czwartek, 16 lipca 2009

Kula u nogi

Państwo socjalistyczne zajmuje się wieloma rzeczami, którymi nie powinno. Aż nazbyt oczywistymi przykładami są służba zdrowia, ubezpieczenia, edukacja, opieka społeczna. Przy tej okazji zapomina się o zdecydowanie najbardziej oczywistym wyróżniku, a mianowicie państwowej własności środków produkcji. Podobnie jak państwo nie jest od tego, żeby edukować, leczyć, ubezpieczać ludzi zamieszkujących jego obszar, nie powinno być istną manufakturą. Socjaliści różnej maści zastanawiają się jak tu posyłać coraz młodsze dzieci do szkoły i nie tylko. Gdy tylko mogą, to zaraz dokonują nacjonalizacji. Pół żartem pół serio, zastanawiam się czasem, kiedy skrót GM będziemy tłumaczyć Government Motors. Tak samo czasem chodzi mi po głowie, czy Obama nie zechce upaństwowić szeregu gałęzi przemysłu oraz ubezpieczeń. My w Priwislanskim Kraju mamy jednakże zmartwienia jeszcze innego typu. Istnieje u nas szereg przedsiębiorstw państwowych stanowiących istną kulę u nogi...

Biorąc pod uwagę rachunek ekonomiczny, jeżeli dane przedsiębiorstwo nie przynosi żadnych zysków, to należy je sprywatyzować. Nie zamykać ani nie likwidować, tylko sprzedać i to najlepiej na giełdzie. Wówczas budżet państwa zostanie zasilony całkiem sporymi środkami, a przy okazji dany zakład zacznie płacić podatki. W wyniku tego znowu kasa państwa zostanie zasilona. Prywatyzacja zatem stanowi sukces. Pytanie tylko, dlaczego pewne przedsiębiorstwa to swoiste święte krowy i nikt nawet o tym nie myśli. W ogóle, dlaczego w wielu gałęziach prywatyzowanie państwowego mienia idzie tak powoli?

Mamy tutaj dwie grupy, które sobie tego nie życzą. Po pierwsze są to związki zawodowe. Prywatny właściciel mógłby nawet zakazać ich działalności na swoim terenie. Wówczas skończyłyby się ich przywileje. Póki dany zakład jest państwowy, mogą rządać od państwa coraz więcej. Przyjeżdżają wówczas do Warszawy pod jedno z ministerstw albo kancelarię premiera. Zestrachany rząd dla świętego spokoju daje im je albo obiecuje podtrzymanie tychże dla świętego spokoju. Sprawa stoi zatem w miejscu. Po drugie same elity polityczne nie chcą prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. A dlaczego? Sprawa tutaj jest prosta. Poszczególne partie mogą na stanowiskach prezesów, członków rad nadzorczych, zarządów umieszczać swoich członków. Państwowe przedsiębiorstwa stanowią zatem kość, o którą one będą się bić. Wobec czego po co prywatyzować? Przecież nie ma sensu pozbawiać się możliwości zarobku na intratnych państwowych posadkach. Z elitami politycznymi związana jest jeszcze inna kwestia. Istnieje również populistyczny argument przeciwko prywatyzacji. Politycy nie chcą bowiem stracić elektoratu, który związany jest z dużymi monopolistycznymi molochami. A w obecnym świecie demokratycznym ma to niestety znaczenie. Nie chcą podcinać sobie gałęzi, na której siedzą. Prywatyzacja byłaby bowiem rzeczą bardzo nie wygodną w takim układzie. Niezadowoleni pracownicy jakiegoś państwowego molocha mogliby się od danej partii odwrócić, a następnie zagłosować na kogo innego. Więcej, przez to cały polityczny mainstream teoretycznie mógłby stanąć do góry nogami, a do głosu mogłyby dojść inne siły, które obiecałyby na przykład nacjonalizację uprzednio sprywatyzowanego zakładu.

Wspomniałem wyżej, że państwowe przedsiębiorstwa przynoszą straty. Dzieje się tak z prostego powodu? Cechuje je zatrudnienie większej liczby pracowników niż potrzeba, do tego może się panoszyć nawet kilkanaście związków zawodowych. W górnictwie węgla kamiennego jest ich na przykład aż dwanaście (!). Poza tym zyski z dywident idą głównie do budżetu państwa, więc przedsiębiorstwo nie modernizuje posiadanego przez siebie sprzętu. Te wszystkie czynniki prowadzą do tego, że państwowe spółki przynoszą nawet milionowe (Orlen, PGNiG) albo miliardowe straty (przykład PKP czy LOT). Abstrahuję już od tego, że państwowe przedsiębiorstwa mogą być bardzo dogodnymi pralniami brudnych pieniędzy, w których państwowe pieniądze migrują do prywatnych kieszeni. Pamiętać należy jeszcze o tym, że utrzymanie spółki, której właścicielem jest państwo, kosztuje dwa razy więcej niż w sytuacji, kiedy należy ona do prywatnego właściciela. Zaznaczam, że tutaj nie chodzi o jakieś drobne kwoty. Te wszystkie pieniądze, które poszły na oddłużanie nierentownej państwowej własności można by wydać w inny sposób, na przykład na infrastrukturę drogową, armię oraz policję.

Może się pojawić pytanie, a co wtedy, gdy dana firma przynosi zyski do budżetu. Jako przykład można tutaj podać KGHM, który zwykle daje od jednego do dwóch miliardów zysku. Moim zdaniem też należy prywatyzować. Przecież dane przedsiębiorstwo zarządzane przez prywatnego właściciela może przynosić jeszcze większe zyski, zwyczajnie płacąc podatki. Poza tym fakt przynoszenia zysków to stan obecny. Skąd wiemy, czy za kilka lat nie będziemy musieli danej firmy oddłużać?

Bardzo kłopotliwe jest również powiązanie etatyzmu z patriotyzmem. Spotkałem się bowiem z takimi ocenami, że człowiek, który chce wszystko sprywatyzować oraz ograniczyć państwo do rozmiarów rozsądnych, to antypatriota, kosmopolita i internacjonalista. Więcej, takie przekonanie jest podtrzymywane przez partie populistyczne oraz ich ideowych zwolenników. Również na tej nucie próbuje czasem grać lewica mówiąc na przykład, że Pinochet sprzedał kraj międzynarodowym korporacjom czy Thatcher doprowadziła do deindustrializacji Wielkiej Brytanii. Ten argument jest jednak łatwo zbić. Na co jest lepiej wydawać pieniądze? Na zapewnianie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego państwa, ergo armię i policję, czy oddłużanie jakiegoś państwowego przedsiębiorstwa generującego miliardowe straty. Odpowiedź na to pytanie z punktu widzenia rachunku ekonomicznego jest prosta. Tak więc populiści (jak również typowi socjaliści) dążą do ciągłego osłabiania państwa poprzez ładowanie pieniędzy w dziury bez dna, jakimi jest szereg państwowych spółek.

Państwo jako takie nie stanowi manufaktury. Ma spełniać inne zadania związane z bezpieczeństwem wewnętrznym, zewnętrznym, stanowieniem prawa et cetera. Demokratyczny ustrój jednak przeszkadza przeprowadzać rozsądne zmiany. Wszystko stacza się zatem w kierunku coraz większego liberalizmu światopoglądowego z jednej strony, a socjalizmu z drugiej.

środa, 15 lipca 2009

"Limes inferior", bezpieczeństwo energetyczne i koncesje

Kiedy się patrzy na pewne rzeczy w naszym kraju, to przypomina się finał Limes inferior Janusza Zajdla. Tam okazało się, że cały bizantyński biurokratyzm na Ziemi to dzieło innej cywilizacji. Tak samo jest w Polsce. Obecne elity polityczne nie jest trudno posądzać o zwykłą głupotę. W wielu przypadkach nie trudno jednak dostrzec tutaj działalność obcych służb wywiadowczych. Przecież Rosja ma nadal tutaj wiele wtyczek i wiele rzeczy nie decyduje się w Warszawie, tylko na Kremlu i w Jaseniewie. My jesteśmy natomiast raczeni kukiełkowym teatrzykiem. Widać to na przykład dobrze na obszarze energetyki.

Mówi się dużo o bezpieczeństwie energetycznym naszego kraju. Na zachód od strefy Teysserye-Tornquista (TTZ) przebiegającej na ukos przez Polskę mamy bardzo potężne złoża wód geotermalnych. Pytanie jest: dlaczego nikt tego nie eksploatuje? Przecież można by bez większego problemu ogrzewać mieszkania czy też otrzymywać energię elektryczną? Więcej, zadbano już o to, żeby geotermia kojarzyła się z przedsięwzięciem o. Tadeusza Rydzyka, a zatem miała negatywne konotacje w oczach części naszego społeczeństwa.

Tutaj można udzielić odpowiedzi dwojakiej. Po pierwsze wielu myśli, że takimi rzeczami powinno się zająć państwo w ramach jakiegoś projektu strategicznego. Zatwardziali etatyści stwierdziliby jeszcze, że państwowe przedsiębiorstwo tego typu powinno mieć monopol na tego typu usługi. Po drugie mamy tak skonstruowane prawo - z jednej strony górnicze i geologiczne, a z drugiej energetyczne - że uzyskanie koncesji to walka ze wspomnianą wyżej bizantyńską biurokracją.

Jeśli jesteśmy przy tworzeniu państwowych przedsiębiorstw, musimy pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze, są one z reguły kilka razy mniej dochodowe niż firmy prywatne. Najczęściej zresztą przynoszą straty - popatrzmy tylko na górnictwo węgla kamiennego. Sektor gospodarki, który byłby kwitnący, gdyby znajdował się w rękach prywatnych, przynosi miliardowe straty. Tutaj mogłoby być podobnie. Powołany zostałby monopolistyczny moloch, który zadłużałby państwo na miliardy złotych i który musiałby być ciągle oddłużany. Ze względu na pozycję na rynku podbijałby również ceny energii - czy to elektrycznej, czy to cieplnej. Na etatyzmie nigdy się dobrze nie wychodzi, taki pomysł należy zatem odrzucić. Istnieje zdecydowanie prostsza metoda, która nie wymaga tworzenia kolejnej spółki Skarbu Państwa oraz użycia pieniędzy podatników.

W przypadku prawa geologicznego i górniczego oraz energetycznego należałoby dokonać ich liberalizacji. Więcej, należy znieść w ogóle koncesjonowanie energetyki w drobnej skali. To powinno dotyczyć "kolosów" typu na przykład hydroelektrownie czy inne olbrzymie obiekty. Obecnie mamy do czynienia z absurdami tego typu, że chłop stawia sobie na polu wiatrak, no i musi przesyłać wyprodukowany przez siebie prąd do elektrowni. Gdyby znieść koncesjonowanie energetyki małoskalowej, takie rzeczy przestałyby w ogóle mieć miejsce. Wówczas w wielu miejscach powstałyby drobne elektrownie geotermalne, które zaopatrywałyby w energię cieplną i elektryczną okolicznych mieszkańców. Zmalałyby wówczas również koszty przesyłania energii elektrycznej. Przy tej okazji należałoby sprywatyzować również sieci elektroenergetyczne oraz infrastrukturę ciepłowniczą; tutaj również koncesjonować dopiero od znacznych rozmiarów. Konkurencja zarówno na rynku wytwórców jak i dystrybutorów prądu elektrycznego doprowadziłaby do spadku jego ceny. Jaka byłaby następna konsekwencja tego zjawiska? Wzrosłaby konkurencyjność naszych przedsiębiorstw na światowych rynkach.

Jednym z pierwszych praw uchwalonych przez "aferałów" z KL-D i Unii Demo-Wolności było koncesjonowanie wytwarzania paliw. Od lat dwudziestych znany jest na przykład proces Fischera-Tropscha. A przecież teoretycznie kopalnia węgla kamiennego mogłaby obok siebie uruchomić taką instalację, no i uzyskiwać benzynę z czarnego złota. Wybudować się u nas mogłyby takie firmy jak południowoafrykański koncern petrochemiczny Sasol, który się taką działalnością zajmuje. Więcej wspomniana przeze mnie spółka nawet chciała w Polsce postawić fabrykę. Inna rzecz, są obecnie rozwijane techniki otrzymywania paliwa z atmosferycznego dwutlenku węgla. Wobec tego w ogóle paliwowa koncesja jest zbędna.

W tych przypadkach mamy do czynienia z bizantyńską biurokracją, która uniemożliwia szereg posunięć. Przecież gdyby nie ona, to i benzyna byłaby tańsza, także prąd i ciepło. Działałoby mnóstwo niewielkich elektrowni geotermalnych. Nie musielibyśmy się przejmować aż tak mocno Matuszką Rassiją. Czy zatem nie jest tak jak w powieści Zajdla? Nie tylko ze względu na brak sprawnie działających służb wywiadowczych oraz brak przeprowadzonej dekomunizacji można dojść do takich wniosków...

wtorek, 14 lipca 2009

Menora w oborniku

Wyobraźmy sobie taką sytuację. Jest koncert gwiazdora. A co on robi w końcu? Wyciąga biało-niebieską flagę. Od razu rzuca się wszystkim w oczy, co to jest? Flaga Izraela. Następnie wyciąga zapalniczkę i podpala. Do tego, co jeszcze dochodzi? Gdzieś w kącie na scenie stoi menora. To co z nią robi? Umieszcza w oborniku... Już sobie wyobrażam, jakie gromy posypałyby się na tego artystę. Śmiał bowiem obrazić Herrenvolk, duchowy naród panów przeznaczony do rządzenia gojowskimi insektami przez (ich) Boga. Pewne organizacje, jak ADL, nie dałyby mu do końca życia spokoju. Wytoczyli by takiemu gwiazdorowi tyle procesów, że mimo majątku liczonego w dziesiątkach miliardów dolarów, zostałby kompletnie spłukany. W każdym razie umarłby w biedzie. Tak zostałby załatwiony przez Żydów. Nic zatem dziwnego, że nikt takich rzeczy nie robi. Wie bowiem doskonale, co by go za taki nawet jednorazowy wyczyn spotkało.

Tak samo, czy ktoś robi sobie chamskie żarty z islamu czy muzułmanów? Nie, ponieważ Arabowie czy inni wyznawcy tej religii mogliby zrobić z nim porządek. (Z drugiej strony dochodzi tu jeszcze czynnik politycznej poprawności).

A jak jest z katolikami? Otóż wszyscy sobie stroją z nas żarty, że jesteśmy źli, niedobrzy, zaściankowi. W zasadzie doszło do tego, że ze wszystkich dużych religii tylko katolicyzm jest bardzo mocno atakowany przez różne postępowe środowiska. A dlaczego? Ponieważ nie ma żadnej ochoty uginać się przed różnymi modernizmami, jak to czyniły różne wyznania protestanckie przy okazji ściągając na siebie zagładę. Dla laickiego lewactwa to główny powód, żeby samemu atakować oraz zezwalać, żeby inni atakowali.

Nie dawno sąd uniewinnił niejaką Nieznalską, która zasłynęła wystawieniem ukrzyżowanych genitaliów. Abstrahuję już od tego, że to pornografia oraz że taki proces powinien trwać kilkadziesiąt godzin, powinien przy okazji zakończyć się wychłostaniem rzeczonej "artystki" - tak się bowiem tego typu sprawy należy załatwiać. Tak samo jest jeszcze kwestia, czy takie coś, co teoretycznie mógłby zrobić każdy szary człowiek w Photoshopie, można nazywać sztuką. A ciekaw jestem, co by się stało, gdyby na zamieszczonym "dziele" umieszczono gwiazdę Dawida z wychodzącym z niej penisem albo ów symbol w ekskrementach. Już sobie wyobrażam, co by się wydarzyło. Zaraz środowiska żydowskie poskarżyłyby się do swoich ziomków w Izraelu i Stanach Zjednoczonych, a nasz prezydent i premier na kolanach gnaliby do ambasady tropikalnego syjonistycznego kurnika przepraszać naród żydowski. (W końcu znany jest fakt uległości obydwu wobec biblijnej ojczyzny narodu wybranego oraz jego obywateli). Przy okazji obiecywaliby, że sprawca zostanie należycie ukarany i że podobny wyczyn nigdy się nie powtórzy. A my co robimy w takiej sytuacji? Pozwalamy, żeby jakaś pseudoartystka oddawała na nas swoje ekskrementy. Potem jeszcze się dziwimy, że podobnych przypadków jest więcej. To jest przy okazji główny dowód naszej słabości.

A tak po prostu nie można. Powinniśmy przestać udawać, że jak na nas plują, to pada deszcz. Tak samo jak pokazujemy pewnym ludziom, że pozwalamy wchodzić sobie na głowę, to oni będą tak czynić. Co zatem należy zrobić? Proponuję wziąć przykład z wiadomej nacji, no i takim pseudoartystom jak Nieznalska po prostu starać się maksymalnie utrudnić życie, włócząc ich po sądach. Wówczas ta cała granda zacznie nas patrzeć w innym świetle. Inaczej bowiem postrzega się osobnika, który pozwala się okładać do krwi - takiego kogoś traktuje się jako maminsynka, po którym można do woli jeździć. Natomiast jak postrzegane jest indywiduum, jakie jak mu się przyłoży, to oddaje. Od razu pewne rzeczy automatycznie się kończą. Zadzieranie bowiem z nim może okazać się niebezpieczne. To samo prawo działa również na poziomie zbiorowości. Jeżeli katolicy będą pozwalać, aby jakieś miernoty do woli wylewały na nich pomyje, to one będą tak czynić w akompaniamencie różnych Jaśnie Oświeconych. Ci ostatni będą zacierać przy okazji rączki, jak to dobrze, że ciemne "katole" i "ciemnogród" dostają manto. Jeśli natomiast pewne rzeczy zostaną ukrócone, to i różni dziwni ludzie dla uniknięcia kłopotów przestaną zadzierać z nami. A z nimi trzeba twardo, żeby czuli przed nami respekt.

Gwarantuję wówczas, że nikt nie będzie się wieszać na stalowym krzyżu z atrapą korony cierniowej na głowie...

piątek, 10 lipca 2009

Suma wszystkich strachów

Swojego czasu obejrzałem film Suma wszystkich strachów. Zaczyna się, jak podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku zgubiono bombę atomową. Została ona następnie odnaleziona przez grupę pracującą na rzecz faszystów, którzy chcieli doprowadzić do konfliktu zbrojeniowego między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Zostaje ona zresztą zdetonowana na stadionie w Baltimore... Tyle o fabule. Pada tam jednak pewna ciekawa kwestia. W rozmowie między spiskowcami jeden z nich mówi, że dzisiaj faszyści, naziści, nacjonaliści i konserwatyści pracują razem.

Lewica zwykła ganić prawicę za wiarę w myślenie w kategoriach teorii spisku. Na rodzimym podwórku przykładem jest atakowanie oczywistego faktu, że Polską rządzi swoista superstruktura związana z dawnym wywiadem cywilnym i wojskowym - tak odbija się nam brak dekomunizacji. Lewica również zwykła do alternatywnej prawicowej rzeczywistości zaliczać sugerowanie, że gdzieś się mogli mieszać Żydzi i masoni. A przecież Wielki Wschód Francji swojego czasu wręcz się przyznał, że gdyby nie jego usilne starania, to nie udałoby się w 1973 roku na terenie tego kraju zalegalizować aborcji. Wspominanie o przedsiębiorstwie Holocaust czy projektach Judeo-Polonii też jest przezeń wyśmiewane. Z drugiej strony ci sami lewicowcy zwykli o wszystko, co złe, osądzać wielkie korporacje oraz zarzucać im różne dziwne rzeczy. Sami też bardzo mocno wierzą w jeszcze inną teorię spiskową.

Otóż oni uważają, że nacjonaliści, szereg ruchów faszyzujących lub wręcz faszystowskich oraz konserwatyści są ze sobą w zmowie. Ich zdaniem funkcjonuje tutaj zakulisowy układ, jaki nakazuje wręcz konserwatystom bronić faszystów. Najgłośniej było o tego typu rzekomych "praktykach", kiedy czasopismo Templum Novum opublikowało teksty Leona Degrelle'a. Zostało ono okrzyknięte wówczas mianem "faszystowskiego". Prawicy konserwatywnej nie poraz pierwszy zarzucono wspieranie de facto narodowej lewicy. Mamy tutaj zatem do czynienia ze swoistą sumą wszystkich strachów. Dlaczego tak się dzieje?

Po pierwsze poszczególne szczepy socjalistycznej lewicy siebie wzajemnie nie znoszą. Komuniści czy socjaldemokraci uważają się za całkowitą antytezę faszystów czy też narodowych socjalistów. Czy oni się jednak tak mocno od siebie różnią? Przecież narodowa lewica to tak naprawdę socjalizm z pewnymi naleciałościami - zespół poglądów czasem określanych mianem populizmu. Stanowi pozszywane różne kawałki ze sobą wynikające z różnych przesłanek, a zatem w ogóle do siebie nie pasujących. Socjaliści sensu stricto oraz populiści walczą zatem o ten sam elektorat. Z tego powodu wynikają wszelkie tarcia między nimi. Komuniści czy socjaldemokraci są zatem skłonni zarzucać swoim wyśnionym największym wrogom współpracę z ich całkowitą antytezą, czyli konserwatystami.

Lewica również musi ludzi czymś straszyć. Kampanię strachu np. przed nielegalnymi imigrantami zarzucają prawicy. W rzeczywistości mamy tutaj do czynienia z klasycznym mechanizmem projekcji. Przenoszą swoje grzechy na ideologicznych przeciwników, próbując ich skarykaturyzować. Lewica straszy o wiele częściej i popada przy tym w straszliwą paranoję. Wszędzie widzi na przykład "klerykalizm", "nacjonalizm", "oszołomstwo", których się śmiertelnie boi. Bez przerwy też o nich pisze, nie zwracając uwagi na to, że wcześniej uznała zwolenników tychże za głupców lub słabo wykształconych. Na rodzimym podwórku widać to na przykład na przykładzie WybGazu, który się tym etatowo zajmuje. Czytając też takie indywidua jak Środa, nie można nie zwrócić uwagi na ich paranoiczne lęki. Oni śmiertelnie się boją czegoś, co na początku lat dziewięćdziesiątych określili "partią Polaka-katolika". Z tego to powodu zajmują się polowaniem na konserwatystów. Z tej antyklerykalnej i antynacjonalistycznej paranoi wynika fakt wiązania ich z faszyzmem.

Trzeci powód jest poszukiwania tego spisku jest jeszcze bardziej oczywisty. Wykreowano wizerunek faszyzmu jako najwyższej formy reakcji tudzież prawicowego ekstremizmu. Na tej zasadzie lewica może wnioskować, że w ogóle dziwnie byłoby, gdyby konserwatyści nie współpracowali z faszystami. Z tego powodu imputują im współpracę. Poza tym na zasadzie dychotomicznego rozumowania, że oni są przeciwwagą dla brunatnych, wsadzają zresztą konserwatyzm, nacjonalizm, faszyzm do jednego wora.

Lewica jeszcze grzmi, że często przedstawiciele ruchów konserwatywnych, nacjonalistycznych czy wręcz faszyzujących pojawiają się razem np. na kontrmanifestacjach do publicznych orgii urządzanych przez pedałów. To dla nich jest wystarczającą obserwacją, żeby wnioskować na temat jakiegoś zakulisowego układu między przedstawicielami prawicy konserwatywnej i narodowej lewicy. Nie zwracają oni uwagi, że na takie kontrmanifestacje przychodzi sporo przypadkowych ludzi, którzy ze sobą nie sobą blisko związani. Szukanie między nimi nici powiązania nie ma zatem żadnego logicznego uzasadnienia poza paranoiczną mentalnością.

Ostatni argument wywodzi się z historii. Lewicowcy mianowicie próbują tutaj wnioskować na zasadzie indukcji. Przed wojną zdarzało się, że konserwatyści współpracowali z ruchami faszystowskimi. Przykładowo Carl Schmidt wstąpił do NSDAP. Na tej podstawie próbują udowodnić, że ta współpraca trwa nadal po dziś dzień. Przy tej okazji wypada również zwrócić uwagę na to, że argument indukcyjny z historii nie jest do końca prawdziwy. Przecież wielu konserwatystów miało problemy z nazistowską władzą. Poza tym zapominają oni, że polityka się swoimi prawami rządzi. To, że partia konserwatywna w pewnych aspektach głosowałaby identycznie jak jakaś faszystowska, nie oznacza, że muszą one ze sobą blisko współpracować. Częstym argumentem jest też wyciąganie tego, że konserwatyści poparli w głosowaniu nazistów. W przypadku lewicy jest on co najmniej dziwny, ponieważ oni zwykle redukują pragmatyzm polityczny do absurdu, głosując w celu uzyskania doraźnych korzyści sprzecznie ze swoimi poglądami.

Lewicowa spiskowa teoria dziejów sugerująca powiązanie konserwatystów i różnych odłamów lewicy narodowej jest zatem z gruntu fałszywa. Świadczy ona tylko o tym, jak bardzo "jaśnie oświeceni" potrafią się zapędzić w dorabianiu gęby swoim ideologicznym przeciwnikom.

wtorek, 7 lipca 2009

Dura lex, sed lex!

Pewne obrazki są nam bardzo dobrze znane. Kiedy jakiś gabinet nawet przebąkuje o zmniejszeniu przywilejów jakiejś grupy zawodowej, to zaraz przyjeżdżają do stolicy członkowie różnych związków zawodowych. No i co oni tam robią? Palą opony, rzucają kamieniami i petardami w policjantów. Tak samo dzieje się, gdy jakaś grupa pracująca w sektorze publicznym uważa, że mało zarabia... Abstrahuję już od tego, że państwo nie jest na przykład od służby zdrowia czy górnictwa węgla kamiennego. To powinno zostać sprywatyzowane. Mamy tutaj do czynienia z innym zjawiskiem.

Czy to jest dopuszczalne, żeby rzucano kamieniami czy petardami w policjantów? Przecież to grozi utratą zdrowia, a nawet życia funkcjonariusza porządku publicznego! Co zatem powinno się zrobić? Jest jeden bardzo prosty sposób. Wystarczyłoby, żeby kilku stróżów prawa przyjechało z AK47, a następnie oddało strzały w powietrze. Ze znacznym prawdopodobieństwem można określić, że wówczas taka demonstracja momentalnie rozbiegłaby się. Jeżeli by to nie pomogło, a wywołało tylko jeszcze większą wściekłość zgromadzonego tłumu, należałoby po prostu pociągnąć serią po tłumie. Jeżeli ktoś zginie, to mówi się trudno. Trzeba było nie rzucać kamieniami, petardami czy też płonącymi oponami w przysłowiową "glinę". Nie po to płacimy podatki na ostrą amunicję, żeby ona zalegała w magazynach na komisariatach. W skrajnych przypadkach trzeba ją użyć. Nie może być bowiem tak, że gdy chce się sprywatyzować jakąś fabrykę bądź kopalnię, to przyjeżdżają sobie jej pracownicy wraz z przedstawicielami związków zawodowych oraz rzucają sobie petardami.

Tak samo głośno było swojego czasu o tym, że rolnicy swojego czasu rozstawiali barykady. Tamowanie ruchu drogowego jest niedopuszczalne. Przecież taka swoista zapora nie powinna się utrzymać pięć minut. Przyjechać powinna policja i takie coś zdemontować, a rolników rozpędzić. Niestety, władze w Priwislanskim Kraju są notorycznie pozbawione cojones, więc ze strachu przed elektoratem takich rzeczy nie robiła. Więcej, ponieważ tych barykad wraz z obecnymi na nich rolnikami nie pozbywano się z drogi, świadczy to o nieudolności takiej władzy.

Przy tej okazji warto rozważyć również jeszcze inny przypadek, który może wydawać się całkowicie odmienny od wyżej wymienionych. Tamte są bowiem w pewien sposób motywowane względami ekonomicznymi. Związki zawodowe śmiertelnie obawiają się bowiem prywatyzacji. Prywatny właściciel może odmówić finansowania biura albo - o zgrozo! - zakazać działalności takich oto organizacji na terenie swojego zakładu. Z tego to powodu organizują burdy w stolicy. Omawiany teraz przypadek należy do tej samej kategorii, choć przyczyny jego zaistnienia nie mają ze zmniejszaniem rozmiarów państwa do rozsądnych rozmiarów wiele wspólnego.

Częstą plagą są bowiem pseudokibice. Co się dzieje niejednokrotnie po meczu, nieważne w tym momencie, czy wygranym, czy przegranym przez daną drużynę. Ze stadionu wylewa się na ulice ciżba, która niszczy wszystko na swojej drodze. Często nawet przed meczem "kibole" umawiają się na urządzenie sobie bitwy, zabierają również ze sobą odpowiedni sprzęt, czyli kije do baseballa, siekiery, noże itp. Jakie jest zatem wyjście z takiej sytuacji? Nie widze innego rozwiązania niż zwyczajnie do rozszalałego tłumu strzelać. Przyjechać powinna policja z karabinami i automatami oraz taką watahę, zanim zdąży wyrządzić poważniejsze szkody, zwyczajnie ostrzelać. Wówczas byłby święty spokój. Opisana sytuacja, jak wyżej, wydarzyłaby się może dwa albo trzy razy. Potem już po wszystkich meczach piłki nożnej w kraju byłby niespotykany spokój. Panowałby bowiem strach, co może się wydarzyć w razie jakiejś burdy na stadionie, która przeniosłaby się na ulice. Tylko dlaczego nikt czegoś takiego nie zrobi? Ponieważ bałby się oskarżeń o "faszyzm". Różne lewicowe pseudoautorytety, dla których przestępca musi mieszkać w hotelu trzygwiazdkowym omyłkowo nazwanym więzieniem, właśnie takim "argumentem" posłużyłyby się. Ale to są ostatnie osoby, które można by posądzać o zainteresowanie jakimkolwiek ładem i porządkiem w państwie.

Z tego też powodu nie dziwi mnie miękkość władzy w tym zakresie w zachodniej Europie zdominowanej przez progresywną lewicę laicką. We Francji swojego czasu różne śniade przybłędy z Afryki i Bliskiego Wschodu urządzały burdy, paląc samochody, niszcząc sklepy itd. A co zrobiła policja? Takich, co dali się złapać, to chwytano. Nikomu nie przyszedł do głowy stary sprawdzony sposób, a mianowicie zwyczajnie ciżbę ostrzelać. Ze dwa razy by tak zrobiono, no i zamieszki momentalnie ustałyby.

Jednym z zarzutów, może być okrucieństwo czy nieprzestrzeganie jakiś tam wyimaginowanych "praw człowieka". Nikt nie każe się tym ludziom robić burdy na ulicach. Dokonali takiego wyboru, no i ponieśli jasno określone konsekwencje. Dura lex, sed lex!

To, że lewica pozbawiona jest piątej klepki, nie trzeba tłumaczyć. Gdyby bowiem takową posiadała, nie nazywałaby się "lewicą". Oni jeszcze nie mają cojones. To zwykła banda eunuchów. Z tego to powodu różne bandy związkowe będą mogły bezkarnie obrzucać policjantów petardami oraz kamieniami. Również pseudokibicom przyzwolą na sianie spustoszenia oraz burdy na ulicach. Teoretycznie również nielegalni imigranci będa mogli palić samochody i niszczyć każdą napotkaną rzecz na swojej drodze. Ich to jednak nie obchodzi. Ład i porządek w państwie to dla nich rzeczy drugorzędne w porównaniu z "postępem", "wyrównywaniem szans" i innymi hasełkami.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Oczy Heisenberga

Lewica cierpi na pewne projekcje. Lubi mianowicie przenosić swoje grzechy na swoich ideologicznych oponentów. Widać to na przykładzie tego, co obecnie niejednokrotnie określane jest lub kojarzy się ze skrajną prawicą. Mamy mianowicie ogolone czaszki, brunatne koszule, salut rzymski itp. Mało kto pamięta przy tej okazji, że są to socjaliści, zatem ex definitione do prawicy się nie mogą zaliczać. Przedstawieni zostali jednak jako wręcz "skrajni", a ludzie to kupują. Wobec tego nazizm, faszyzm oraz pochodne uchodzą za ultraprawicę. Nie jest to jednak jedyny taki przypadek.

Nasi ideologiczni przeciwnicy przywykli również do operowania innym argumentem. Zarzucają nam bardzo często eugeniczne zapędy. Gdy ze strony prawicy padnie krytyka szkół integracyjnych, to zaraz lewica się uaktywnia, iż dążymy do społecznej segregacji. Pamiętny był skandal we Wrześni rozpętany przez LSD i Partię Zboczonych Kobiet. Próbowali oni udowodnić, że Korwin-Mikke to zwolennik eugeniki. W sumie miał rację - to rodzice powinni decydować, do jakiej szkoły posyłają dziecko i czy w ogóle to czynią, niezależnie od stopnia sprawności bądź niepełnosprawności. Z osobistych potyczek na tle ideologicznym, to pamiętam, jak moi dyskutanci zarzucali mi traktowanie ludzi jak zwierząt w dżungli. Przy okazji mamy tutaj do czynienia z jednym z tryków stosowanych przez lewicowców w dyskusjach, a mianowicie operowaniem słowami-wytrychami. Oni uważają, że za pomocą jednego chwytliwego hasełka są w stanie zamknąć dyskusję na swoją korzyść. Czy stety czy niestety - zależy, z której strony barykady się stoi - mylą się.

W przypadku eugeniki mamy do czynienia z klasycznym przerzucaniem zgniłego jaja. Często samo sformułowanie nie pada, tylko jest traktowane jako podzbiór większego zbioru o nazwie "faszyzm" albo "nazizm". Wiadomo jednak, o co chodzi. Zacznijmy od tego, kto postulował rozwiązania eugeniczne. Bardzo często byli to socjaliści lub liberałowie. Przed rządami nazistów w Niemczech najgłośniej eugenikę popierała socjaldemokratyczna SPD. W Szwecji w 1934 roku ustawę sterylizacyjną przeforsował socjalistyczny gabinet. W przedwojennej Polsce eugenika popierana była przez środowiska, które można najkrócej określić jako postępowe, między innymi ówczesne feministki. W USA eugenizm lansowała między innymi słynna aborcjonistka Margaret Sanger. W tamtejszym ruchu eugenicznym ważną postacią był ówczesny ekologista Madison Grant. Postulował on wręcz eksterminację ludzi uznanych za niezdatnych. Postulaty dotyczące eutanazji nie są również niczym nowym. Pojawiły się one na początku dwudziestego stulecia. Już wtedy Kościół katolicki był atakowany przez środowiska postępowe za wsteczność, ponieważ się na takie praktyki nie godził.

Eugenikę również lewica stosowała. We wspomnianej wyżej Szwecji - tak, tym socjalistycznym raju - w latach 1934-1976 wysterylizowano 80 tysięcy ludzi, którym dopiero pod koniec zeszłego stulecia zaczęto wypłacać odszkodowania. Wspomnienie o wybrykach nazistów jest tutaj truizmem. Pierwszą ustawę, jaką oni uchwalili, to było prawo sterylizacyjne. Później przeprowadzana była akcja T4. Bardzo często powielanym błędem jest mówienie, że to nacjonalizm doprowadził do powstania obozów zagłady. Nieprawda - tutaj głównym motorem całego przedsięwzięcia była eugenika. Rzadko się mówi również, że pierwsza ustawa legalizująca aborcję na terenie Polski pochodzi z 1943 roku - a była ona motywowana właśnie względami eugenicznymi. Pojawiają się również czasem głosy, że komunizm nie był eugeniczny. To jest oczywista nieprawda. Lejba Dawidowicz Bronstein, znany pod artystycznym pseudonimem Lew Trocki, uważał, że aborcja wraz z przymusową sterylizacją doprowadzą w krótkim czasie do powstania radzieckiego nadczłowieka. W latach trzydziestych zeszłego stulecia przeprowadzano przymusowe aborcje i sterylizacje wśród niektórych drobnych nacji w ZSRR np. u Kałmuków i Czeczenów.

Po drugiej wojnie światowej eugenika została skompromitowana. Dla przykładu dawna Liga Kontroli Urodzeń stała się Planned Parenthood. Lewica musiała się bardzo mocno natrudzić, żeby ten cały interes ukryć pod dywanem oraz sprawić, żeby kojarzył się on z prawicą. Tutaj już wcześniej o kreację faszyzmu i nazizmu jako prawicowych ekstremizmów zadbała sowiecka agentura wpływu. W Zmierzchu Zachodu Patrick Buchanan opisał zebranie KPZR, w którym sugerowano, aby do wszystkich ideologicznych przeciwników doczepiać łatkę "faszystów". Po wojnie w przypadku nazizmu o jego skrajnie prawicową kreację zadbali sami naziści, którzy zapisywali się masowo do SPD. Część z nich tworzyła i działała również w partiach Zielonych. W NRD komuniści byli niejednokrotnie wielce zdziwieni, kiedy w aparacie państwa widzieli swoich niedawnych oprawców. Przy okazji uznania nazizmu za system skrajnie prawicowy, również poszczególne jego elementy - przynajmniej te najmocniej nagłośnione - zostały do ultraprawicy zaklasyfikowane. Eugenika trafiła więc zatem jako fragment programu do kuferka z napisem "skrajna prawica".

Lewica tymczasem z takich zamiarów w ogóle nie zrezygnowała. Obecnie często dyskutowane są projekty, które jeszcze niedawno byłyby uznane za brunatny smrodek. Przykładem jest na przykład protokół z Groeningen pozwalający uśmiercić niepełnosprawne dziecko na przykład z rozszczepem kręgosłupa. Kilka lat temu w Royal Society debatowano nad tym, czy w ogóle nie należałoby przymusowo uśmiercać noworodków z wadami rozwojowymi. O tym wszystkim jest coraz głośniej. Nie ma już tutaj odium nazizmu, tylko jest za to nowoczesność.

Istnieje grupa myślicieli określających się mianem utylitarystów. Oni proponują w ogóle inaczej zdefiniować byty osobowe tak, aby to były byty mogące uświadomić sobie ból i cierpienie. Dla nich osobą jest na przykład szympans czy prosiak, a nie jest już dziecko bezpośrednio po urodzeniu. Co oni głoszą? Oczywiście opowiadają się za aborcją i eutanazją. Do tego dochodzi jeszcze przymusowa sterylizacja czy w niektórych przypadkach przymus eutanazyjny. Mamy tutaj do czynienia z odwróceniem się historii. Na początku dziejów eugeniki postulowano najpierw sterylizację. Eutanazja czy aborcja doszły dopiero później. Teraz najpiew aborcja, potem eutanazja jako logiczne następostwo, a na koniec dojdzie przymusowa sterylizacja czy nawet niedobrowolne wyeutanowanie. Utylitaryści z Peterem Singerem na czele są zatem typowymi eugenikami.

Wspominałem wcześniej o ekologizmie. Wyznawcy proponują tutaj zupełnie, co innego. Oni dążą do ograniczenia przyrostu naturalnego. Z tego to powodu popierają aborcję, eutanazję oraz antykoncepcję. Dlaczego? Ponieważ wymyślili sobie, że optymalna liczba ludzi na Ziemi to miliard. Niektórzy wymieniają jeszcze mniejsze liczby np. 100 milionów. Ekologiści proponują pójść jeszcze dalej. Lansują na przykład politykę jednego dziecka rodem z Chin. Dodam, że takie propozycje w USA, Wielkiej Brytanii czy zachodniej Europie już wielokrotnie były zgłaszane. To oczywiście podchodzi pod eugenikę, a konkretnie pod jeden z jej postulatów, czyli neomaltuzjanizm.

Jak się czyta takie różne propozycje lewicy, to chodzi człowiekowi jedna myśl po głowie, również w związku z rozrostem socjalizmu. Czy nie obudzimy się w końcu w świecie rodem z Oczu Heisenberga?

czwartek, 2 lipca 2009

Otchłań, matury i polskie szkolnictwo

Do dzisiejszego dnia pamiętam fragment Grobu Agamemnona "papugą byłaś i pawiem narodów". Mowa, rzecz oczywista, o Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Okazuje się, że ciągle popełniamy jeden podstawowy błąd. Mamy jakiś dziwny kompleks niższości wobec nacji zamieszkujących zachodnią Europę - to, że jest całkowicie nieuzasadniony, stanowi temat na inny tekst. Staramy się wobec tego we wszystkim małpować Zachód, nie patrząc na to, czy to jest dobre, czy złe.

Jedną z takich dziedzin jest szkolnictwo. Osobiście uważam, że państwo nie powinno się tym zajmować. Jedyną rzeczą, do której powinno się ograniczyć, to weryfikacja dyplomów ukończenia poszczególnych etapów edukacji. Mamy jednak ten siermiężny socjalizm, który żeby obalić, należałoby dokonać puczu. W warunkach demokratycznych nie jesteśmy w stanie wiele w tej dziedzinie zrobić. Sprywatyzowanie jakiejś fabryki to jest nic w porównaniu ze zrobieniem tego samego w przypadku szkoły albo uczelni. Tyle wstępu. Różni dziwni ludzie próbowali polską szkołę upodabniać na siłę do zachodniej. Mam tutaj na myśli niesławnych Wittbrodta, Handkego czy Łybacką. Po przejściu wyżej wymienionych przez szkolnictwo został krajobraz nędzy i rozpaczy. To wszystko powoli zmierza ku otchłani...

Przenieśli na przykład na polski grunt gimnazjum, nie patrząc w ogóle na rozwiązania w innych państwach. W Niemczech jest na przykład kilka kategorii, z czego tylko po jednej z nich - Realgymnasium - można uzyskać maturę, a po innych idzie się normalnie do zawodu. Na naszym rodzimym gruncie skutki były opłakane. Stłoczono mianowicie młodzież w najbardziej kłopotliwym wieku na jednym etapie kształcenia. Wzrosła ilość problemów pedagogicznych oraz wręcz o charakterze kryminalnym. Obniżono znacząco poziom edukacji, usuwając w ogóle z programu szereg treści zarówno z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych jak i humanistycznych. Jednym słowem, gimnazjum okazało się być niewypałem. Normalnie prawne buble powinno się eliminować. W Polsce mamy jednak taką władzę, która stara się je pogłębiać. Ostatnio usłyszałem na przykład, że wzory skróconego mnożenia zostały przeniesione do liceum.

Innym nieciekawym wynalazkiem są centralne egzaminy. Sama idea nie jest zła, gorzej jest z jej realizacją. Przecież egzaminy w tej formie preferują najbardziej przeciętnych! Mamy tutaj do czynienia z klasyczną formą doboru stabilizującego. Tutaj nie poradzi sobie zarówno osoba grubo poniżej przeciętnej, jak również problemy będzie miał osobnik o ponadprzeciętnej wiedzy i inteligencji. Przecież ten ostatni dostrzeże na przykład nieścisłości w szeregu pytań, będą mu pasowały dwie odpowiedzi, nie daj Boże sobie na maturze z fizyki coś scałkuje (był taki przypadek, że rozwiązanie preferowane przez klucz było błędne i żeby uzyskać dobry wynik, należało właśnie całkę policzyć). No i co zrobi egzaminator. Ten zajrzy do klucza, no i ponieważ człek mądrzejszy niż ustawa przewiduje, to należy go puścić w skarpetkach, jakby był skończonym matołem. Później ów delikwent idzie na rozdanie świadectw maturalnych zadowolony, że wszystko jest w porządku. Wychowawca wręcza mu ten papierek, a jemu następnie mięknie dziób. Zaskoczony jest, iż poszło tak słabo. Co to wszystko oznacza? Te wszystkie testowe egzaminy są odmóżdżające, nie rozwijają żadnego twórczego myślenia, tylko nakazują wszędzie dopasowywać się do schematów. Potem na wyższych uczelniach jest utyskiwanie, że kogo to oni przyjęli w swoje progi. Słyszałem kiedyś o pewnym przypadku studenta, który napisał na kolokwium z zoologii, że owady dzielą się na "latale, fruwale i pełzale", zamiast na Apterygogenea (pierwotnie bezskrzydłe) i Pterygogenea (pierwotnie uskrzydlone). Taki przypadek to jest jeszcze nic. Wykładowcy czy prowadzący ćwiczenia twierdzą wręcz, że około 70% studentów to są funkcjonalni analfabeci. I nic dziwnego, że coraz więcej jest głosów, że na studia przywrócić należy egzaminy wstępne.

W tym roku matury nie zdało 21% populacji. Jakiś urzędnik z CKE twierdził, że to rzecz normalna, że jedna piąta maturzystów nie nadaje się na studia wyższe. Moim zdaniem to trend liniowy - przecież co rok zdawalność tego egzaminu była coraz mniejsza. Jeszcze jak w przyszłym roku zrobią obowiązkową maturę z matematyki to będzie jak we Francji. Tam matury nie zdaje 50% do niej podchodzących.

W dodatku całe szkolnictwo nastawiło się na robienie tego, co jest na "testach". Wówczas treści programowe rzadko się trafiające na nich są traktowane po macoszemu. Prowadzi to następnie do ich usunięcia z programów nauczania. W dodatku poziom centralnych egzaminów jest coraz niższy. Organy odpowiedzialne za ich przygotowanie powinny raczej asymptotycznie zwiększać ich trudność. Nie ukrywam, że również zmienić się powinno formułę tychże centralnych egzaminów. Nie ma bowiem, jak ustna odpowiedź przed komisją. Tylko z języków należałoby zachować egzaminy pisemne - ale nie jakieś tam czytanie ze zrozumieniem. Powinno się dostać do napisania jakiś duży esej wymagający pewnej wiedzy. W przypadku języka obcego w przypadku rozumienia ze słuchu należałoby zastosować szereg pytań otwartych. No i problem rozwiązany. Te egzaminy centralne powinno się uprościć. W obecnej sytuacji wystarczyłaby matematyka, język polski oraz jeden przedmiot do wyboru. Wówczas egzaminy trwałyby dużo krócej, również zmniejszyłby się czas ich sprawdzania. Więcej, powinny one tylko kończyć dany etap edukacji. Na studia na przykład - jak dawniej - powinny być egzaminy wstępne.

Ceterum censeo, gimnazjum należy oczywiście znieść. Szkołę podstawową proponowałbym przywrócić jako siedmiolatkę. Szkoła średnia trwać winna 4 lata. Pozwoli to również skrócić okres edukacji z dwunastu do jedenastu lat. Do tego program powinien być wzmocniony.

Tylko, że czy ktoś to będzie w stanie w naszym kraju przeprowadzić. W warunkach demokratycznych dałoby się to przeprowadzić spokojnie, choć przy znacznym oporze materii - różnych związków zawodowych pokroju ZNP czy zawodowym piewcom modernizacji. Niestety, obecne ekipy polityczne są zbyt zapatrzone na wzorce zachodnie. Pozostaje pytanie: czy to jest świadome działanie zmierzające w stronę przemysłowej hodowli orwellowskich proletów? Wszystko zmierza bowiem ku otchłani.

środa, 1 lipca 2009

Potrzeba decentralizacji

Benjamin Disraeli miał kiedyś powiedzieć, iż centralizacja to zaraza. To jest również cecha wielu lewicowych rządów. Szereg rzeczy lepiej i skuteczniej zrealizują samorządy, które lepiej potrafią rozpoznać swoje potrzeby niż centralny rząd. Czy zmartwieniem władzy krajowej powinna być na przykład dziura w drodze w Pcimiu Dolnym? Czy to ona powinna decydować o rozstawianiu wszędzie fotoradarów?

Należy się tutaj zastanowić nad tym, jaki ma być zakres centralnego rządu. Wcześniej stworzyłem wizję minimalną, teraz postanowiłem pójść krok do przodu. Ministerstw powinno być cztery - Finansów, Spraw Zagranicznych, Obrony Narodowej, Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Administracji. Państwo powinno również ustalić szereg przepisów, które działać będą na terenie całego kraju, na przykład pewne zakazy natury obyczajowej, ustalić warunki funkcjonowania samorządów - jakie podatki na przykład mogą nakładać.

Przeprowadzić należałoby również rozsądną reformę samorządową. Moim zdaniem powiaty nie są potrzebne, doprowadziły one zresztą tylko do nadmiernego rozmnożenia się biurokracji. Powinny istnieć trzy jednostki samorządu terytorialnego - gminy, województwa i prowincje. Warszawa, Łódź i Trójmiasto powinny mieć status dystryktów. Utrzymywać je należy z podatku pogłównego o ustalanej co rok wysokości oraz niewielkich podatków obrotowych w wysokości 1-2% nakładanych na niektóre towary. (Rząd centralny powinien być utrzymywany tylko z jednego podatku 5-6% od każdej transakcji). Mamy kwestię prowincji - tutaj należałoby wyróżnić Małopolskę, Śląsk, Wielkopolskę, Mazowsze, Pomorze, Warmia i Mazury oraz Podlasie, czyli włącznie 7 dużych prowincji. Jakie powinny być natomiast kompetencje samorządów?

Samorządy powinny przejąć inicjatywę jeżeli chodzi o budowę infrastruktury - drogowej, kolejowej, kanałów żeglugowych. Rząd krajowy miałby się zajmować jedynie połączeniami między stolicami poszczególnych prowincji oraz dystryktami. Samorząd w tej dziedzinie potrafi lepiej rozpoznać potrzeby, gdzie potrzebuje jaką drogę wybudować. Zmartwieniem władzy centralnej nie powinna być wspomniana wyżej dziura w drodze w Pcimiu Dolnym, tylko o to powinna się troszczyć gmina. W przypadku większej arterii zajmować się tym winno województwo. Drogi szybkiego ruchu et consortes - to byłoby zadanie największej jednostki samorządu terytorialnego, czyli prowincji.

Innym zadaniem, które przeniósłbym na samorządy, to ochrona środowiska. Tutaj o normach środowiskowych decydować powinny największe jednostki, czyli prowincje. Do nich również należeć powinna decyzja o ustalaniu limitów połowów danych gatunków, rozmiarów ryb, gatunków chronionych czy o introdukcji tudzież reintrodukcji innych gatunków. Mam tu na myśli projekty od zarybiania jezior i rzek począwszy, a skończywszy na przykład na reintrodukcji niedźwiedzia brunatnego w Białowieży. Odpowiednie organy przy tych jednostkach samorządu terytorialnego wydawać również powinny licencje łowieckie. Czy takimi rzeczami powinny zajmować się centralne urzędy typu ministerstwa? Zdecentralizować należałoby również wydawanie koncesji geologicznych. Obecnie zajmuje się tym Departament Koncesji Geologicznych przy Ministerstwie Ochrony Środowiska. Jeżeli ktoś chce wybudować kopalnię, nie powinien iść do centralnego urzędu, tylko należałoby to załatwić na poziomie województwa. Tak samo rozwiązana powinna być kwestia budowli hydrotechnicznych.

Poza tym decentralizacji powinny ulec służby - geologiczna, hydrologiczna i meteorologiczna. Organy na poziomie samorządów zdecydowanie wydajniej wykonywałyby na przykład mapy geologiczne danych obszarów, poszukiwałyby złóż surowców mineralnych czy wód podziemnych (na potrzeby wodociągów miejskich czy energetyki). Tak samo o wiele lepiej działałby organ analizujący stany wód na rzece koordynowany przez władzę lokalną niż centralną.

Po tych zmianach takie resorty jak ochrony środowiska czy infrastruktury można by rozwiązać, pozostawiając niewielki departament w Ministerstwie Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Administracji. Ewentualnie wystarczyłoby tutaj jeszcze kilka normatywnych ustaw.

Naszym zmartwieniem są przepisy ruchu drogowego. Czy one też powinny być ustalane centralnie? Moim zdaniem od decydowania o granicznej prędkości w danym mieście są jego władze. To zależeć powinno od siatki ulic. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, które jest obecnie jest centralnie zarządzone, w dużych metropoliach w ogóle się nie sprawdza, prowadząc do notorycznego zakorkowania. Tyle to może sobie ustalić jakaś niewielka spokojna mieścina, a nie miasto takie jak Warszawa czy Kraków. O rozstawianiu fotoradarów powinny decydować również władze samorządowe, podobnie jak w przypadku ograniczeń prędkości. Mamy teraz inną drażliwą kwestię - czyli graniczna ilość alkoholu w wydychanym powietrzu. Tutaj też powinny decydować organy, ale na poziomie największych istniejących jednostek samorządu terytorialnego - również, czy stosują promile, czy inne kryteria, jak na przykład przejście prosto dziesięciu metrów czy dotknięcie palcem wskazującym nosa.

Co jeszcze można by zdecentralizować? Pisałem wyżej o reglamentowaniu działalności gospodarczej. Centralne organy powinny czynić to tylko w przypadku dwóch rodzajów działalności - energetyka atomowa oraz wielkoskalowa produkcja zbrojeniowa. Na elektroenergetykę wytwórczą innego typu niż atomistyka oraz sieci elektroenergetyczne zezwolenie wydawać powinien urząd przy prowincji. Na ciepłownie czy elektrociepłownie spokojnie może wydawać województwo. Nie wspominam już o takich sytuacjach, co rolnik na polu stawia sobie wiatrak i w ten sposób uzyskuje energię na swój użytek - to moim zdaniem w ogóle nie wymaga żadnej reglamentacji. Wszystko zatem zależałoby od skali danego przedsięwzięcia. Na poziomie województwa również powinna być przeprowadzana reglamentacja produkcji leków psychotropowych i/lub narkotycznych (jak już wcześniej zaznaczałem produkcja np. witaminy C czy jakiś preparatów ziołowych typu Alveo nie powinna w ogóle być reglamentowana). Kiedyś tam pisałem, że jedynym dokumentem, jakie państwo powinno wydawać, to paszport uzyskany w momencie uzyskania dorosłości. Tutaj wszystko zostałoby załatwione na poziomie gminy.

Czy centralna władza ma decydować, jak długi ma być tydzień pracy, czy pięć czy sześć dni. Moim zdaniem spokojnie można by to rozwiązać na poziomie prowincji. Tak samo należałoby rozwiązać kwestie wakacji - bo czy w całym kraju rok szkolny ma się zaczynać i kończyć w tym samym czasie?

Osobiście pewne rzeczy zdecentralizowałbym aż do poziomu podstawowej komórki społecznej - mam tu na myśli edukację, szczepienia, ustalanie dorosłości oraz zdatności do pożycia płciowego. Wyjaśniałem to w szeregu swoich wcześniejszych tekstów. Gdyby połączyć decentralizację taką jak wyżej z prywatyzacją znacznej części sektora publicznego, to rząd centralny wieloma rzeczami nie musiałby w ogóle się zajmować. Obecnie jednak mało prawdopodobne, żeby jakakolwiek władza w Priwislanskim Kraju czegoś takiego dokonała.