego jak silna armia. Nie sztuka mieć kordon ładnie uśmiechających się dyplomatów do wszystkich stąd do Timbuktu. Jak się nie ma potężnej armii, nie jest się traktowanym przez nikogo poważnie. Tak cały czas z nami jest. Dla krajów takich jak Francja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, a nawet lilipuci Izrael jesteśmy nic nie znaczącym państwem typu Bhutanu czy Lesotho. Nie mamy co się tutaj łudzić, tak po prostu jest. A przecież nasze państwo jest dosyć duże, zamieszkane jest przez prawie 40 milionów ludzi... a silniejsza od nas militarnie jest taka Białoruś Łukaszenki. Jego czołgi spokojnie dotarłyby do Warszawy. Za ten katastrofalny stan rzeczy odpowiadają wszystkie rządy od 1989 roku.

Zapomniano również w jakim newralgicznym miejscu w Europie Polska się znajduje. Kiedyś był satyryczny rysunek Mleczki, na którym Bóg stwierdził: "A Polakom zrobię żart. Umieszczę nich między Niemcami a Rosjanami". Przez tysiąc lat obydwa te państwa chciały nas podbić. Znajdowaliśmy się między Scyllą i Charybdą. Historia się jednak nie skończyła. W ciągu kilkudziesięciu lat nie odpłynęliśmy gdzieś bardzo daleko od Rosji i Niemiec. Dryf kontynentów tak szybko nie postępuje. Może od wschodniej strony mamy teraz szereg niepodległych państw - Litwa, Białoruś, Ukraina. Jak długo jednak ten stan rzeczy będzie się utrzymywać. Pamiętać musimy też, że Białoruś jest tak naprawdę autonomiczną prowincją Rosji. Nie wiadomo też, jak się potoczy historia z Ukrainą. Bardzo prawdopodobne, że też wróci pod rosyjską kuratelę. Tak więc nie ma czegoś takiego, jak strefa buforowa. Za Bugiem mamy żywioł wszechruski. Za Odrą - z kolei Niemcy, które nie zrzekły się pretensji do swoich dawnych zachodnich ziem takich jak Śląsk, Pomorze czy Wielkopolska. Co należy zatem zrobić, żeby zapobiec atakowi tych dwóch sił, być może jednoczesnemu i kolejnemu rozbiorowi Polski (lub realizacji projektu Mitteleuropy)? Należy tutaj mieć silną armię, która będzie zdolna wyrzucić z terenów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej agresorów. Więcej, gdy będziemy mieć takową, oni zaczną z nami inaczej rozmawiać. Teraz jesteśmy traktowani przezeń jak popychadło. Wówczas będa musieli patrzeć na nas, jak na kraj zdolny wyrządzić im wymierne szkody.

Jak zatem należy zorganizować armię? Jej trzon powinni stanowić zawodowcy w liczebności od trzystu tysięcy do pół miliona. Liczba ta powinna zostać zapisana w konstytucji, aby jakimś reformatorom nie przyszło do głowy w przyszłości ograniczać liczby żołnierzy. Obecne 120 tysięcy, a w praktyce 90 tys. nie jest w stanie stawić czoła agresorom, choćby dysponowało najlepszym sprzętem. Armia kilka razy bardziej liczebna dopiero może coś wskórać.

Uważam, że do poboru w takiej formie, jak to się do niedawna odbywało, należy zrezygnować. Zamiast tego, powinno się zwiększyć dostęp cywili do broni palnej. Powołana powinna zostać armia obywatelska, w której służyłby każdy dorosły mężczyzna do 50 roku życia. Dwa razy w roku - w lecie i w zimie - regionalny oddział musiałby odbyć tygodniowe ćwiczenia w terenie. Czy w takiej sytuacji ktokolwiek by nas chciał zaatakować? Musiałby się liczyć z niesamowitym oporem.

Powinniśmy wyposażyć się również w pewne rzeczy, które obecnie decydują o tym, kto jest duży i silny. Wyposażyć się zatem należy w broń masowego rażenia - atomową, biologiczną i chemiczną. W tym celu Ministerstwo Obrony Narodowej powinno powołać stosowną agencję, która by się takimi projektami zajmowała. Pamiętać jeszcze należy, że nie ma bardziej pacyfistycznego narzędzia niż bomba atomowa. Wyposażenie się w broń tego typu oddali groźbę wojny. Inaczej również będą patrzeć na nas inne państwa. Nie będziemy państwem znaczącym tyle, co Bhutan, tylko dużym graczem w regionie. Inni będą musieli się z nami liczyć, widząc że jesteśmy potężni.

Tego planu jednak nie można zrealizować w warunkach demokratycznych. Gdyby w Polsce powstała licząca się partia konserwatywna i zająknęła się o takim projekcie, usłużne wobec państw ościennych media dorobiłyby jej wizerunek "faszystów". Poza tym zaczęto by znowu straszyć "tym niedobrym atomem", "zimą nuklearną" i podobnymi rzeczami. W każdym razie wizerunek takiego projektu zostałby tak mocno skarykaturyzowany przez różne Tusk Vision Network, że nikt by głosu na "faszystów" nie oddał. Wybory wygrałaby jakaś partia, której siedzenie pod butem Berlina, Moskwy, Brukseli... można by jeszcze kilka stolic państw podać... bardzo się podoba. Nie ma co zatem liczyć na demokrację. Ewentualnie można by czekać aż ludzie pójdą po rozum do głowy, jednak to jest jeszcze większym myśleniem życzeniowym niż pacyfizm. Autorytaryzm wydaje się tutaj konieczny.

Silna armia jest podstawą, jeżeli państwo ma się utrzymać na powierzchni. Pamiętać jeszcze należy o Czerwonej Królowej. Inni też zaczną się zbroić, kiedy my zwiększymy wydatki w tym kierunku - przy założeniu, że postępują pragmatycznie. (Po obecnych zlewaczałych ekipach w Europie nie można się tego spodziewać). Tak więc, jeżeli się zacznie, to nie można być w tyle. Inaczej rywalizację można przegrać, a tego konsekwencje są z reguły bardzo przykre.

Quislingowcy, którzy rządzili Polską przez ostatnie dwadzieścia lat, nie byli w stanie tych prostych zasad zrozumieć. Przyzwyczaili się do kłaniania się większym od siebie, zamiast dążyć do tego, aby im dorównać. Nie chcę być złym prorokiem, ale w przyszłości za ich destrukcyjną działalność przyjdzie nam drogo zapłacić...

piątek, 4 września 2009

Klejnoty w koronie

Oglądając filmy, zwykłem zwracać uwagę na różne rzeczy. To są drobiazgi, które przeciętny widz praktycznie całkowicie omija. Wiąże się to z moim większym lub mniejszym zdziwieniem. Swojego czasu obejrzałem film przygodowy Alan Quatermain i zaginione Miasto Złota. Co mnie tam zaskoczyło? Otóż, jak bez żadnych większych oględzin skał można określić z jakiej odległości zostały one przetransportowane?! Istnieje nawet specjalna gałąź nauki, petroarcheologia, która się takimi sprawami zajmuje... No i zdziwienie.

Nie trudno mi być zdziwionym w innych sytuacjach. Czasem słyszy się wypowiedzi polityków pretendujących do miana prawicowych, które wręcz zaprzeczają ideowym założeniom prawicy. Nie muszą to być partie w zachodniej Europie, które tylko zasiadają po prawej stronie w parlamencie. Tam wiadomo, że od kilkudziesięciu lat w kwestiach obyczajowych i ekonomicznych dominującą siłą jest lewica. Przechodząc ad rem, spotkałem się z bardzo ciekawą definicją klejnotów w koronie. Dzisiaj prezydent Lech Kaczyński na spotkaniu z górnikami na Śląsku powiedział, że sprzeciwia się prywatyzacji górnictwa węgla kamiennego oraz energetyki. Te sektory zostały określone mianem klejnotów w koronie. Zaiste ciekawym przypadkiem jest definiowanie tych jako państwowej własności. A ten tryk był zwyczajnie populistyczny. Trzeba bowiem postraszyć ludzi prywatyzacją i dzikim kapitalizmem, jaki rzekomo panuje w Polsce od dwudziestu lat...

Abstrahuję w tym momencie od tego, że takie zjawisko jak ultrakapitalizm w Priwislanskim Kraju zwyczajnie nie występuje. Czy polityk konserwatywny powinien chwalić istnienie państwowej własności w gospodarce? Prawica powinna przecież dążyć do usunięcia państwa z gospodarki, ergo prywatyzacji wszystkich państwowych przedsiębiorstw. To różne szczepy etatystycznej lewicy, czy to narodowej, czy internacjonalistycznej, dążą do tego, żeby państwowa własnośc w sektorach produkcyjnych istniała. Więcej, domagają się oni tego, żeby było jej jak najwięcej. Dla nich państwo nie będące właścicielem kopalni, stoczni, hut, kopalni, elektrowni, rafinerii, wytwórni broni na swoim obszarze jest bananową republiką. Swoją drogą dziwne, czy do takiego grona zaliczyliby na przykład USA, gdzie nawet zakłady zbrojeniowe są w rękach prywatnych. Nikt jakoś w tym jedynym współcześnie istniejącym supermocarstwie z tego tytułu nie rozpacza. Polityk prawicowy powinien dążyć do tego, aby wszystkie środki produkcji znalazły się w rękach prywatnych. Lech Kaczyński pozujący na konserwatystę czerpie zatem z typowo lewicowej, socjalistycznej mitologii. Czy nasz prezydent nie potrafi sobie wyobrazić, co byłoby gdyby te wszystkie przedsiębiorstwa były prywatne?

Więcej, popiera tutaj działania szkodliwe. Górnictwo węgla kamiennego przecież w obecnym kształcie jest bankrutem. Wszyscy dołożyliśmy do niego kilkanaście miliardów złotych. Sama Kompania Węglowa wygenerowała w zeszłym roku ćwierć miliarda złotych strat. Ponieważ nasza energetyka oparta jest na węglu, to musieliśmy sprowadzać ten surowiec z RPA, ponieważ nie opłacało się z tutejszych kopalni. Sprawdza się przy tej okazji stare przysłowie, że gdyby na Saharze panował komunizm, to musieliby sprowadzać tam piasek. Utrzymywanie państwowych kopalni poza tym kosztuje nie tylko nas wszystkich jako podatników. Pośrednio obniża konkurencyjność przedsiębiorstw działających na terenie Polski na rynkach światowych. A dlaczego? Przecież jak drogi jest węgiel, to jaki ma być prąd elektryczny? To jest bardzo prosta zależność.

Z drugiej strony energetyka. Obecnie mamy w zasadzie energetyczny monopol. Skutkuje to wyższymi cenami za prąd elektryczny. Gdyby natomiast sprywatyzować ten sektor, te spadłyby, ponieważ na rynku pojawiłaby się konkurencja. Mniejsze ceny za prąd elektryczny spowodowałyby intensywny rozwój wielu gałęzi gospodarki. Na teren Polski opłacałoby się wynosić produkcję. Do tego należałoby znieść koncesje na drobną energetykę - zarówno wytwórczą, jak i przesyłową. Koncesjonowaniu powinny podlegać dopiero wielkie elektrownie - jak hydroelektrownie na rzekach czy siłownie jądrowe. Wówczas rozwiązany zostałby problem bezpieczeństwa energetycznego, na który wszelkiej maści etatyści tak bardzo lubią się powoływać.

Pamiętać jeszcze należy o ogólnych zależnościach dotyczących państwowych przedsiębiorstw. Są one z reguły dwa razy droższe niż firmy prywatne. Tak samo przynoszą często straty, więc państwo zmuszone jest do nich dopłacać czy też je regularnie oddłużać. Jeżeli przynosi ono zyski, to wynika to z monopolistycznej pozycji na rynku. Tak to już jest. Prywatyzacja zatem stanowi konieczność. Im szybciej zostanie ona przeprowadzona, to tym lepiej tak naprawdę dla nas wszystkich.

Wypowiedź prezydenta RP należy zatem potraktować jak faux pas, podobnie jak w przypadku aborcji u trzynastolatki. (Podobną wpadkę ponad dwa lata temu zaliczyła jego żona). Czy zatem należy Kaczyńskich w ogóle rozpatrywać jako polityków prawicowych, narodowych konserwatystów - jak są postrzegani przez zachodnich komentatorów. To umiejscowienie Kaczyńskich na scenie politycznej wynika jednak z punktu siedzenia. Ponieważ owi komentatorzy znajdują się na lewo od nich, to będą postrzegali ich jako prawicowych. Rafał Aleksander Ziemkiewicz w Czasie wrzeszczących staruszków napisał, że reprezentują oni tak naprawdę lewicę laicką. Musieli tylko sobie wyszukać inny elektorat, co spowodowało stosowanie takiej narodowo-konserwatywnej maski. Można było w ten sposób zagospodarować powstałą niszę ekologiczną i jakoś trzymać się na tym politycznym Olimpie. W kontekście tego, co wyżej pisałem, należy się zastanowić, czy projekt Polski solidarnej jest prawicowy. W każdym razie na gruncie ekonomicznym tego nie można o nim powiedzieć.

W tym momencie ktoś mi może zarzucić, że popieram złodziejską prywatyzację w stylu KL-D i piekłoszczki Unii Demo-Wolności. Nie ważne jak, ważne żeby stało się prywatne. Uważam jednak inaczej. Prywatyzacja powinna odbywać się na międzynarodowych przetargach, na których przedsiębiorstwa byłyby sprzedawane za maksymalną możliwą cenę, jaką można za nie uzyskać. Osobiście nie chciałbym zatem, żeby się zajmowała obecna ekipa. Przypadek prywatyzacji stoczni w Gdynii i Szczecinie jest tutaj wystarczająco dobitny. Powołany powinien zostać specjalny urząd, który by się zajmował tego typu sprawami. Do tego określić należy okres jego działania, po którym wszystkie państwowe przedsiębiorstwa znajdą się w rękach prywatnych. Jak powinno się prywatyzować wielkie monopolistyczne molochy? W przypadku górnictwa należy rozbić obecne holdingi takie jak Kompania Węglowa czy Jastrzębski Koncern Węglowy, a następnie prywatyzować każdą kopalnię jako osobną spółkę. Podobnie należy poczynić w przypadku energetyki. PGE, Tauron, Energę, Eneę podzielić również należy na mniejsze. Pozwoli to zarobić więcej na ich prywatyzacji.

Prawica powinna dążyć do tego, aby państwo nie prowadziło działalności gospodarczej ani nie zajmowało się tak zwanymi funkcjami socjalnymi. Nazywanie klejnotami w koronie państwowych przedsiębiorstw zakrawa zatem na śmieszność.