środa, 29 kwietnia 2009

Do ideowych zwolenników PiS

Ostatnie dyskusje skłoniły mnie do napisania tekstu. Otóż ostatnimi czasu zarzucono mi forsowanie neoliberalnej propagandy. Taki zarzut mógłbym zobaczyć, gdyby moim interlokutorem był np. Łukasz Fołtyn. Ów chciał nawet zakazywać głoszenia poglądów jego zdaniem skrajnie liberalnych ekonomicznie dotyczących między innymi prywatyzacji służby zdrowia oraz likwidacji opieki społeczne. Jednakże w dyskusji moim oponentem, nie był wspomniany przeze mnie Fołtyn, natomiast ludzie święcie przekonani o swojej prawicowości. Chodzi tutaj o zagorzałych orędowników PiS Należy się zatem pewne wyjaśnienie.

Na początek proponuję wprowadzić pewną systematykę. Zwolennicy partii dzielą się na kilka grup. Część popiera dane ugrupowanie, bo nie widzi nic lepszego mimo, iż ze sporą częścią programu się nie zgadza. Drugą grupę nazwać można ideowymi zwolennikami. Oni zgadzają się ze sporą częścią programu danej partii, no i głosują na nią z przekonania. Zakładają, że popierani przez nich politycy dobrze robią w kwestiach polityki wewnętrznej i międzynarodowej. Zajmę się tutaj tą drugą grupą, ponieważ z nimi miałem okazję toczyć dyskusje.

Nie mam zamiaru dyskutować tutaj postulatów konserwatywnych i antykomunistycznych Prawa i Sprawiedliwości, ponieważ w tych kwestiach się zgadzam z ich zwolennikami. Dekomunizację trzeba przeprowadzić, a prawo należy opierać na tradycyjnych wartościach. Mogę jedynie zarzucić PiS-owi opieszałość w pewnych kwestiach i strzelanie sobie w stopę - np. pamiętna próba zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych. Dziwi mnie jednak jedno. Człowiek prawicy obok światopoglądowego konserwatyzmu i politycznego antykomunizmu powinien popierać ekonomiczny liberalizm. No i tą kwestię należy tutaj poruszyć.

Fakt, PiS zmniejszył podatek dochodowy od osób fizycznych czy składkę zdrowotną. Nie jest to jednak wystarczający argument, aby uznawać partię braci Kaczyńskich za liberalną ekonomicznie. Dlaczego PiS nie sprzeciwił się na przykład podatkowi Belki? Jakoś też nie słyszę głosów sprzeciwu wobec tego taksu, który płacić trzeba nawet, jeżeli na giełdzie się przegrało. Inna sprawa, to podatki pośrednie. Dlaczego nikt w PiS nie forsuje na przykład zastąpienia podatku VAT podatkiem obrotowym.

PiS również lansuje pomysł "państwa solidarnego". Najparadniejsze jest to, że od tej solidarności ma być tam państwo. Niczym się ten projekt nie różni od socjalizmu poza semantyką. Państwo ma zajmować się tam ubezpieczeniami, służbą zdrowia, edukowaniem ludzi, opieką społeczną tak, aby zapewnić byt od kołyski aż do grobowej deski. Państwo solidarne stanowi zatem pewien wytrych słowny. Solidarność bowiem to cecha społeczeństwa. Nie można mówić o niej w społeczeństwie socjalistycznym, które siłą rzeczy jest zatomizowane. Ludzie nie liczą bowiem na siebie wzajemnie, ale na biurokratów. Takie państwo według wizji PiS określano również mianem "silnego" Tylko to nie jest konserwatywne rozumienie tego pojęcia. Mamy tutaj do czynienia z apologią socjalizmu. W konserwatywnym pojęciu silne państwo to takie, które dba o bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne. Nie jest nim państwo, które ludzi leczy, edukuje, ubezpiecza, wypłaca szereg zasiłków oraz reguluje stosunki pracy. PiS uważa jednak inaczej. Państwo ma zajmować się opieką zdrowotną - na początku tego roku proponował nawet utworzyć jeszcze więcej publicznych szpitali. Tak więc partia ta jest zdania, że ludzie mają się leczyć w miejscach, gdzie biegają karaluchy, a złapać można gronkowca i pałeczkę ropy błękitnej. Jakoś nie planują nic zrobić z ZUS - czyli zgadza się, aby ludzie ochłapy emerytury dostawali na starość. O edukacji nic nie wspominam, bo żadna mainstreamowa partia w Polsce nie popiera prywatyzacji tego sektora. A prawica przecież powinna uważać, że człowiek sam powinien zadbać o jakość swojej edukacji i czy w ogóle z takiej skorzysta.

Ideowi orędownicy PiS sprzeciwiają się również szerokiej prywatyzacji. Ich zdaniem państwo to nie tylko automat do spełniania życzeń, ale również istna manufaktura. Uważają, że źle jeżeli coś przejdzie w ręce "podłego kapitalisty", bo zaraz będą zwolnienia i masowe bezrobocie. Uważają, że źle, iż cokolwiek jest prywatyzowane; zaraz pojawiają się skojarzenia z kradzieżą. Ba, PiS opowiadał się nawet za częściową nacjonalizacją. Chciał to uczynić w przypadku śmieciarzy oraz wprowadzić podatek śmieciowy. Wyobrażam sobie wówczas, ile to śmieci leżałoby wówczas w lesie... Również pozytywnie traktują fakt dyktatu związków zawodowych - są nawet z nimi blisko związani. A przepraszam bardzo, a co to za partia prawicowa, które idzie łapka w łapkę z tymi organizacjami?

Liberalizm ekonomiczny stał się istną fobią wielu ideowych orędowników PiS. Uważany jest przez nich nawet za darwinizm społeczny... Wiele faktów pokazuje jedno. PiS partią prawicową nie jest. To raczej odłam pobożnej lewicy niepodległościowej, a nie konserwatystów sensu stricto.

Na zakończenie chciałbym dodać, że ludzie często popełniają błąd fałszywej dychotomii. Myślą sobie, że skoro jest PiS i PO, to są partie o największym poparciu społecznym, to jeżeli popiera się jedną z nich, to automatycznie staje się przeciwnikiem tej drugiej. Nie są w stanie sobie wyobrazić sytuacji, kiedy obydwie się traktuje z dystansem. No i ja tak czynię. Poza tym śmiem twierdzić nawet, że PO jest bardziej lewicowa niż PiS, ponieważ w różnych swoich wcieleniach wprowadziła podatek dochodowy oraz 180 koncesji, zastąpiła obrotowy podatkiem VAT. Ostatnie pomysły to np. spec od pożarnictwa w każdej firmie. PO występowała np. z projektem refundacji zapłodnienia in vitro (a co ze zmarszczkami na tyłku?). Poza tym Euro-ZSRR słuchają się bardziej niż SLD. Nie wspomnę już o wielu poglądach natury światopoglądowej. PO zatem to zwykła mutacja internacjonalistycznej lewicy.

PiS przygarnął prawicowy elektorat ze względu na postulaty konserwatywne i antykomunistyczne. Czy jednak jest w stanie skręcić na prawo również pod względem ekonomicznym, czy dalej będzie klepał frazesy o "państwie solidarnym"?

sobota, 25 kwietnia 2009

Czarny problem

Ostatnio na Niepoprawnych uczestniczyłem w pewnym sporze. Chodziło tam o to, co zrobić z nierentownym sektorem górnictwa węgla kamiennego. Doszedłem do bardzo prostego wniosku. Suchą gałąź należy po prostu odciąć. Skoro górnictwo nie przynosi żadnych zysków, ba, trzeba w nie ładować pieniądze, to nie ma innego wyjścia, jak po prostu sprywatyzować. Zarzucono mi mówienie językiem Balcerowicza i gadzinówki o nazwie "Gazeta Wyborcza". To najprawdopodobniej testowanie Sposobu Ostatniego. Dla ideowych zwolenników Populizmu i Socjalizmu zgadzających się zdanie w zdanie z linią tej partii porównanie do Balcerowicza czy wymienionej wyżej gadzinówki stanowi chyba sposób na opisanie całego zła.

Oczywiście można usłyszeć taki argument, że zagrożone zostanie bezpieczeństwo energetyczne Polski. Przecież energetyka węglowa to nie jest jedyny sposób uzyskiwania energii elektrycznej. Możemy przecież zainwestować w geotermię, co nas dużo taniej wyjdzie - mamy wód geotermalnych pod dostatkiem, a do tego postawić kilka elektrowni atomowych. W ten sposób zapewnilibyśmy sobie bezpieczeństwo energetyczne. Niestety, Polską rządzili przez ostatnie 20 lat idioci, którym coś takiego nie przyszło do głowy. Widać, że węgiel nie jest aż tak nam potrzebny do życia, jakby się mogło wydawać.

A teraz przeanalizujmy, dlaczego ta branża jest niedochodowa? Mamy tam silną pozycję związków zawodowych (w kopalniach działa ich aż 12!) oraz przywileje samych górników zapisane w układzie zbiorowym pracy z 1991 roku. Otrzymują oni na przykład wyższe niż w kodeksie pracy odprawy emerytalne, dłuższe okresy wypoczynkowe, trzynaste i czternaste pensje, nagrody z okazji Dnia Górnika, nagrody jubileuszowe oraz deputaty węglowe (6 lub 8 ton). Czy to nie jest skandal?! Poza tym robiono przekręty na eksporcie węgla, który to zostawał w kraju. Wynikało to z interwencjonistycznego przepisu o dopłatach do eksportu; rzekomy eksporter nie dość, że pobierał dotację, to jeszcze odsprzedawał surowiec na miejscu w kraju. Dodać jeszcze należy, że do eksportu węgla państwo musi dopłacać 40 zł za tonę. Istnieją również podejrzenia, że ze spółek węglowych przepompowywano miliony złotych do prywatnych firm z nimi związanymi. Wypada jeszcze wspomnieć, że nawet transport węgla na terenie kraju jest tak drogi (za sprawą monopolistycznej PKP), że północnym województwom bardziej opłacałoby się sprowadzać go z Syberii lub RPA statkami.

Ustalana urzędowo cena węgla jest wyższa niż na rynkach światowych. Zlikwidowano przy tym konkurencję cenową między kopalniami, co w jakimś stopniu uzdrowiłoby sytuację. Jednakże zarządom kopalń i działającym na ich terenie związkom zawodowym nie zależy na zysku, ponieważ w razie strat mogą liczyć na dotacje z budżetu państwa. Zapory celne i kontyngenty powodują to, że nie można nabyć importowanego węgla. W efekcie skazani jesteśmy na monopol i płacimy drożej za energię elektryczną. Co więcej, straty netto górnictwa w samych latach dziewięćdziesiątych wyniosły około 18 mld złotych. Nie wliczone w to zostało, ile przez ten czas musieliśmy więcej zapłacić za prąd. Implikuje to wyższe koszty produkcji, a zatem mniejszą konkurencyjność polskich firm na światowych rynkach. Wypada wspomnieć również, że średnio górnik w Polsce rocznie wydobywa około 700 ton węgla, w Australii natomiast 10 000. Tak więc wydajność pracy jest żadna. Górnictwo węgla kamiennego stanowi zatem istną kulę u nogi.

Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Nie należy tutaj likwidować kopalń, bo to jest postawa psa ogrodnika; samemu się nie zje, a innemu się nie da. Należy dokonać prywatyzacji tego sektora. Po pierwsze rozbić się powinno należy utworzone wcześniej holdingi takie jak Kompania Węglowa, Katowicki Holding Węglowy, Jastrzębska Spółka Węglowa. Każda kopalnia powinna być oddzielną spółką. Następnie należy je sprywatyzować.

Oczywiście, tego w Polsce nikt nie zrobi. Wynika to z czysto populizmu. Politykom opłaca się utrzymywać niedochodowe państwowe molochy, ponieważ ich załogi na nich będą głosować. A utraty głosów to oni się boją, jak ognia. Poza tym związki zawodowe przyjechałyby do Warszawy i burdę zrobiłyby pod jednym z ministerstw. Najjaśniejszą Rzecząpospolitą rządzą jednak ludzie pozbawieni cojones. Normalnie to powinno się wyprowadzić policję i rozpędzić ustawiony biwak. W razie rzucania kamieniami i petardami w funkcjonariuszy, to otworzyć ogień z kałasznikowów. Od czego w końcu płacimy podatki na ostrą amunicję...

Kolejna ekipa rządząca wysłucha jednak utyskiwań centrali (czyt. mafii) związkowych. Zamiast pozbyć się patologii, trup będzie dalej reanimowany.

piątek, 24 kwietnia 2009

Organizacja szkolnictwa

Każdy gabinet po 1989 roku starał się w jakiś sposób reformować system edukacji. Jedynie Giertych i Legutko chcieli zrobić coś na lepsze, jednak ich pomysły wobec oporu licznych środowisk spaliły na panewce. Inne ekipy zajmowały się głównie powiększaniem bałagan, jaki tam zapanował. Doszło do tego, że teraz szkoła to takie ludzkie zoo, do którego aż strach posłać swoje dziecko. Żadna ekipa nie myślała też o podstawowym problemie, jaki należałoby zlikwidować w tej materii. Chodzi tutaj - rzecz jasna - o socjalizm. Co zatem powinno się zrobić?

Pierwsza rzecz to należy zlikwidować ze wszech miar szkodliwy, bolszewicki przymus szkolny. Tu się zaraz pojawią głosy różnych indywiduów wrażliwych społecznie, że część dzieci nie trafi do szkół i będzie analfabetami. Ale co z tego? Przecież analfabetyzm jako taki był, jest i będzie. Obecnie mamy do czynienia z jego wtórną odmianą. Co z tego, że ludzie potrafią litery rozpoznawać, jak nie rozumieją czytanego tekstu? Tak samo wagary i korzystanie z tzw. "dopalaczy". Po prostu pewna część młodzieży się tam nudzi i nie wytrzymuje psychicznie. Inna rzecz, że dziecko z patologicznej rodziny potrafi sterroryzować całą placówkę edukacyjną. Dodam, że ani ono, ani jego rodzice nie są zainteresowani edukacją, więc posyłanie go do szkoły to strata czasu i atłasu. Na zakończenie wypada dodać jeszcze jedną rzecz. To rodzice powinni decydować, czy wysyłają dzieci do szkoły, czy do fabryki i czy w ogóle wysyłają gdziekolwiek.

Po drugie szkolnictwo wszystkich szczebli powinno ulec całkowitej prywatyzacji. Przy okazji należy zlikwidować MEN, kuratoria, komisje akredytacyjne. Szkoły i uczelnie same powinny sobie układać programy. Założę się, że politycy lewicowi zaraz podnieśliby larum, gdyby ktokolwiek chciał to przegłosować. Pojawiłyby się argumenty, że przecież szkoły takie kreacjonizmu, płaskiej Ziemi, kłamstwa oświęcimskiego będą uczyć. W rzeczywistości chodzi tym cwaniakom, o co innego. Nie będa mogli wmawiać ludziom różnych, dziwnych rzeczy, którymi to nawet swoich dzieci nie raczą. Po to jest lewicy państwowa szkoła z odgórnie ustalanym programem.

Znowu odezwą się różni ludzie społecznie wrażliwi, że jak w ogóle tak można (!). A przecież ta ich państwowa edukacja jest jednym wielkim bublem. Dlaczego to bowiem, jak są matury czy inne egzaminy, to wszyscy gnają na korepetycje? Okazuje się, że w państwowa szkółka zafundowała ochłapy edukacji. Płaci się przy okazji dwa razy - po pierwsze idą na szkołę pieniądze z wszelkich podatków przez nas uiszczanych, po drugie - właśnie te korepetycje. Gdyby przeliczyć, ile idzie na edukację per capita, do tego dodać pieniądze z tzw. korków, to po zsumowaniu i podzieleniu przez 12 miesięcy okaże się, że większą część ludzi stać byłoby opłacać czesne w prywatnym szkolnictwie.

Przy okazji szkoła powinna sama decydować, czy ma mundurki, czy dziewczęta mogą pokazywać swoje wdzięki, czy stosuje kary cielesne, czy też nie itd, tak samo czy praktykuje powtarzanie klasy, czy przepuszcza danego delikwenta na siłę. Oczywiście o jakichś tam Kartach Nauczyciela, ZNP i innych cudach niewidach nie ma mowy! Rodzice mogliby w takim systemie decydować, do jakiej szkoły ma chodzić ich dziecko.

Czy państwo powinno w jakiś sposób ingerować w rynek usług edukacyjnych w takim razie? Ustalić się powinno pewne reguły gry, że szkoła podstawowa trwa np. 7 lat, a liceum 4. Poszczególne etapy kształcenia powinny kończyć się państwowym egzaminem. Nie powinno wyglądać to jak nowa matura czy inne tego typu badziewie preferujące najbardziej przeciętnych. Te egzaminy powinny mieć wysoki poziom trudności oraz próg na zaliczenie wynosić powinien 60%, do tego stosownie do wyższych progów procentowych dopasować oceny. No i z czego powinny być one przeprowadzane? Na koniec podstawówki egzamin kończący - z matematyki i języka ojczystego. Matura również z tych dwóch przedmiotów, do tego jeden do wyboru. Dodam, że egzamin po podstawówce czy matura nie powinny mieć wpływu na rekrutację na wyższe szczeble edukacji. To dokumenty, które świadczą o tym, że osoba ukończyła dany szczebel edukacji. Licea oraz uczelnie wyższe powinny przeprowadzać rekrutację wewnętrzną poprzez przeprowadzanie egzaminów wstępnych. Nie powinno być również zasady "drabinki", że najpierw trzeba ukończyć podstawówkę, a dopiero potem liceum. Moim zdaniem jak ktoś chce, to może od razu pisać maturę albo egzamin licencjacki. Takie egzaminy umożliwiłyby porównywanie poziomu poszczególnych prywatnych szkół. Wiadomo, że lepszą szkołą jest taka, gdzie zalicza 85% egzamin, niż taka, gdzie czyni to niespełna 30%.

Takie coś nie ma wariantu jednak przejść. Partie muszą swoimi kolegami i koleżankami różne urzędy obsadzać - kuratoria, komisje akredytacyjne i nie tylko. Nikt się nie zgodzi w warunkach demokratycznych na likwidację koryta i związanych z nim synekur. O tym można sobie jedynie pomarzyć.

Wyobraźmy sobie jeszcze, jakie byłoby zamieszanie, gdyby to restauracje były państwowe. Pewnie deliberowano by wówczas w Sejmie nad tym, ile pieprzu sypać do zupy. Czy taka sytuacja nie jest absurdalna? A teraz odnieśmy to do szkolnictwa. To dlaczego tak chętnie oddajemy swoje dzieci w ręce biurokratów?

piątek, 17 kwietnia 2009

Totalitaryzm lewicy

Częstym zarzutem lewicy wobec konserwatystów jest rzekomy totalitaryzm tych drugich. Ma się on przejawiać w klerykalizmie, sprzeciwie wobec obyczajowego rozbestwienia, ochronie normalnej rodziny. A dla lewicy to nie do pomyślenia, bo musi być państwo neutralne światopoglądowo (czyt. państwowy ateizm), musi być edukacja seksualna w szkołach i ukrzyżowane genitalia wystawiane w miejscu publicznym, różni dewianci muszą mieć zapewnione odpowiednie prawa (czyt. lewa). A teraz przyjrzyjmy się, ilu procent populacji to ustawodawstwo lewicowe dotyczy. Okazuje się, że góra 10%, bo cała reszta społeczeństwa nie ma znaczących odchyłów. Inni niż szereg wyodrębnionych podzbiorów ulegają tylko demoralizacji i łatwiej dają się przepędzać jak bydło z jednego pastwiska na drugie. Temu fenomenowi poświęciłem już szereg tekstów. Warto się jednak odnieść do głównego zarzutu lewicy wobec prawdziwej prawicy - przecież pobożną lewicą typu PiS, LPR czy NOP nie będziemy się tutaj zajmować. Przeanalizujmy pomysły po kolei szereg lewicowych pomysłów.

Dlaczego to na przykład ta lewica popiera przymus ubezpieczeń? Dlaczego w ogóle takie molochy, jak ZUS czy NFZ, istnieją? Wychodzą z założenia, że ludzie sobie nie poradzą, no i potem na starość umierać będą pod płotem. Tak samo zakładają w przypadku ubezpieczenia zdrowotnego, że pewne osoby się nie wypłacą. To w takim razie, jak to się dzieje, że ludzie żyli zanim wynaleziono socjalizm i mieli się całkiem dobrze? W dawnych czasach po prostu starano się porządnie wychować swoje dzieci tak, aby na starość nie biedować. Tak samo, potrafili odłożyć pieniądze w razie, jakby się coś złego miało wydarzyć. Przymus ubezpieczeń zabija to perspektywiczne myślenie, w efekcie czego ludzie zdani są na łaskę bądź niełaskę państwa. A to pomysł z jakiego kuferka?

Lewica również optuje za przymusem szkolnym. Ten śmiem nawet nazwać bolszewickim. Lenin bowiem opowiadał się za przymusową skolaryzacją. Uważał, że piśmiennych jest łatwiej indoktrynować. Dlaczego zatem ludzie mają się godzić na posyłanie dzieci do państwowej centralnie sterowanej szkoły? Przecież to oni odpowiadają za wychowanie swoich dzieci. Gdyby szkoły były prywatne i nie byłoby przymusu posłania tam dziecka, rodzice staraliby się tak zagwarantować edukację, żeby nie mieć w przyszłości problemów. Tak było przez pięć tysięcy lat istnienia cywilizacji. Oczywiście, lewica nigdy do czegoś takiego nie dopuści ze strachu przed nauczaniem kreacjonizmu, żydowsko-masońskich rządów nad światem, płaskiej Ziemi et cetera. Ich zdaniem urzędnicy lepiej wiedzą, co jest dobre dla dzieci niż ich rodzice. Lewica dlatego może ładować do głowy swoje chore idee oraz raczyć edukacją seksualną od najmłodszych lat. Dodam, że lewicowcy to zwykli hipokryci; swoje dzieci posyłają do katolickich szkół, za to cudzym pianę z mózgu robią bardzo chętnie. Nic dziwnego, że śmiertelnie się boją możliwości decydowania przez rodziców o tym, czego mają się uczyć ich dzieci. Zdają sobie doskonale sprawę, jaki światopogląd okazałby się zwycięski jako bardziej życiowy i zdroworozsądkowy.

Generalnie lewicowcy bardzo niechętnie patrzą, jak ludzie po swojemu wychowują dzieci. Próbują się wtrącać na różne sposoby. A to walczą z agresją w rodzinie i zakazują bicia dzieci. Ale przecież, kto jest za dziecko odpowiedzialny? Czy należy mówić ludziom, jakie metody wychowawcze mają stosować? Dodam, że zajmują się tworzeniem różnych Jugendammtów, które potem mają rodzicom dzieci odbierać za to, że rzekomo są krzywdzone.

Inne lewicowe wymysły to jakaś dziwna dbałość o zdrowie publiczne. Jakoś narkotyki ani wolny seks, im nie przeszkadzają - a to główne przyczyny roznoszenia się AIDS i innych chorób wenerycznych. Za to zwalczają palenie papierosów. W niektórych krajach nie można zapalić cygara w prywatnym lokalu. Przecież to właściciel powinien decydować, czy u niego wolno palić, czy też nie. Inny przykład stanowi przymus szczepień. Decyzję o szczepieniu winni podejmować rodzice, a nie jacyś tam urzędnicy. Dodam, że niejednokrotnie zalecane szczepionki okazywały się bublami wywołującymi szereg powikłań, więc jeżeli rodzice sobie nie życzą, to mają prawo nie szczepić.

Jeżeli jesteśmy przy prywatnej własności, to lewica, jak zwykle, ma tą mocno w poważaniu. Zdaniem naszych ideologicznych przeciwników nie można usunąć z pracy homoseksualisty, nawet jeżeli ten sabotowałby pracę całej fabryki lub był szpiegiem przemysłowym najętym przez konkurencję. Tak samo w przypadku mniejszości etnicznych, bo pracodawcy zarzucono by rasizm, ksenofobię i inne śmiertelne grzechy według progresywnej lewicowej (anty)religii. Nie rozumiem też tego przymusowego dostosowywania budynków do potrzeb niepełnosprawnych; czasami śmieję się, kiedy to zobaczę prawo jazdy z pismem Broglie'a, bo przecież niemożność uzyskania prawa jazdy przez osobę niewidomą to "dyskryminacja"! O takich rzeczach to powinien decydować właściciel budynku, czy dostosuje, czy też nie. Była kiedyś dyskusja o restauracjach, że zrobienie restauracji np. tylko dla białych, to akt "rasizmu". A przecież to właściciel decyduje, kogo wpuszcza na swój teren. Jeżeli restaurator odmówi wejścia na teren swego szynku pijakowi, od którego czuć zapach borygo, to nikt zdrowo myślący tego nie uzna za dyskryminację.

Dodać tutaj należy w ogóle jakiekolwiek regulowanie stosunków pracy, jak BHP, kodeks pracy, płaca minimalna chociażby. Dodam, że lewica nawet wynalazła cały aparat biurokratyczny. Jego celem jest nawiedzanie pracodawców, aby sprawdzać, czy pracownicy w godziwych warunkach pracują i czy nie są oby czasem dojeni. Zupełnie tak, jakby zatrudnieni w danej firmie nie mogli złożyć zbiorowego wymówienia i pójść do pracy gdzie indziej.

Inna rzecz to prawo budowlane. Czy ktoś buduje dom na uskoku, na bagnie, czy też z kiepskich materiałów, to jest jego sprawa, czy mu się zawali na głowę, czy też nie. Z innych kwiatków: piwo musi być robione z wód podziemnych, bo inaczej łamie normy sanitarne. Ale specjalnością lewicy jest generowanie tak skomplikowanego prawa, że nawet prawnicy się w nim nie łapią, czemu to mamy się więc dziwić.

Swojego czasu to właśnie lewica wymyśliła, że nie można ubić prosiaka, a potem go spożyć. Mięso bowiem nie przeszło przez trychinoskopię. Wprowadzane są horrendalne normy sanitarne, które służą tylko największym wytwórcom żywności. Drobni rolnicy czy małe zakłady przetwórcze są bowiem gnębione przez różne Sanepidy i tym podobne, które prowadzą niejednokrotnie do ich bankructwa. Tak samo wprowadza się również przepisy dotyczące przechowywania odchodów zwierząt czy wypalania traw - dodam - na swojej ziemi. Jeżeli ktoś chce mieć ziemię, na której nic się nie da uprawiać i zbankrutować, to niech robi sobie na wiosnę ognisko. Nie rozumiem również, po co ustawowo ustalać wielkość jabłka czy krzywiznę ogórka, jak również recepturę oscypka. Za przeproszeniem, ale nawet Hitler czy Stalin tego nie regulowali.

Istnieją również inne śmieszne przepisy. Psa czy kota należy koniecznie szczepić i odrobaczać. Wprowadzono ograniczenia dotyczące tzw. groźnych zwierząt. Na posiadanie pewnych ras psów trzeba mieć pozwolenie. A przecież to niezrozumiałe! Dlaczego nie można trzymać na przykład niedźwiedzia na terenie swojej posesji? Dodam, że lewizna z PO próbowała wprowadzić obostrzenia dotyczące nawet ptaszników czy skorpionów! Aż strach się bać, co jeszcze w tej materii przyjdzie im do głowy.

Wprowadzono swojego czasu szereg dziwnych przepisów drogowych. Dlaczego to na przykład człowiek ma jeździć w zapiętych pasach - przecież ile ofiar wypadków spłonęło w samochodach lub utopiło się? Nie zrozumiałe, po co tyle znaków, tak samo jak konieczność posiadania prawa (czyt. lewa) jazdy. Śmieszne są również przepisy, kto ma jak siedzieć w samochodzie. O tym powinien decydować kierowca. Poza tym, dlaczego nie można w samochodzie jeść, pić, palić papierosów, a ostatnio próbuje się zakazać słuchania muzyki. Tak samo zamiast należycie karać za rozjechanie kogoś w stanie nietrzeźwym lub zniszczenie cudzego mienia, to wymyśla się graniczne liczby promili w wydychanym powietrzu.

Lewica zabrania człowiekowi posiadania broni. Nie ważne, jaka by ta broń była, czy palna, czy biała. Kpią przy tym po raz enty z własności prywatnej oraz obrony koniecznej. W efekcie tego nie można na przykład zabezpieczyć samochodu przed złodziejem - umieszczając na przykład elektrycznie odpalany nabój myśliwski lub odpowiednio umieszczony kołek w fotelu. Wiele kolekcji broni jest po prostu zwijanych. Ale czego się spodziewać po ludziach, którzy więzienia zamieniają w hotele, a bandyta znaczy dla nich więcej niż uczciwy obywatel?

Właśnie lewica wyzywa prawdziwą prawicę od totalistów itp. Nie dość, że lewica cierpi na amnezję, bo do historii nie chce się przyznać, to stanowi istną zgraję hipokrytów. Czy ci ludzie mają na tyle krztyny honoru, aby przejrzeć się w lustrze?