piątek, 24 kwietnia 2009

Organizacja szkolnictwa

Każdy gabinet po 1989 roku starał się w jakiś sposób reformować system edukacji. Jedynie Giertych i Legutko chcieli zrobić coś na lepsze, jednak ich pomysły wobec oporu licznych środowisk spaliły na panewce. Inne ekipy zajmowały się głównie powiększaniem bałagan, jaki tam zapanował. Doszło do tego, że teraz szkoła to takie ludzkie zoo, do którego aż strach posłać swoje dziecko. Żadna ekipa nie myślała też o podstawowym problemie, jaki należałoby zlikwidować w tej materii. Chodzi tutaj - rzecz jasna - o socjalizm. Co zatem powinno się zrobić?

Pierwsza rzecz to należy zlikwidować ze wszech miar szkodliwy, bolszewicki przymus szkolny. Tu się zaraz pojawią głosy różnych indywiduów wrażliwych społecznie, że część dzieci nie trafi do szkół i będzie analfabetami. Ale co z tego? Przecież analfabetyzm jako taki był, jest i będzie. Obecnie mamy do czynienia z jego wtórną odmianą. Co z tego, że ludzie potrafią litery rozpoznawać, jak nie rozumieją czytanego tekstu? Tak samo wagary i korzystanie z tzw. "dopalaczy". Po prostu pewna część młodzieży się tam nudzi i nie wytrzymuje psychicznie. Inna rzecz, że dziecko z patologicznej rodziny potrafi sterroryzować całą placówkę edukacyjną. Dodam, że ani ono, ani jego rodzice nie są zainteresowani edukacją, więc posyłanie go do szkoły to strata czasu i atłasu. Na zakończenie wypada dodać jeszcze jedną rzecz. To rodzice powinni decydować, czy wysyłają dzieci do szkoły, czy do fabryki i czy w ogóle wysyłają gdziekolwiek.

Po drugie szkolnictwo wszystkich szczebli powinno ulec całkowitej prywatyzacji. Przy okazji należy zlikwidować MEN, kuratoria, komisje akredytacyjne. Szkoły i uczelnie same powinny sobie układać programy. Założę się, że politycy lewicowi zaraz podnieśliby larum, gdyby ktokolwiek chciał to przegłosować. Pojawiłyby się argumenty, że przecież szkoły takie kreacjonizmu, płaskiej Ziemi, kłamstwa oświęcimskiego będą uczyć. W rzeczywistości chodzi tym cwaniakom, o co innego. Nie będa mogli wmawiać ludziom różnych, dziwnych rzeczy, którymi to nawet swoich dzieci nie raczą. Po to jest lewicy państwowa szkoła z odgórnie ustalanym programem.

Znowu odezwą się różni ludzie społecznie wrażliwi, że jak w ogóle tak można (!). A przecież ta ich państwowa edukacja jest jednym wielkim bublem. Dlaczego to bowiem, jak są matury czy inne egzaminy, to wszyscy gnają na korepetycje? Okazuje się, że w państwowa szkółka zafundowała ochłapy edukacji. Płaci się przy okazji dwa razy - po pierwsze idą na szkołę pieniądze z wszelkich podatków przez nas uiszczanych, po drugie - właśnie te korepetycje. Gdyby przeliczyć, ile idzie na edukację per capita, do tego dodać pieniądze z tzw. korków, to po zsumowaniu i podzieleniu przez 12 miesięcy okaże się, że większą część ludzi stać byłoby opłacać czesne w prywatnym szkolnictwie.

Przy okazji szkoła powinna sama decydować, czy ma mundurki, czy dziewczęta mogą pokazywać swoje wdzięki, czy stosuje kary cielesne, czy też nie itd, tak samo czy praktykuje powtarzanie klasy, czy przepuszcza danego delikwenta na siłę. Oczywiście o jakichś tam Kartach Nauczyciela, ZNP i innych cudach niewidach nie ma mowy! Rodzice mogliby w takim systemie decydować, do jakiej szkoły ma chodzić ich dziecko.

Czy państwo powinno w jakiś sposób ingerować w rynek usług edukacyjnych w takim razie? Ustalić się powinno pewne reguły gry, że szkoła podstawowa trwa np. 7 lat, a liceum 4. Poszczególne etapy kształcenia powinny kończyć się państwowym egzaminem. Nie powinno wyglądać to jak nowa matura czy inne tego typu badziewie preferujące najbardziej przeciętnych. Te egzaminy powinny mieć wysoki poziom trudności oraz próg na zaliczenie wynosić powinien 60%, do tego stosownie do wyższych progów procentowych dopasować oceny. No i z czego powinny być one przeprowadzane? Na koniec podstawówki egzamin kończący - z matematyki i języka ojczystego. Matura również z tych dwóch przedmiotów, do tego jeden do wyboru. Dodam, że egzamin po podstawówce czy matura nie powinny mieć wpływu na rekrutację na wyższe szczeble edukacji. To dokumenty, które świadczą o tym, że osoba ukończyła dany szczebel edukacji. Licea oraz uczelnie wyższe powinny przeprowadzać rekrutację wewnętrzną poprzez przeprowadzanie egzaminów wstępnych. Nie powinno być również zasady "drabinki", że najpierw trzeba ukończyć podstawówkę, a dopiero potem liceum. Moim zdaniem jak ktoś chce, to może od razu pisać maturę albo egzamin licencjacki. Takie egzaminy umożliwiłyby porównywanie poziomu poszczególnych prywatnych szkół. Wiadomo, że lepszą szkołą jest taka, gdzie zalicza 85% egzamin, niż taka, gdzie czyni to niespełna 30%.

Takie coś nie ma wariantu jednak przejść. Partie muszą swoimi kolegami i koleżankami różne urzędy obsadzać - kuratoria, komisje akredytacyjne i nie tylko. Nikt się nie zgodzi w warunkach demokratycznych na likwidację koryta i związanych z nim synekur. O tym można sobie jedynie pomarzyć.

Wyobraźmy sobie jeszcze, jakie byłoby zamieszanie, gdyby to restauracje były państwowe. Pewnie deliberowano by wówczas w Sejmie nad tym, ile pieprzu sypać do zupy. Czy taka sytuacja nie jest absurdalna? A teraz odnieśmy to do szkolnictwa. To dlaczego tak chętnie oddajemy swoje dzieci w ręce biurokratów?

Brak komentarzy: