niedziela, 20 grudnia 2009

Banda czworga

Przeczytałem ostatnio tekst Edmunda Dantesa Chłopcy do bicia III RP. Poczułem się w istotny sposób urażony. Tekst zawiera socjalistyczne projekcje na temat gospodarki wolnorynkowej. Najlepsze, że nie pierwszy raz PO kojarzona jest właśnie z takim dzikim kapitalizmem, którego de facto oni nie wyznają. Skojarzenie wolnorynkowej - i co by nie mówić, zdrowej - gospodarki z jakimkolwiek popieraniem PO to błąd w rozumowaniu. Na nim opiera się cały przywoływany tekst. W założeniach mamy do czynienia z następnym błędem logicznym. Tworzy się tutaj fałszywą dychotomię między PiS a PO, jakoby te ugrupowanie miałyby się od siebie znacząco różnić. To powielanie propagandowej tezy, gdzie z jednej strony są rycerze światła, a z drugiej bestie do zwalczenia. Kto zajmuje tam jaką rolę, zależy od sympatii, czy skierowane w kierunku PiS, czy też PO.

Śmiem twierdzić, że to uleganie medialnej propagandzie. PO bowiem ekonomicznie leseferystyczna nie jest. Podnosi podatki i wprowadza nowe, rozmnaża biurokrację itd. Ta rzekoma wolnorynkowość PO wynika z tego, że sami sobie nadali miano "liberałów", co w naszym kraju ma jasne konotacje. Wypadałoby spojrzeć na sprawę trzeźwo. Czy w ogóle partie obecnego politycznego głównego nurtu różnią się w taki znaczący sposób?

Swego czasu ukuto termin "banda czworga". Chodziło o to, że poszczególne partie w głównym nurcie polityki praktycznie się od siebie nie różnią. Owszem, można wymieniać, że jedni zrobili to, drudzy tamto, jeszcze inni jeszcze coś innego. Ale czy nie są to tak mało znaczące liczby jak dziesiąte miejsce po przecinku? Wypada się zatem zastanowić, czy banda czworga naprawdę istnieje, czy nie jest jedynie chybioną myślą Janusza Korwin-Mikkego?

Zobaczmy, co poszczególne ugrupowania myślą o niepodległości Polski. Jak przyszło co do czego to wszystkie bez wyjątku poparły Targowicę bis. Wiadomo po von Thusku nie należało się spodziewać niczego innego, w końcu swego czasu pisał, że polskość to nienormalność. Pokładano jednak nadzieję w Kaczyńskim. Ten odmieniał "Polska" przez wszystkie przypadki. A jak przyszło co do czego, to za traktatem degradującym nasze państwo do Nadwiślańskiej Europejskiej Republiki Socjalistycznej bez wahania zagłosował. Można tu rozważać, kto jest większym łgarzem. Taki von Thusk czy Al-Kwaski jasno mówili, w jakich to organach mieli Polskę. Przyznawali to przynajmniej bez ogródek. Taki Kaczyński natomiast... mydlił oczy narodowo-katolickiemu elektoratowi, żeby od jego partii się nie odwrócił. Wiadomo potem, co zrobił; doprowadził do kasacji państwa polskiego.

Wszystkie obecne w głównym nurcie ugrupowania są za tym, żeby Polska była zależna od woli większych decydentów. Kiedyś była Moskwa, teraz mamy Brukselę. Stare powiedzenie mówi, że historia się kołem toczy. Po środowiskach postkomunistycznych i udeckich niczego innego się spodziewać nie można było, przecież jedni wywodzą się z natolińczyków, a drudzy z puławian. PiS, rzekomo taki za niepodległością, okazał się od nich niczym nie różnić.

A kwestie światopoglądowe i obyczajowe? Wszystkie partie obecne w parlamencie, zatem mające wpływ na prawną rzeczywistość, są za modernizmem w tej dziedzinie. O postkomunistach czy udecji wypowiadać się tutaj nie ma po co, bo jaki koń jest, to każdy widzi. Teraz, czy PiS się tak od nich różni? Przecież światopogląd Kaczyńskiego to ROAD pomieszany nieco z antykomunizmem. On nie pozwoli, żeby partia pod względem światopoglądowym za bardzo skręciła na prawo, ponieważ kłóci się to z jego lewicowymi przekonaniami w tej dziedzinie (nie tylko zresztą). Trzeba być jednak na tyle konserwatywnym, żeby niszę narodowo-katolickiego elektoratu utrzymywać. Przy okazji nie należy doprowadzić do sytuacji, w której ci ludzie pójdą i zagłosują na jakąś inną partię. Jawny światopoglądowy permisywizm do tego mógłby doprowadzić. Tak to się go chowa pod dywanem. Z tego powodu mało kto krzyczy, iż król jest nagi - poza nielicznymi niezależnymi obserwatorami. Nikt również nie zwraca uwagi na to, dlaczego Kaczyński zwrócił się w kierunku takiego, a nie innego elektoratu. Nisze były już zagospodarowane. Gdyby miał lepszy refleks, to dzisiaj pewnie oglądalibyśmy go jako mędrca z namaszczenia Gejety Wyborczej. Ludzie interesują się jednak partyjniactwem, a nie polityką. To, co było dwa tygodnie temu, już się nie liczy. A początek lat dziewięćdziesiątych... przecież to tak odległe dzieje jak egipskie piramidy.

Jeżeli ktoś potrzebuje empirycznych dowodów, to niech przyjrzy się jak to PiS głosował na przykład w sprawie kary śmierci. Wtedy nawet tego nie poczynił, ponieważ cały klub parlamentarny opuścił salę obrad. W przypadku poprawki do ustawy zasadniczej lansowanej przez Marka Jurka doszło do wyłamania się części posłów PiS, w efekcie to upadło. Wspomnieć wypada również o wypowiedziach Nelli Rokity czy Kluzik Rostkowskiej na temat aborcji. No i jak tu nie mówić o bandzie czworga? Zarówno Tusk, Kaczyński jak i Napieralski myślą o tym tak samo.

Na zakończenie zostają względy gospodarcze oraz konstrukcja państwa. Wszystkie obecne w parlamencie partie zgadzają się na to, że ma być podatek dochodowy. Nie ważne, czy to liniowy, czy progresywny, to jest w tym przypadku drugorzędne. Tak samo wszystkie uważają, że powinien być przymus szkolny czy ubezpieczeniowy. Oni myślą, że państwo powinno bezpośrednio ingerować w gospodarkę, są zwolennikami państwowych przedsiębiorstw. Uważają, że gospodarka powinna być reglamentowana w jak największym stopniu. Jednym z najbardziej widocznych skutków ich rządów jest przyrost biurokracji w tempie geometrycznym. Obecnie mamy tego ponad dwa razy więcej niż w PRL. Wszystkie partie obecne w głównym nurcie to zwolennicy państwa socjalistycznego z państwowymi monopolistycznymi molochami, takowymi służbą zdrowia, ubezpieczeniami, szkolnictwem, opieką społeczną itd. Nikt nie twierdzi, że można inaczej. Przecież na państwo mogą składać się armia, policja, sądy, system penitencjarny oraz podstawowa infrastruktura.

Wszystkie obecne tam partie popierają również proporcjonalną ordynację wyborczą oraz model kohabitacji. Nikomu nie zależy, żeby wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze - to już lepsze niż to, co mamy obecnie, chociaż nie bez wad - oraz republikę prezydencką. Ale nie... to by zagroziło interesom obecnych partii, więc się tego nie zrobi.

Patrząc na to wszystko. Mamy jednym słowem bandę czworga i nie jest to żaden wymysł z kosmosu. Ktoś mi powie, że i tak trzeba głosować na PiS? A czy za systemu sprzed roku 1989 opłacało się bardziej głosować na SD czy ZSL niż na PZPR? Chyba nie. Tak więc głosując na partie obecne obecnie w parlamencie popiera się tą bezkształtną magmę. Oni tam siedzą już dwadzieścia lat i nic pozytywnego nie zrobili. Wszystko zostało wręcz zaprzepaszczone. No i jak można takich ludzi popierać, widząc jeszcze w części z nich ostatnich sprawiedliwych?

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Fatalne zauroczenie

Pewne rzeczy w młodości przerabia się jak ospę. Swego czasu poczułem wyjątkowo silne uczucie do takiej jednej dziewczyny. Wiadomo, co się dzieje, jak się takich rzeczy doświadcza. Obiekt uczuć ulega pewnej mitologizacji. Tak i było w moim, jak się później okazało, nieszczęśliwym przypadku. Sam zbierałem skamieniałości i owady, ona raczej była zainteresowana ptakami. Myślałem, skoro pewna wspólnota zainteresowań, że może coś z tego będzie. Dosyć długo się łudziłem. Spotkałem ją na później na studiach na Biologii. Postanowiłem kupić kwiaty i książkę, zrobić jej prezent. Poszedłem do niej przed ćwiczeniami. Uświadczyłem ze strony tej dziewczyny nieprawdopodobnego chamstwa, impertynencji i obskurantyzmu - tak to odebrałem wtedy jako człowiek o pewnej ogładzie, tak to również odbieram obecnie. Po tych słowach, jakie padły z jej ust, czułem kaca moralnego. Później sobie uświadomiłem, że istota to zarówno przeciętnej urody jak i inteligencji; zwykła szara myszka, a nie żadna Jedna Jedyna.

Historia ta jest bardzo pouczająca. Obiekt uczuć potrafi być mitologizowany. Swego czasu myślałem, że tamta dziewczyna rzeczywiście wyróżnia się. Ponieważ na Biologii zawsze jest totalna seksmisja jak u dafni czy patyczaków, porównywałem ją z innymi po całym zajściu - jako umysłowość analityczna, no i stwierdziłem, iż nie stanowi ona w istocie specjalnego. Dokonałem ostatnio pewnej obserwacji, w wyniku czego tamte zajścia przypomniały mi się. Otóż niektórzy z nas doświadczają swoistego fatalnego zauroczenia. Chodzi mi tutaj o dużą część prawicowej blogosfery. Znaleźli oni sobie taki obiekt jednostronnych uczuć. Mam na myśli pewne ugrupowanie polityczne głównego nurtu uważane przez nich za lepsze od Tusków, Olejniczaków i Pawlaków.

O PiS, rzecz jasna.

Poczułem się ostatnio zdegustowany pewnymi działaniami ludzi związanych z tą partią. Mam tu na myśli podpisanie aktu kasacji Polski przez (p)rezydenta Lecha Kaczyńskiego. To, co on wyprawił, nie można inaczej określić jak stypa. Postanowiłem w końcu pewne rzeczy z siebie wyrzucić. Swego czasu bowiem uważałem, że mimo różnic poglądów, to PiS chce dobrze i nawet kiedy głosowałem na UPR nie posuwałem się do zbyt ostrej krytyki. Myślałem raczej o jakimś froncie zjednoczenia prawicy. Skłonny byłem ignorować interwencjonistyczne i socjalne zapatrywania braci Kaczyńskich, mając na uwadze wartości wypływające z naszego dziedzictwa kulturowego. Po tym jak PiS się wielokrotnie podłożył, kielich goryczy się przelał. To po prostu element "bandy czworga".

Kolega Spitfire napisał do mojego tekstu polemikę. Porównał moje zachowanie i kilku innych dysputantów krytykujący partię braci Kaczyńskich do średniowiecznego plemienia Jaćwingów. Uznał, że to co robimy, to zwykła donkiszoteria. Napisał, iż Kaczyński musiał podpisać traktat, żeby nie zostać do reszty pogrążony przez media, jak również utrzymać się na scenie politycznej jako gracz. Założył, że to była gra na zdobycie części elektoratu wśród euroentuzjastów... Więcej, napisał bez uzasadnienia, że nie ma bandy czworga i że to tylko urojenie Janusza Korwin-Mikkego, a także iż PiS trzeba obecnie bezwarunkowo popierać. Uważam, że to nie wynika z niczego innego jak swoistego fatalnego zauroczenia.

Kaczyński nie musiał niczego podpisywać. Mógł utrzymywać status quo. Ponieważ podpisał, to przejdzie do historii w najlepszym wypadku jako odpowiednik króla Stasia. Najgorszy to zwykły, obłudny, mydlący oczy patriotycznemu elektoratowi zdrajca. Ten drugi wariant jestem skłonny poprzeć. Poza tym podlizywanie się mediom i postkomunie; czy to wypada? Czy tego my oczekujemy od polityków? Traktatu można było nie podpisywać i oponować. A media i tak znajdą sposób, żeby Kaczyńskiemu dokopać. Mówienie, że zostałby rozszarpany na kawałki przez to stado wygłodniałych hien, jest naiwne i infantylne.

Zdobycie elektoratu wśród euroentuzjastów to też jest zaiste ciekawy argument. Podpisanie się pod rzeczonym dokumentem jednakże nie spowoduje wzrostu ilości głosów na niego w wyborach prezydenckich czy też parlamentarnych. Raczej eurosceptycy będą zniesmaczeni - określenie eufemistyczne - no i prawdopodobnie do wyborów nie pójdą. Z punktu widzenia samego Lecha Kaczyńskiego istnieje również ryzyko, że przeniosą swoje sympatie polityczne gdzie indziej. Wówczas straci on poparcie swojego twardego elektoratu. Podpisując traktat lizboński, podciął sobie zatem gałąź, na której siedzi i prawdopodobnie wysłał siebie w polityczny niebyt. Pytanie teraz, jak silne jest u orędowników PiS to fatalne zauroczenie w stosunku do "geniuszy" z Żoliborza oraz ich ugrupowania. Mówi się, że spora część elektoratu PO jest negatywna. Czy zatem wśród PiS nie istnieje też taki, tylko z zamienionymi zwrotami pewnych wektorów? Podejrzewać można istnienie pewnej części tak zatwardziałych, że będą bawić się w różne słowne wygibasy. Cel będzie jeden: udowodnić rację braci Kaczyńskich.

Fatalnego zauroczenia dowodzi chęć bezwarunkowego poparcia dla PiS jako jedynej formacji rzekomo pilnującej interesów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Bardzo pięknie pokazała ona wszystkim jednostronnie zakochanym swój gluteus maximus w ostatnim okresie. To nie von Thusk ani Al-Kwaski podpisali akt kasacji Polski. To zrobił uwielbiony przez nich niedoszły wódz IV Rzeczypospolitej. Bezwarunkowe poparcie dla Kaczyńskich sprowadza się do opinii, że mieli oni rację, mają i będą mieć. To świadczy o bezkrytycznym doń podejściu, a zatem niczym innym jak właśnie fatalnym zauroczeniu.

Powołano się tu jeszcze na Sun Tzu. Wiadomo, że czasem lepiej poświęcić figurę w szachach bądź nawet dywizję w rzeczywistej wojnie, żeby zwyciężyć. Ale szanse na to maleją, kiedy jest się ze wszystkich stron szachowanym. Do takiego stanu doprowadził Kaczyński. Teraz tylko czekać aż padnie "szach i mat" przy tej retoryce.

Tak samo obrażanie się na pojęcie banda czworga. Może zostało ono ukute przez wesołka, który niedawno na Krakowskim Przedmieściu palił flagę Euro-ZSRR. Nie zmienia jednak faktu, że jest ono zadziwiająco trafne. Czy bowiem te ugrupowania różnią się pod względem proponowanych rozwiązań ustrojowych? Wszystkie popierają na przykład proporcjonalną ordynację wyborczą. Tak samo zarówno PiS, PO, SLD jak i PSL to zwolennicy państwa opiekuńczego oraz biurokracji jeszcze większej niż w PRL. To przeciwnicy niepodległego państwa polskiego, co wykazali niezbicie przez ostatnie dwadzieścia lat. Są to również mniej lub bardziej zatajeni zwolennicy obyczajowej progresji - tyle że jedni mydlą oczy, a drudzy mówią czego chcą wprost. Wyraźnie odróżniającej się partii w tym całym interesie tam nie ma. I jak tu nie mówić o "bandzie czworga".

Spitfire napisał również, że formacja czysto prawicowa nie ma obecnie szans. Nakazuje oddawać głos na tzw. centroprawicę. Twierdzi, że prawica w obecnych czasach musi zawierać jakiś element socjalizmu. Nie wiem, z jakich przesłanek to wynika, że konserwatyści mają pewne ustawodawstwo tego typu poprzeć. Chciałbym się tego dowiedzieć. Czy to argumentacja wywodząca się ze swoistego ducha czasu? Jakoś jestem sobie wyobrazić państwo przy obecnym stopniu rozwoju naukowo-technologicznego, które ma właściwe rozmiary. Czy to ma być uprawianie taniego populizmu i ściganie się w tej dyscyplinie z partiami lewicy?

Nie chciałbym tutaj dawać trafnej diagnozy. Mam niezbite wrażenie, że wielu prawicowców ogarniętych zostało fatalnym zauroczeniem. Wyłączyło to u nich krytyczne myślenie, co powoduje, że popierają formację tak naprawdę centrolewicową. A to nie wróży dobrze na przyszłość. Skończy się tak, że za prawicowe będziemy uznawać formacje typu UMP czy CDU stojące bardziej na lewo niż SLD. Gdy się zaczyna iść na kompromisy w kwestiach ideowych, to najpierw oddaje się palec, potem całą rękę. To idzie jak domino i nie wiemy, kiedy się zatrzyma.

Post scriptum. Zaznaczam, że jestem niezależnym konserwatystą, co już niejednokrotnie podkreślałem. Posiadam poglądy, a nie partyjne barwy. Czynię tą uwagę celem wykluczenia oskarżeń o bycie agenturą wpływu.

niedziela, 6 grudnia 2009

Szczyt obłudy: jaką partią jest PiS?

Traktat lizboński został podpisany przez rzekomo narodowo-konserwatywnego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Wcześniej uzależnił on swoje "za" albo "przeciw" od ponownego referendum w Irlandii; jakże ciekawa jest ta unijna demokracja! Ponieważ mieszkańcy celtyckiego tygrysa opowiedzieli się po medialnym praniu mózgu za kasacją swojego państwa, to samo poczynił prezydent Rzeczypospolitej Polski. Nie doszło do jakiś aktów na zasadzie "nie chcem, ale musiem", parafrazując Wałęsę. Tu było zupełnie co innego. Zrobił to przy blaskach fleszy, zapraszając wcześniej całą śmietankę międzynarodowego lewactwa z Brukseli.

Gdybym wcześniej oddał głos na PiS, czułbym teraz gigantycznego moralnego kaca. Najprawdopodobniej jako zwolennik Polski jako państwa suwerennego, a nie fragmentu jakiegoś neontologicznego ZSRR, wycofałbym dla tej partii poparcie. Uznałbym to za szczyt obłudy: tu się mówi o silnej Polsce, a z drugiej strony degraduje się nasze państwo do rangi jakiejś Nadwiślańskiej Europejskiej Republiki Socjalistycznej. Szczęśliwie się jednak złożyło, że póki co oddawałem głos na Unię Polityki Realnej i Prawicę RP. Udało mi się jakoś na taki dziwaczny kompromis nie pójść. Jakoś ciężko mi zrozumieć osoby o poglądach narodowo-konserwatywnych głosujące na taką partię. Dla mnie to stanowi jakąś kwadraturę koła.

Żeby ten problem sobie uzmysłowić, należy dokładnie przeanalizować, jaką partię stanowi PiS? Jakie poglądy prezentują jego twórcy, czyli bracia Kaczyńscy? Czy zatem zwolennicy PiS o poglądach prawicowych sensu stricto nie idą na zbyt wielkie ustępstwa?

Głosowanie nad aktem kasacji Polski jako państwa, to jedno. W Polsce głównym determinantem, kto jest na prawicy, a kto na lewicy, to stosunek do kwestii obyczajowych i światopoglądowych. Przyjrzyjmy się zatem, jak to PiS głosował jako partia rzekomo "narodowo-konserwatywna". (Zresztą jako national conservative określana jest również przez zachodnich publicystów). Swojego czasu próbowano wprowadzić projekt dotyczący wprowadzenia do konstytucji zapisu dotyczącego zakazu aborcji. Spokojnie by to przeszło, gdyby część posłów właśnie PiS się nie wyłamała i zagłosowała przeciwko. Innym jaskrawym przykładem jest uwalenie ustawy lustracyjnej i dekomunizacyjnej. Znowu doszło do wolty części PiS-u. Dziwne byłoby, gdyby coś takiego w ogóle nie miało miejsca. W końcu część członków PiS - nie ma co takich rzeczy chować pod dywan - podcięłaby sobie gałąź, na której siedzi. To dawni członkowie PZPR. Kiedy było głosowanie na temat kary śmierci, cały klub parlamentarny PiS opuścił salę obrad. Zachował się jak klasyczna lewica znana z pobłażliwości wobec bandytyzmu. Lansowano swego czasu ustawę mającą zakazać produkcji i dystrybucji pornografii. Projekt też upadł. W końcu głosowanie dotyczące ustanowienia Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Tak było za czasów II RP, dopiero komuniści zlikwidowali. I nic z tego nie wyszło. Wychodzi na to, że PiS dużo gada, a jak przychodzi co do czego, to wszystko ramoli, jak leci. Po przeanalizowaniu stosunku partii do wyżej wymienionych postulatów, należy uznać ją za światopoglądowo lewicową.

Przypomnieć tutaj należy słynne porównanie szamba do perfumerii dokonane przez ojca Tadeusza Rydzyka. Skwitował on tak zachowanie małżonki prezydenta, która zaprosiła działaczki na rzecz wyimaginowanych "praw kobiet" (a kiedy przyjdzie czas na Front Wyzwolenia Minerałów?). Również swego czasu Nelly Rokita wypowiadała się jak najbardziej zagorzała feministka. Jaką partią zatem może być pod względem światopoglądowym PiS? Tak samo sprzeciwia się dostępowi cywili do broni palnej. No i taką partię mamy nazywać prawicową bądź konserwatywną? To byłby chyba kiepski żart.

Wypada również przy tej okazji zwrócić stosunek tego ugrupowania do konstrukcji państwa i kwestii gospodarczych. PiS sprzeciwia się decentralizacji. Opowiada się za istnieniem państwowych przedsiębiorstw - kopalń, elektrowni, fabryk broni, banków, giełdy, petrochemii, zakładów produkujących leki czy nawozy sztuczne, poczty, kolei oraz innych narodowych przewoźników. Postulował nacjonalizację stoczni, a jeszcze wcześniej śmieciarzy. W tym ostatnim chciał wprowadzić jeszcze podatek śmieciowy. Za czasów sławetnej koalicji próbowano przeforsować ustawę, która pozwoliłaby znacjonalizować przedsiębiorstwo, jeżeli zostałoby uznane ono za strategiczne. PiS wyraża również opór wobec prywatyzacji służby zdrowia. Tak więc PiS nie ma nic wspólnego z prawicową koncepcją państwa, kiedy zajmuje się ono bezpieczeństwem wewnętrznym i zewnętrznym, egzekucją i stanowieniem prawa oraz podstawową infrastrukturą; cała reszta znajduje się natomiast w rękach prywatnych.

Reasumując, patrząc na kwestie światopoglądowe oraz ekonomiczne mamy tutaj do czynienia z typową partią lewicową w obecnym wydaniu. To nawet nie narodowa lewica jak LPR czy Samoobrona, tylko zwykła socjaldemokracja. Co zatem taka partia robi po prawej stronie sceny politycznej? Trzeba tutaj odwołać się do historii. Kaczyński w swojej wczesnej karierze od "prawej nogi" się odcinał. Mówił na przykład, że ZChN na najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski. Jego światopogląd to była udecja lekko zabarwiona antykomunizmem. W końcu nie znalazł się w UD tylko dlatego, że znajdowałby się tam niżej niż kosze na śmieci. Wszystkie ważne stanowiska zostały już bowiem obstawione. Trzeba było zatem znaleźć odpowiednią niszę. Tą okazał się narodowo-katolicki elektorat. Mamy zatem wyjaśniony cały fenomen Kaczyńskiego.

Ktoś może tutaj powiedzieć, że dlaczego w takim razie media tak go atakują? Swojego czasu Szabas Zeitung krytykowała bardzo mocno Wałęsę, że to autokrata, dyktator, ergo antysemita. Gdy okazało się, że Wałęsa był "Bolkiem" czy oddawał mocz do wody święconej, stał się świeckim świętym z namaszczenia bunkra z Czerskiej. Tu mamy zatem do czynienia z cyklami koniunkturalnymi. Teoretycznie możemy sobie wyobrazić, że Kaczyński też zostałby świeckim świętym z namaszczenia odpowiednich wydawnictw czy komercyjnych stacji radiowych albo telewizyjnych. Wracając jednak do tematu różnych anatem pod adresem PiS... Przecież musimy wiedzieć, że czy to PiS, PO, SLD czy PSL, to nie ma żadnego znaczenia. To wszystko jedna banda czworga. Skutkiem jej rządów jest jedynie większa progresja światopoglądowa oraz biurokracja przyrastająca w tempie geometrycznym. To kukiełkowy teatrzyk rozgrywany przed niezorientowanymi wyborcami. Trzeba zatem znaleźć jakiś szwarccharakter, no i taki jest - ten Kaczyński, któremu przyprawia się "prawicową" bądź nawet "ultraprawicową" gębę (w zamyśle faszysta, klasyczna lewicowa projekcja). Jako całkowite antypody tego wykreowanego Ciemnogrodu wynajduje się inne ugrupowanie. Teraz za takiego robi Tusk, ale możliwe, że on się władcom kukiełek może znudzić, wówczas zostanie wymieniony na lepszy model. Taki sam los może również spotkać drugą stronę, czyli Kaczyńskiego. Nie wiadomo, czy role się nie odwrócą. Swego czasu taki Niesiołowski, gdy grzmiał na Kwaśniewskiego per "pornoprezydent", robił za niedobrego wilka lub smoka z baśni. Teraz robi za jakiegoś rycerza rozprawiającego się z takimi bestiami.

Do zwolenników PiS: no i jaki sens popierać bandę czworga?

sobota, 5 grudnia 2009

Druga strona lustra

To stwierdzenie jest bardzo smutne, ale przy okazji prawdziwe. Prawica w obecnych czasach została zmuszona do przepraszania za swoje istnienie. Przy każdej możliwej sytuacji druga strona, czyli lewizna wszelkiego sortu, obrzuca ją błotem w postaci różnych wyzwisk. Takie klasyczne stanowi tropienie "faszyzmu" i "totalitaryzmu" po stronie prawicy przez bunkier z Czerskiej. Oni to sobie bardzo upodobali. Tak samo, gdy człowiek o prawicowych poglądach powie coś, co im nie odpowiada, zostanie od razu frontalnie zaatakowany. Lewica natomiast wprost może sobie mówić, że aborcja i eutanazja służy ograniczaniu liczebności chwasta o gatunkowej nazwie Homo sapiens. Pies z kulawą nogą tutaj nie reaguje. Jedynie nieliczni mający łatkę oszołomów piszą, że a to coraz dziwniejsze przepisy budowlane, a to coraz wyższe podatki, że kształt ogórka czy banana urzędowo regulowany. Jakoś ludzie tego nie widzą, zapominają bardzo szybko anatemy rzucane pod adresem biurokracji...

Takie są niestety uroki demokracji z jednej strony. Poza tym lewicowa "argumentacja" z reguły jest bardzo prymitywna i sprowadza się do słów-wytrychów. Dla lewicowca najczęściej dyskusja kończy się przypięciem łatki oraz dyskredytacją przeciwnika. To ma sugerować usunięcie jego poglądów z publicznej dyskusji przez zasugerowania głoszenia totalitaryzmu lub wyśmianie jako zaścianka. Argumentacja ta nie ma nic wspólnego z logiką. Stanowi najczystszej wody erystykę. Ilekroć miałem się okazję o tym przekonać, pisując jeszcze na niesławnym Shalomie24, kiedy to druga strona rzucała tak naprawdę pewnymi hasełkami, traktując je jak pojęcia pierwotne.

Mamy tutaj do czynienia jeszcze z zaburzeniem wręcz psychopatologicznym. Okazuje się, że lewica cierpi na atrybucje i projekcje. Przenosi swoje grzechy na drugą stronę. Nie mówię już tutaj o takich chwytach, że na przykład ludzie nie dorośli. Tak do tej pory bowiem mówi się o komunizmie, wytyka się również cechy charakterologiczne budowniczych tego systemu w różnych częściach świata. Tu chodzi o coś zgoła odmiennego. Lewica bowiem pisząc o "faszyzmie", "totalitaryzmie" et tutti quanti widzi drugą stronę lustra.

Jak to się stało, że na przykład nazizm obecnie uchodzi za skrajną prawicę? To przecież intelektualne szalbierstwo, które dostrzec może co bardziej inteligentny uczeń szkoły średniej. Zasiadając jeszcze w szkolnej ławie, zastanawiało mnie na przykład, jak to jest, że komunizm to lewica, a nazizm to prawica, kiedy są one niemalże identyczne. Podręcznikowa definicja prawicy mówi, że to światopoglądowy konserwatyzm i wolna gospodarka. Pogląd skrajnie prawicowy powinien się zatem cechować ultrakonserwatyzmem i ultrakapitalizmem w jednym. A czy taki jest nazizm? Przecież to był system antykatolicki. Hitler po wygranej wojnie planował się rozprawić z katolicyzmem. Trzecia Rzesza i ZSRR były pierwszymi państwami na świecie, które zalegalizowały aborcję na życzenie. W 1934 roku depenalizacji uległa eutanazja. Również naziści organizowali koedukacyjne, mocno zakrapiane imprezy dla młodzieży, podczas których dochodziło do aktów płciowych. A gospodarce już mówić nie wypada, bo to klasyczne ręczne sterowanie. Pierwotny program zakładał nacjonalizację trustów. Biorąc pod uwagę samego Hitlera - wegetarianina, okultystę, bardzo pasowałby do New Age. Nazizm powinien zatem się podobać współczesnej lewicy. Z prawicą to nie ma nic wspólnego, tylko na siłę jest doń przyszywane przez lewicowych propagandystów.

Mamy jeszcze kwestię faszyzmu po drodze, który też jest uważany dziwnym trafem za skrajnie prawicowy. A przecież to masowa wizja społeczeństwa, pogląd posklejany z różnych wątków. Przecież Mussolini był zwykłym socjalistą! Wykorzystał tylko rewanżystowskie nastroje w społeczeństwie. Mieszanie faszyzmu do prawicy to też kolejny wymysł lewicowej propagandy.

Inną atrybucją jest totalitaryzm. Jakoś dziwnie się składa, że twórcami systemów totalnych byli lewicowcy. Kim byli Hitler, Stalin, Lenin, Mao? Wspomniałem wyżej nazizm. Totalitaryzm to produkt socjalizmu. Ten ostatni wręcz musi się w pewnym momencie stoczyć w tego typu system. Przecież jak mamy państwową służbę zdrowia, to w końcu musi się zacząć selekcja, kogo wykończyć, a komu pozwolić żyć; jak tam notoryczny brak pieniędzy, to czego się spodziewać. Tak samo z państwowymi ubezpieczeniami. Państwowa edukacja powoduje, że wszyscy są kształceni jednakowym programem. Jej finalnym skutkiem jest, że nie liczą się umiejętności, tylko jakiś papierek wystawiony przez państwo. Przez rozrost jego organów prawo ulega daleko idącej komplikacji. Świętej pamięci Kisiel mówił, że socjalizm walczy z problemami nie istniejącymi w innych ustrojach. Tak też się dzieje. Rośnie ilość przepisów prawnych, a przy okazji biurokracji. Jak można zatem nie zakładać, że socjalizm jest wstępną fazą rozwoju systemu totalitarnego?

Tak się składa, że atakując prawicę, lewica przegląda się w lustrze. Ta druga strona w oczach propagandzistów jest przerażająca, trzeba więc te grzechy na kogoś zrzucić. No i tak się robi. Kozłem ofiarnym okazuje się tutaj prawica zmuszona do przepraszania za swoje istnienie przez lewackich ideologów. Trzeba zatem postawić pytanie, jak długo taki stan rzeczy będzie się utrzymywał?

wtorek, 1 grudnia 2009

Utopia państwa neutralnego światopoglądowo

Niedawno była batalia dotycząca krzyży w miejscach publicznych. Oczywiście, paru, excuses le mot, bezbożnikom nie spodobało się to, że ów symbol religijny może się tam znajdować. Nie po raz pierwszy słuchaliśmy z ust jaśnie oświeconych, że jesteśmy państwem wyznaniowym oraz innych elementów stałej śpiewki odtwarzanej przy takich okazjach. No cóż, gdyby być purystą i chcieć usunąć wszelkie krzyże z miejsc publicznych należałoby całkowicie przebudować miasta, wymienić okiennice w oknach itd. Kłopotliwe jest również samo pojęcie "symbolu religijnego". Możemy sobie bez problemu wyobrazić zakon czcicieli butów; czy wówczas zwolennicy tzw. państwa neutralnego światopoglądowo nakazaliby chodzić wszystkim boso. Żeby było śmieszniej, do porównywalnych absurdów już w zachodnich demokracjach dochodzi.

Mniejsza jednak z tym. Oni operują wytrychem słownym, który się nazywa państwo neutralne światopoglądowo. Ponoć jest to taki organizm państwowy, który nie faworyzuje żadnego systemu filozoficznego, religijnego, ideologicznego. Należy teraz zadać podstawowe pytanie: czy coś takiego w ogóle może istnieć? Czy nie jest to nic innego jak pewna operacja semantyczna tak bardzo przez lewicę ukochana?

Państwo musi się opierać na systemie prawnym. W każdym organizmie państwowym z założenia obowiązuje jakieś prawo. A na czym się ono opiera? Otóż twórcy prawa opierają się na doktrynach, które uważają za najwłaściwsze z ich punktu widzenia. Te przepisy nie biorą się przecież znikąd. Przecież nie byłoby tych unijnych przepisów dotyczących oscypków, gdyby nie istnieli ludzie, którzy chcieliby je w życie wprowadzić. Ci natomiast nie mogliby tego uczynić, jeżeli nie wyznawaliby poglądy, który nakazuje im regulować takie czynności prawnymi przepisami. Dochodzimy tutaj do wniosku, że prawo siłą rzeczy opiera się na jakiś pierwotnych założeniach. Te wynikają z konkretnych ideologii, które prawodawcy wyznają. Tak więc samo istnienie prawa powoduje, że państwo nie może być światopoglądowo neutralne. System prawny, ponieważ jest oparty na konkretnej doktrynie, nie może być bowiem taki. Państwo również jako kreator prawa nie jest światopoglądowo neutralny, ponieważ jego zarządcy zakładają, że jakaś doktryna stojąca u jego podstaw jest lepsza niż inna. Ten argument można spróbować obalić w następujący sposób. A czy nie można sobie wyobrazić państwa, w którym jest wielość systemów prawnych? Jest na przykład państwo ultraminimalne przedstawione w książce Anarchia, państwo i utopia Roberta Nozicka, w którym to nawet policja jest prywatna. W takim układzie możemy sobie wyobrazić konkurujące ze sobą różne systemy polityczno-prawne. Ale czy mimo wszystko taki organizm państwowy będzie neutralny światopoglądowy.

Państwo, jak możemy dostrzec, jest również mniej lub bardziej rozbudowane. Może ono raczyć nas przywilejami związków zawodowych, państwowymi przedsiębiorstwami, wielością urzędów. Teoretycznie, co jest mniej prawdopodobne, może być złożone praktycznie z armii, policji, sądów i ograniczonej administracji. Co widzimy tutaj? Mamy do czynienia z różnymi strukturami państwa. Na czym się one opierają? Otóż za konstrukcją państwa też stoi jakiś pogląd. To, że mamy państwową szkołę wynika z tego, że ktoś kiedyś tam uznał, że nie może być analfabetów. To wynikało z jakiegoś głębszego światopoglądu, że państwo nie jest tylko od tego, żeby chronić granice, zapewniać egzekucję prawa i dbać o infrastrukturę drogową, ale również od innych czynności takich jak wyżej wymieniona państwowa szkoła. Sama struktura państwa wynika bowiem z jakiś ideologicznych podstaw. Państwo przez to, że w ogóle istnieje, nie może być neutralne światopoglądowe. Po pierwsze tworzy prawo i egzekwuje, zatem musi stawiać jakieś idee ponad innymi, a to już nie jest neutralność. Druga sprawa i ważniejsza. Nawet tak ograniczone państwo jak w założeniach Nozicka nie jest światopoglądowo neutralne. A dlaczego? Przecież to mimo wszystko to pewien byt państwowy. Dochodzimy tutaj do wniosku, że neutralna światopoglądowo byłaby dopiero anarchia.

Lewica bardzo upodobała sobie tworzenie ideologicznych bubli. Demokracja i socjalizm pośrednio zeń wynikający to jedne z nich; to utopijne projekty bez szans na realizację. Podobnie jest zresztą w omawianym przypadku. Państwo neutralne światopoglądowo, jak widać na powyższych przykładach, nie istnieje i nie ma prawa istnieć. To tylko zbitka słowna, jaka ma maskować prawdziwy cel lewicy. A tym jest państwowy ateizm taki jak we Francji, byłym ZSRR czy Korei Północnej. Tym ludziom bowiem nie chodzi o nic innego, a prawdziwy cel należy ukryć pod inną nazwą. Nigdy bowiem nie zaprzestaną walki z transcendencją.

sobota, 21 listopada 2009

Skąd się wzięły lemingi?

Pamiętne wybory w 2007 roku. Wybory wygrała chyba najbardziej socjalistyczna ze wszystkich partii politycznego mainstreamu (jak tak nie określać jej za rozbudowanie reglamentacji gospodarki i fiskalizmu w ostatnim dwudziestoleciu). Zagłosowano na de facto bezpłciową wydmuszkę wykreowaną przez mass-media pozbawioną jakichkolwiek poglądów politycznych poza jednym, dorwać się do władzy. W przerażającą wizję, jakoby miał nastać faszyzm, uwierzyła wielka rzesza ludzi, zwłaszcza młodych. Zwolennicy przeciwnej doń opcji nazwali tychże lemingami. Nazwa pochodzi od gryzonia, którego osobniki co kilka lat uczestniczą w wędrówkach, w których wiele z nich ginie. Analogia jest bardzo trafna: oni również reagują zbiorowo, a do tego histerycznie.

Jakkolwiek na PiS nie głosowałem, tej partii również nie popieram, uważam, że jego zwolennicy dostrzegli pewien ciekawy fenomen. Piekłoszczyk Edward Bernays byłby zachwycony, gdyby mógł dożyć tego momentu. Ludzie zachowywali się, jakby zostali spuszczeni z linii produkcyjnej. Uwierzyli w pewne slogany, więcej, zaczęli te klisze traktować jak pierwotne pojęcia. Siłą ich była jakaś forma niezrozumiałej z mojej perspektywy paniki; a oto mamy perspektywy autorytaryzmu i upadku systemu demokratycznego! Sam tego uświadczyłem. Po pamiętnych wyborach musiałem wiele znajomości zrewidować, ponieważ wielu moich niedawnych przyjaciół traktowało mnie jak "faszystę". O nieprzyjemnościach w kontaktach z zadżumionymi umysłami pisać można bardzo wiele. Zwolennicy PiS dostrzegli lemingi, nie zauważyli jednakże samej natury tego fenomenu. Dlatego też środki, które zaproponowali w żaden sposób nie rozwiązałyby sytuacji.

Bez przerwy ubolewano na państwowy system edukacji. Zgadzam się, co do tego, że człowiek pojmuje świat przez pryzmat swojej wiedzy, o ile jest w stanie ją poszerzać ze zrozumieniem pojęć. Uważam również, że powinien być on wszechstronnie wykształcony, a przynajmniej rozumieć podstawowe pojęcia nauk przyrodniczych i humanistycznych. Należy tutaj jednak postawić pytanie, czy pewni ludzie są po prostu zdatni do tego. Przecież jak uraczymy lemingi dwukrotnie większą ilością matematyki, języka ojczystego, biologii czy też historii, to czy to wpłynie w jakiś sposób na ich sposób postrzegania rzeczywistości. Moim zdaniem będzie to zwykłe marnotrawstwo czasu i energii. Ci ludzie i tak w szkole się nudzą. Niby skąd się bierze plaga wagarów czy sięganie po dopalacze? Spędzają oni 12 lat - teraz dzięki reformom minister Hall będzie 13 - w tej szkole i czy to wpływa na ich poziom percepcji, kultury osobistej. Ależ skąd! Wracają oni do swoich wątpliwej jakości fetyszy - zilustrować to może popularne powiedzenie "skóra, fura i komóra". Wychodząc ze szkoły ze świadectwem dojrzałości, jak teraz ładnie nazywa się dokument jej ukończenia, taki osobnik wraca do stanu pierwotnego. No i po co było go uczyć tego wszystkiego, jak on tylko litery umie rozpoznawać. Tekstu bowiem nie rozumie. A tutaj chcą takiego delikwenta pomęczyć jeszcze większą ilością materiału... Moim zdaniem to, co proponują tutaj zwolennicy PiS jest zwyczajną drogą donikąd. Problem rozwiązałaby bowiem dopiero prywatyzacja szkolnictwa oraz zniesienie przymusu szkolnego. Wówczas takie jednostki zwyczajnie by do szkoły nie trafiły, tylko zajęłyby się po prostu czym innym.

Istnienie państwowego systemu szkolnictwa to jeden z ubocznych skutków demokratyzacji. Bez niej również coś takiego jak lemingi w ogóle by nie mogło istnieć. Każda demokracja bowiem polega na demagogii skierowanej do takich indywiduów. Czy oni rozumieją, co to znaczy dajmy na to konserwatyzm, liberalizm, socjalizm czy nacjonalizm? Odpowiedź jest, rzecz jasna, przecząca. Ale reagują na to, jeżeli niski polityk założy buty na koturnie, wtedy wydaje się im wyższy. Innym sposobem to szkła kontaktowe z innym kolorem oczu niż naturalny: wypróbowany zresztą przez Al-Kwaskiego. Jeszcze inny to rzucanie w przeciwnika anatemami typu "faszyzm". Ludzie to bardzo chętnie kupują. Nie liczy się merytoryczna dyskusja, tylko gra na uczuciach tłumu. A teraz pytanie do zwolenników demokracji i związanej z nią partyjniactwa: czy dobrze, że taki tłum rządzi w państwie. Dodam, że on nawet nie rozumie, jak ten organizm państwowy działa... Jak on może zatem decydować o bycie lub niebycie państwa? Równie dobrze moglibyśmy posadzić za sterami samolotu osobnika z zaawansowaną pląsawicą Huntingtona.

Skutki są potem takie, że rządzą ludzie krańcowo niekompetentni. Ostatnie dwa lata można by określić mianem tragifarsy, gdyby nie zamieszkiwanie na terenie Priwislanskiego Kraju. Wynika z tego, że obecnie panującym ustrojem jest alkoholowa pajdokracja. Poszła masa młodzieży, no i zagłosowała tak, a nie inaczej. Ale to wszystko uboczne skutki istnienia ustroju demokratycznego. Nie to, żebym uważał, że wcześniejsze ekipy były lepsze. Po prostu tak to wygląda: obecny rząd jest jeszcze gorszy niż gabinety postkomunistów, obiektywnie rzecz oceniając. W końcu PiS różni się od PO w końcu tylko tym, że ta pierwsza nie zrobiła dekomunizacji, a ta druga - liberalizacji. Również przywódcy obydwu partii tak samo opowiedzieli się za kasacją Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

W każdym razie problem lemingów powinien zostać zwalczony u podstaw. Najlepsze ku temu jest zniesienie przymusu szkolnego oraz eliminacja ustroju demokratycznego. Wszelkie inne rozwiązania to półśrodki lub wlewanie benzyny do ognia.

wtorek, 3 listopada 2009

O bezpieczeństwie energetycznym raz jeszcze

Straszeni jesteśmy różnymi rzeczami. Jedni nam mówią, że powodujemy globalne ocieplenie, a woda z topniejących lodowców zaleje pół globu. Jeszcze inni przedstawiają bardziej katastroficzne wizje oraz proponują rozwiązania jakich nie powstydziliby się hitlerowcy. Mowa tu o różnych szczepach ekologistów. Pewne groźby są jednak jak najbardziej realne. Z różną częstotliwością dochodzą bowiem pohukiwania z Kremla, że mogą nam zakręcić kurek z gazem. No i to jest groźba jak najbardziej realna. Gazprom to firma państwowa. Jak zostanie zakręcony kurek, to zapłacą rosyjscy podatnicy. Prywatnej firmie takie zabiegi zwyczajnie nie opłacałyby się, ponieważ nie chciałaby sobie ona ograniczać zysków.

A jakich się szuka sposobów na uniknięcie wyżej wymienionych sytuacji. Rzecz jasna, skoro mamy jeden rurociąg, to kombinuje się, jak dywersyfikować. Mieliśmy swego czasu projekt gazociągu z Norwegii, został on utopiony przez ekipę Millera. Więcej, to była pierwsza rzecz, którą postkomunistyczny gabinet w 2001 roku zrobił. Na czym to polega? Wprowadza się system różnych koncesji, żeby państwo miało wpływ na to, kto gdzie buduje rurociąg oraz kto handluje gazem i ropą na naszym terenie. Nam się mówi, że chodzi tutaj o bezpieczeństwo energetyczne. Inne sposoby jego zapewnienia też się wiążą z działalnością państwa w gospodarce. Tak usprawiedliwiane jest na przykład utrzymywanie państwowej własności kopalń węgla kamiennego czy też elektrowni. Czasami przebąkuje się również o jakimś projekcie związanym z wykorzystaniem złóż geotermalnych. Jak wszyscy wiemy, powoła się do życia monopolistycznego molocha, który będzie ciągle potrzebował dotacji z budżetu państwa. Mówi się nam, że pewne problemy to nie jest wyłącznie kwestia ekonomii, ale że urastają one do rangi strategiczno-politycznych. Innymi słowy, jeżeli kopalnie i elektrownie zostałyby zakupione przez Niemców, to doświadczalibyśmy z ich strony różnych forteli, no i przez to zdegradowalibyśmy zostali do roli państwa satelickiego. Tak samo w przypadku Rosji...

Nie muszę już tutaj mówić, że mamy tutaj klasyczny błąd pomieszania etatyzmu z patriotyzmem. Wywodzi się on z komunizmu, a był skutecznie utrwalany w społecznej świadomości przez populistyczne (niby-prawicowe) i socjalistyczne (postkomuniści i udecy) rządy w ostatnim dwudziestoleciu. Te wszystkie gadki o bezpieczeństwie energetycznym służą tak naprawdę utrzymaniu państwowej własności części przedsiębiorstw, po to żeby związki zawodowe się nie burzyły oraz żeby partyjni koledzy mieli zagwarantowane wysokie pensje i odprawy na takowych stolcach. A w tej demokracji mamy tak, że otumanionemu ludowi trzeba rzucić coś na żer. No i tak się robi. Wyciąga się zagrożenia bezpieczeństwa energetycznego państwa, które ma być rzekomo chronione przez szereg spółek Skarbu Państwa oraz koncesjonowanie pewnych działów gospodarki. Rzeczywistość wygląda jednak inaczej.

Pierwszym prawem uchwalonym przez Kongres Liberalno-Demokratyczny (praszczura obecnej Parady Oszustów) było koncesjonowanie przesyłania paliw oraz ich przetwórstwa. Przez to musimy bawić się w negocjacje, żeby ktoś nam raczył wybudować rurociąg. Koncesjonowanie miało zapobiec takim sytuacjom, że Putin, Miedwiediew czy inny kacyk rezydujący na Kremlu może nam zakręcić dopływ gazu. Stało się jednak na odwrót. Doszło do tego, że Gazprom jest w tym zakresie monopolistą. Wychodzi zatem na to, że nadmierny etatyzm zagraża bezpieczeństwu energetycznemu naszego państwa. Gdyby bowiem nie koncesjonowano rurociągów czy też innej formy dystrybucji paliw kopalnych (gazo- i naftoporty), to fabryki czy gazownie mogłyby wybierać, jaki gaz chcą użytkować, czy rosyjski, irański, norweski czy też pochodzący ze złóż znajdujących się na terenie naszego kraju. Wówczas taki problem by nie istniał. Mielibyśmy kilka rurociągów z różnych stron oraz kilka nafto- i gazoportów, no i żaden przywódca polityczny, czy to Niemiec, Rosji czy innego państwa nie mógłby uprawiać politycznego kapitalizmu. Skończyłoby się to raz na zawsze. Więcej, rozmieszczenie rurociągów dostosowane byłoby do rozmieszczenia przemysłu i ludności, a nie do widzimisię elit politycznych aktualnie sprawujących władzę. Czytałem kiedyś artykuł w Gazecie Polskiej, że państwa powinny dokładać się bądź realizować pewne projekty energetyczne. Jak widać na powyższym przykładzie, to nie jest wcale konieczne. Można w ogóle zaniechać koncesjonowania rurociągów, no i nikt nam nie będzie mógł zagrozić. Przecież w takiej sytuacji jakiś rosyjski czy niemiecki agent nie będzie mógł kupić urzędnika w Ministerstwie Gospodarki bądź Ministerstwie Infrastruktury, który takimi rzeczami się zajmuje. Zapomina się, że koncesjonowanie tysiąca i jednego sektorów gospodarki prowadzi do nasilenia się zjawisk korupcyjnych. Działa to również w drugą stronę. Koncesje czy licencje dostają zaprzyjaźnieni biznesmeni elit politycznych. W przypadku zaniechania reglamentacji przez państwo takie zjawiska automatycznie przestaną istnieć.

Wspomniałem wyżej o projektach energetycznych. Również w przypadku tego rodzaju działalności gospodarczej wszelkie koncesje powinny zostać zniesione. Mówi się tyle o rozwoju geotermii. Ale tego się nie robi, ponieważ z jednej strony prawo energetyczne, a z drugiej strony geologiczne i górnicze są skomplikowane i uniemożliwiają wszelkie prace. A gdyby je tak znieść razem ze wszystkimi koncesjami w tym zakresie? Wówczas powstałoby mnóstwo odwiertów; złoża geotermalne zostałyby wykorzystane do ogrzewania mieszkań oraz produkcji prądu elektrycznego na niewielką skalę. Po zniesieniu tych różnych etatystycznych ograniczeń możliwe, że wybudowano by w Polsce w końcu siłownię atomową. Moim zdaniem byłoby bardzo dobrze, jednakże o typie wykorzystywanej energetyki powinien decydować rynek. Na potrzeby mieszkańców wystarczy spokojnie mała energetyka. Natomiast jeżeli chodzi o przemysł, tutaj konieczne są już wielkie elektrownie jak hydroelektrownie czy też wspomniane wyżej siłownie jądrowe. Państwo w żadnym wypadku nie powinno się dokładać. (Warto również rozdzielić wojskowy program atomowy od cywilnego. Tym drugim niech się zajmują prywatne konsorcja).

Dodam, że czasem dochodzę do wniosku, że za tą bizantyńską biurokrację odpowiadają pewne czynniki zewnętrzne. Obcej agentury mamy w kraju sporo, więc odkręcenie pewnych rzeczy w obecnej sytuacji jest praktycznie niemożliwe. Więcej, znaczna część ludzi uważa, że ten socjal-etatyzm to dla dobra Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Dlatego skłonna jest popierać siły polityczne proponujące rozwiązania mieszczące się w takim ujęciu jak obecnie. No i nic dziwnego, że gazowa pętla na szyi będzie się nam coraz mocniej zaciskać.

Na tych przypadkach widać, że państwo ingerując w gospodarkę bardziej przeszkadza niż pomaga. Problem bezpieczeństwa energetycznego jako taki praktycznie nie zaprzątałby nikomu głowy, gdyby nie nadmierna ingerencja państwa w gospodarkę. Pozostaje przytoczyć świętej pamięci Kisiela, że "socjalizm zwalcza problemy nie istniejące w innych ustrojach". Wspomniany wyżej przypadek nie jest zatem odosobniony.

wtorek, 6 października 2009

Mordercy staruszków

Pewne rzeczy uchodzą za niepodważalne i oczywiste. Wryły się ludziom wręcz w podświadomość i oni nie potrafią sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie, gdyby one nie istniały. Doskonałym przykładem jest przymus edukacyjny czy szczepień. Negowanie tych kończy się posądzeniem o oszołomstwo. Interlokutorzy z reguły twierdzą, że z zaświatów powróciłaby czarna ospa oraz że panowałby analfabetyzm na poziomie 80%. Nie mówię już tutaj o argumentach na bazie Zeitgeist, że pewnych rzeczy są konsekwencją rozwoju we wszystkich płaszczyznach. Innym ewidentnym przypadkiem jest pewna państwowa instytucja wywodząca się jeszcze z czasów sanacji. To nic innego jak ZUS. Nie trzeba mówić iloma przekleństwami jest ona obrzucana przez każdego pracującego obywatela. Również sam akronim został rozwinięty na wiele sposobów - exemplum Zakład Udręki Społecznej lub Zakład Utylizacji Szmalu. Fakt, buduje sobie piękne budynki - w zasadzie pałace - wyłożone drogimi granitami. Jednego urzędnika w tej instytucji utrzymuje aż dziesięciu płatników. Otrzymywane zeń emerytury są głodowe. Legendarna stała się również samowolka tamtejszych urzędników; człowiek, który przyszedł o kulach do nich, nie otrzymał zasiłku pielęgnacyjnego. Powód: przecież dotarł o własnych siłach, więc wysoce prawdopodobne, iż nie jest on mu potrzebny.

Czy zatem ZUS musi istnieć? Moim zdaniem należałoby podzielić tego państwowego ubezpieczyciela na kilka mniejszych, które następnie uległyby prywatyzacji. Trzeba przypomnieć konserwatywną wykładnię państwa - jest ono od tego, żeby zapewniać bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, egzekwować i stanowić prawo, no i zajmować się podstawową infrastrukturą. Do takiego stanu rzeczy powinny dążyć wszystkie siły prawicowe. A tymczasem co my mamy? Nikt poza takim drobnym UPR (bardziej opiniotwórczym środowiskiem niż partią) czy pewnymi niezależnymi obserwatorami nie chce zrobić z ZUS porządku. Polityczny główny nurt przyjmuje w tej sprawie status quo tak jak w przypadku kopalń. Traktowane to jest jak śmierdzące jajko, którego nie należy ruszać. Te partie jak ognia obawiają się pewnych społecznych niepokojów, jakie mogłyby usunąć je z parlamentu. Z drugiej strony taki ZUS czy inna państwowa firma jest bardzo dobrym miejscem, żeby umieszczać tam znajomych królika. Po co zatem go prywatyzować? Więcej, taki postulat jest odbierany przez nich jako pozbawianie gaży swoich partyjnych kolegów!

A teraz wykonajmy taki eksperyment myślowy. Jakimś cudem do władzy dochodzi prawicowa par excellence partia polityczna. Również dziwnym trafem ma tyle miejsc w parlamencie, że może rzeczywiście coś zdziałać. Przechodzi ona również do działania. Zaczyna likwidować wszystkie instytucje państwa opiekuńczego. W końcu przychodzi kolej na ZUS i inne ubezpieczenia społeczne. Co się wówczas dzieje?

Nagle odżywają wszystkie środowiska lewicowe, dwoją się i troją, żeby ludzi przekonać do swojego stanowiska. Ponieważ ta niedobra prawicowa władzuchna chce sprywatyzować ZUS, NFZ, KRUS itd., to jaki wyciągają argument? Rządzą nami mordercy staruszków i osób niepełnosprawnych. Lewacy mówią, że ci ludzie nie są w ogóle czuli na ludzkie cierpienia. Wyciągają argumenty o socjopatii. W końcu sięgają po największy znany im kaliber, czyli kuferek faszyzmu i nazizmu. Porównują poczynania członków tej partii z nazistami. Nagle przypomina im się akcja T4 czy ustawy sterylizacyjne. Powstają reklamówki ze swastykami mające wykazywać związek postulatów hipotetycznej Partii Konserwatywnej oraz niemieckiego narodowego socjalizmu. Na światło dzienne wyciąga się faszyzm, eugenikę oraz darwinizm społeczny. Ludzie zaczynają wierzyć, że nasi prawicowcy par excellence chcą im takie rzeczy robić. Organizowane są wielkie kontrmanifestacje. Do czego zatem dochodzi? Przychodzą następne wybory, które jakiś odpowiednik Polskiej Partii Pracy wygrywa przeważającą ilością głosów. Wiadomo, że zaczynają dziać się mało ciekawe rzeczy, ale działania skrajnej lewicy to temat na porównywalnej wielkości artykuł.

Czy to jest taki nierealny scenariusz? Moim zdaniem nie. Lewica uznałaby bowiem prywatyzację ubezpieczeń społecznych za swoisty darwinizm społeczny. Nie obchodziłyby ich nic lepszej jakości usługi wykonywane przez prywatne firmy konkurujące ze sobą na wolnym rynku. Oni wyciągnęliby przypadki, że ktoś tam umrze bez emerytury lub zasiłku pielęgnacyjnego. Potem byłaby klasyczna lewicowa argumentacja ad auditorem: czy mamy dopuszczać jako społeczeństwo do tego, że niektórzy z nas nie mają szansy na godne życie? Wątek darwinizmu społecznego zostałby przez nich dociągnięty do końca. Uznaliby oni, że ta okropna prawica chce kształtować społeczeństwo ludzi pięknych, zdrowych,silnych i mądrych, a planuje brzydkich, chorowitych, słabych i głupich odizolować albo wyeliminować. Przy tej okazji pojawiłyby się nawiązania do projektów eugenicznych. Dodam, że taka argumentacja na lewicy jest bardzo często spotykana. Wiele razy w swoich tekstach powoływałem się na pamiętny występ Janusza Korwin-Mikkego we Wrześni. Miał on rację, jednak lewicowe środowiska zrobiły z igły widły. Odpowiednio zmanipulowali wypowiedź rzeczonego publicysty, więc uznano go za kryptoeugenika i darwinistę społecznego. Sam również byłem atakowany z tej pozycji przez niektórych lewicowych bądź centrolewicowych interlokutorów. Twierdzili oni, że traktuję ludzi jak zwierzęta w dżungli.

Argumentację tego typu spotykaną nagminnie u lewicowców można wyprowadzić z jednego faktu. Dla nich chadecja to centrum bądź centroprawica, konserwatyzm jest prawicą umiarkowaną, natomiast miejsce skrajnej zajmują ruchy neofaszystowskie i neonazistowskie. Takim oni operują z reguły podziałem, który jest błędny. Chadecja bowiem zeszła kompletnie na lewo, a konserwatyzm jest prawicą par excellence. Tak więc przedstawicielem ultraprawicy może zostać skrajny konserwatysta, a nie jakiś faszysta czy nazista z ogoloną czaszką. Traktowanie nazizmu i faszyzmu jako skrajnej prawicy jest jednym z największych mitów współczesności. To były ruchy lewicowe, nasi przeciwnicy ideowi odrzucają je jednak jak zgniłe jajko. Z punktu widzenia dyskusji jest to założenie bardzo trafne z ich strony. Mogą wówczas do woli porównywać poczynania prawicy do działań faszystów bądź nazistów. Z ich punktu widzenia konserwatyzm, faszyzm, nazizm to jeden zbiór, gdzie kolejne są skrajniejsze niż poprzednie.

Poza tym również prawo Godwina zakładające, że powołanie się na nazizm zamyka dyskusję, nie jest mieczem obosiecznym. Lewicowiec oskarżony o powiązania z faszyzmu automatycznie będzie się nim zasłaniać. Człowiek prawicy ma natomiast z pokorą dźwigać brzemię "faszysty" bądź "nazisty", czasami z przedrostkiem "neo-". Gdyby oni byli intelektualnie uczciwi, straciliby taki oręż. Jeżeli uznaliby faszyzm i nazizm za ruchy lewicowe, nie mogliby bez przerwy porównywać do nich prawicy. Nie jest im to w ogóle na rękę, ponieważ nie mogą dowodzić, że świnie potrafią latać. Przyznanie się, że miejsce ruchów faszystowskich i parafaszystowskich jest na lewicy, nie pozwoliłoby im stosować szeregu chwytów erystycznych.

Wracając ad rem. ZUS nie zostanie ruszony. Od razu bowiem zostaną wyciągnięte argumenty o mordercach staruszków. Media rozszarpałyby taką formację polityczną, która nawet o tym raczyłaby się zająknąć. W dodatku straciłaby ona słupki poparcia. Wybory wygrałoby jakieś lewactwo, które ruszyłoby w bój przeciwko urojonym "faszystom". No i to byłby finał... Takie są niestety prawa demokracji.

niedziela, 4 października 2009

V jak Vendetta

Nie jest trudno zauważyć, że prawica przegrała walkę o kulturę. Triumfy teraz tam święcą osoby związane ze środowiskami lewicowymi. Weźmy jako przykład Wilhelma Sasnala. To w sumie odtwórczy malarz; podobne dzieła do jego obrazów powstawały wcześniej. Liczy się jednak w środowisku, ponieważ ma solidne wsparcie w postaci Krytyki politycznej. Taka Nieznalska ukrzyżowała swego czasu genitalia. Był to zwykły prymitywny, pornograficzny obrazek, który wywołał jednak wielkie poruszenie. Również w innych gałęziach sztuki można mnożyć tego typu przykłady. Obecnie nie można dostać nagrody Nobla w dziedzinie literatury, jeżeli nie ma się lewicowych (lub wręcz lewackich) poglądów. A film? Tam negatywnymi bohaterami stają się ludzie traktowani przez nich jako prawica - na przykład wszelcy fabrykanci i arystokraci. Powstaje również szereg przekłamań, że faszyzm to prawicowy radykalizm. Doskonałym przykładem jest tutaj Suma wszystkich strachów. Jeden z pobocznych motywów wykorzystałem zresztą w swoim tekście pod tym samym tytułem.

Ciężko jednak znaleźć film będący w większym stopniu przejawem wszystkich lewicowych projekcji niż V jak Vendetta. Obraz ten jest z gruntu przekłamany, antychrześcijański oraz proislamski. Korzysta się tutaj ze starych klisz w postaci straszeniu faszyzmem oraz zrównywaniu z tym nurtem lewicowej ideologii całej prawicy. Nawet w lewicowo-liberalnym Wproście krytyk stwierdził, że to obraz bardzo jednostronny. Moim zdaniem można to uznać za formę swoistego zabezpieczenia. Ponieważ lewica ma swoje na sumieniu w zeszłym stuleciu, trzeba stworzyć kukłę do bicia w postaci sił skrajnie prawicowych, a następnie na nie wszystko zganiać. Sztucznie również trzeba nagłaśniać ludzi o poglądach prawicowych, mówiąc, że są to "faszyści" - tutaj jeszcze wymienić szereg innych określeń. Przykładem była choćby wypowiedź Artura Górskiego dotycząca wyboru Baracka Hussejna Obamy na prezydenta USA. Napompowano tutaj balon do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów. Inny przypadek to wypowiedź Janusza Korwin-Mikkego o szkołach integracyjnych, po której zarzucono mu wspieranie izolacji społecznej. Najzabawniejsze jest, że lewicy wszystko uchodzi płazem...

Mówi ona, że gdy prawica z prawdziwego zdarzenia (nazywana przezeń skrajną) dojdzie do władzy, to będą dziać się straszne rzeczy. Tutaj należy postawić kilka pytań. A kto odpowiada za biurokratyczne państwo, w którym prawo jest tak skomplikowane, że nawet prawnicy nie mogą się w nim połapać? Na pewno nie jest to prawica. Przerośnięta biurokracja oraz rozbudowany sektor państwowy to jest wybitnie lewicowa specjalność. W efekcie biec trzeba do odpowiedniego urzędu po zgodę na wkopanie szamba, zrobienie wjazdu na działkę, ścięcie drzewa czy montaż lub demontaż płotu. W dodatku trzeba biegać jeszcze do geodety, żeby porobić wszystkie pomiary. Koszta rosną niemiłosiernie, a kto za to wszystko odpowiada... lewicowy ustawodawca. Najdziwniejsze, że pies z kulawą nogą tego nie dostrzega. A te administracyjne trudności z każdym lewicowym, socjalistycznym gabinetem co raz bardziej narastają.

Tak samo traktowane jest jako rzecz normalna przymusowe i państwowe szkolnictwo. Popatrzmy jednak, że w praktycznie wszystkich krajach na świecie prowadzi ono do intelektualnej lobotomii. A czy rodzice nie powinni ustalać, czego ma się uczyć ich dziecko? Dlaczego tutaj arbitralnych decyzji mają dokonywać urzędnicy? Mało kto w obecnych czasach stawia takie pytania, a jeżeli już, to traktowany jest jako oszołom. Przecież sam obowiązek posyłania dzieci do szkoły jest totalitarny i bolszewicki. Mógłbym się tutaj długo znęcać nad tym ewidentnie lewicowym, oświeceniowym wymyśle. Został on już zawarty w Manifeście komunistycznym z 1849 roku.

Ciekawy przypadek stanowią ubezpieczenia społeczne. Samo to, że istnieją implikuje szereg działań. Przecież na tym, co wpłacali ludzie przez całe życie można zarabiać, stąd też pojawiają się pomysły eutanazji. Ponieważ państwo chce kalkulować jakoś wydatki, może wręcz dążyć do społeczeństwa eugenicznego. Przykładem tego jest na przykład protokół z Groeningen, według którego legalne staje się uśmiercenie niepełnosprawnego dziecka. Jeszcze nie tak dawno temu nad tego typu pomysłami unosiłaby się aureola brunatnego smrodku. Teraz dyskutują o nich poważne gremia naukowe jak na przykład Royal Society. Możemy zatem dożyć czasów, kiedy to rzeczą normalną będzie decydowanie przez urzędników, kto ma mieć dzieci...

W imię troski o Błękitną Planetę walczy się z globalnym ociepleniem. Ustala się zatem limity emisji dwutlenku węgla. Tutaj pojawiają się też pomysły skrajniejsze. A może by tak ograniczać przyrost naturalny? Dyskutuje się zatem o polityce jednego dziecka rodem z Chin. Najśmieszniejsze, że to wszystko uchodzi lewicy płazem. Nikt nie raczy na to podnieść głosu - uciszony zostałby zresztą przez prawo Godwina, gdyby porównał to do faszyzmu. Przecież to wytwór myśli prawicowej, my natomiast jako jaśnie oświeceni jesteśmy z zupełnie innej bajki.

A zakładanie własnego interesu? Tylko po to trzeba objeździć kilka urzędów. Później należy się użerać z Sanepidem, PIP i Bóg jeden raczy wiedzieć, czym jeszcze. No i komu to wszystko zawdzięczamy, jak nie lewicowym rządom? Przecież prosta czynność jak sprzedaż malin na targu przez to staje się strasznie skomplikowana.

Na dodatek całość fiskalizmu wynosi ponad 80%. Gdyby wyrzucić te wszystkie ZUS, NFZ, państwowe przedsiębiorstwa, takową szkółkę, służbę zdrowia, opiekę społeczną et cetera, do tego znaczną część urzędników, wystarczyłoby tylko kilka prostych podatków. A my musimy płacić dochodowy, akcyzowy, VAT, Belki, żeby wymienić tylko te najważniejsze.

Lewica bardzo lubi zarzucać prawicy skłonności totalistyczne. Jednak spójrzmy na obecne państwo zarządzane przez jaśnie oświeconą siłę polityczną z przymusem szkolnym, szczepień, ubezpieczeń, państwową opieką zdrowotną, miriadami urzędów i zatrudnionych w nim urzędników. No i co nam wszystkim to przypomina, gdyby trzeźwo to wszystko przemyśleć. Okazuje się, że to socjalizm dąży stopniowo do totalitaryzmu poprzez rozrost instytucji państwa i wiążącym się z nimi drobiazgowym prawem. A nas w tym czasie raczy się obrazami typu V jak Vendetta!

piątek, 25 września 2009

Co mnie przeraża...

Jak rozmawiam z ludźmi, to często schodzi na politykę. Z tego też wywodzi się pomysł prowadzenia przeze mnie bloga: jestem bowiem polemistą. Oczywiście, dostaje mi się od "faszystów", "darwinistów społecznych" - tutaj wszystkie epitety trafiające pod moim adresem jest ciężko wymienić. Reakcja ludzi, którzy swój światopogląd często budują na emocjach lub mediach, jest dosyć przewidywalna. Mówi się, że wyborcy PiS ukuli pojęcie leminga. Problem w tym, że jako człowiek, który na tą partię nie głosował, widzę ich miriady. Pewne rzeczy człowieka nie wprawiają w osłupienie - jak na przykład uzasadnianie istnienia państwowych przedsiębiorstw, prawa budowlanego czy zasiłków dla bezrobotnych. To raczej norma. Ten kto powiedział, że polska młodzież jest prokapitalistyczna, to najprawdopodobniej ślepiec. Wszechobecny socjalizm na gruncie ekonomii nie przeraża mnie jednak aż tak mocno. Czasem od ludzi całkiem inteligentnych, nie lemingów, zdarza się usłyszeć jeszcze gorsze rzeczy.

Rozmawiam sobie kiedyś, schodzi na eugenikę. No i co się okazuje? Ten człowiek w imię ratowania środowiska byłby zdolny poprzeć tego typu metody. Pozwolę sobie to wymienić. Mam tutaj na myśli przymusową sterylizację, politykę jednego dziecka, przymusową aborcję i eutanazję (obok dobrowolnej, rzecz jasna), a nawet urzędowe regulowanie, ile dany człowiek ma żyć. Uznał, że do tego doprowadzi stopniowe przeludnienie. Będziemy mieli do wyboru albo wszystko, co jest tylko na Ziemi zaorać, albo zgodzić się na takie eugeniczne ustawodawstwo. Tego bowiem wymaga Zeitgeist. To ma być konsekwencja naszego rozwoju. Cóż, niektórzy usprawiedliwiają przymus szkolny rozwojem społecznym i technologicznym - więcej, to jest jeden i ten sam sposób rozumowania. Państwo ma się rozrastać, ponieważ taki jest duch czasu. Mamy komputery, wysyłamy w kosmos satelity, robimy transgeniczne organizmy - to każdy powinien czytać, pisać i liczyć, żeby jakoś funkcjonować i wiedzieć co nieco o otaczającym świecie. A teraz tutaj identyczny sposób rozumowania: ponieważ będzie trzeba ratować środowisko, to trzeba jakoś ten przyrost naturalny ograniczyć i utworzyć jakiś Urząd ds. Reprodukcji i Planowania Populacji (na tej samej zasadzie jak państwowy system szkolnictwa).

Eugeniczne pomysły długo były potępione. Jeszcze niedawno każdy, kto by o nich wspomniał, praktycznie przestałby w przestrzeni publicznej istnieć. Dolepiono by mu bowiem łatkę "nazisty" lub - dużo szerszy zbiór - "faszysty". Z tymi bowiem tego typu praktyki były przez kilkadziesiąt lat kojarzone. Emocje zaczynają jednak opadać. Poza tym ostatnio doszło do tego, że samo porównywanie czegoś do nazizmu stanowi swego typu chwyt erystyczny. Pomysły tego typu w nieco nowej oprawie przeżywają renesans. W pierwszej połowie dwudziestego stulecia chodziło eliminację arbitralnie wyznaczonych "podludzi". Teraz modna jest troska o Błękitną Planetę. Wszystko ma być "ekologiczne", choć ekologia jako nauka o oddziaływaniach między organizmami i ich środowiskiem nie stanowi ochrony środowiska. Ekologiści co raz mocniej ingerują w prawodawstwo. Zakazano na przykład rtęciowych termometrów, co jest swoistym szczytem prawnego absurdu. (Do niedawna myślałem, iż to jakiś głupi żart!) Do tego limity emisji dwutlenku węgla. Tylnymi drzwiami wkracza tutaj brunatny smrodek, tak często zarzucany środowiskom prawicowym lub za prawicę siebie uznających. Ekologiści zamierzają bowiem ograniczyć przyrost naturalny. Oni napisali wprost, że to jest główny powód ich poparcia dla aborcji, eutanazji czy antykoncepcji. Te jednak ich zdaniem są nie wystarczające. Oni przecież chcą zredukować ilość ludzi do miliarda! Podawane są też przez nich liczby jeszcze mniejsze. Eric R. Pianca uznał na przykład, że 350-500 milionów to liczebność idealna. Jeszcze inni wymieniają... 100 milionów. W tym kontekście wypada dodać, że Klub Rzymski uznał, iż w Polsce powinno żyć 15 milionów ludzi. No i jak to osiągnąć? Bez metod eugenicznych takich jak wyżej wymienione się po prostu nie da. Dlatego ekologiści co raz głośniej krzyczą, żeby wprowadzić chińską politykę jednego dziecka. Później wiadomo do czego dojdzie. W Chinach czy w Indiach za Indiry Gandhi przyrost naturalny ograniczano z użyciem sterylizacji. Tutaj też pewne gremia nie powstrzymają się przed wprowadzeniem tego typu metod. Należy pytać, nie czy, tylko kiedy do tego wszystkiego dojdzie? Skoro już tego typu postulaty pewne poparcie mają, to jakieś "arbuzy" zechcą to w końcu w życie wprowadzić.

Argumenty o eugenice mogą zostać zbyte za pomocą prawa Godwina. Oznacza ono, że jeżeli ktoś powołał się na nazizm bądź jego praktyki w dyskusji, została ona zakończona. Jest tu jednak pewien haczyk: teoretycznie można by o tym systemie uniemożliwić wszelką dyskusję w aspekcie współczesności. To jedna sprawa, która pozwala prawo Godwina obejść. Z drugiej strony, sama eugenika nie była specyfiką tylko i wyłącznie nazizmu. Lewicowe środowiska na początku dwudziestego stulecia wyznawały ją powszechnie. Czy w wydaniu ekologistów czy nazistów ma ona takie samo podłoże, którym jest neomaltuzjanizm. Wywodzi się to od Prawa ludności Malthusa, gdzie uznał, że liczba ludności przyrasta w tempie geometrycznym, natomiast zasoby w arytmetycznym, zatem nie da się ludzkości wyżywić. Ekologiści nawet mówią o tym wprost. Przecież zasoby Ziemi są ograniczone, a ludzi jest prawie siedem miliardów. Co należy zatem zrobić? Liczebność gatunku Homo sapiens należy ograniczyć do arbitralnie przezeń określonej liczby. Taka jest ich retoryka.

Jednak zarówno ekologiści jak i ci, którzy przejmują część ich argumentacji, nie widzą jednego. Przecież mamy do czynienia z rozwojem naukowo-technicznym. Gdy ludzi było za dużo, żeby trudnili się myślistwem i zbieractwem, to wynaleziono rolnictwo. Z kolei, gdy później wzrosła liczba ludności, doszło z kolei do rewolucji przemysłowej. O tym zapomniał też Malthus, że postęp samych technik rolnych powoduje, iż więcej ludzi można wyżywić. Neomaltuzjanizm jako taki pozbawiony jest zatem jakichkolwiek logicznych podstaw. Skoro ludzie sobie poradzili wtedy, to i teraz jakieś wyjście z sytuacji zostanie znalezione. Przecież technika cały czas postępuje na przód.

Wypada również wspomnieć na zakończenie o wyjątkowej hipokryzji ekologistów. Przecież oni popierają antykoncepcję, w tym również hormonalną. A czy wiedzą jakie spustoszenia w środowisku wywołują ksenoestrogeny (vide feminizacja samców ryb). Świadczy to o roli, jaką neomaltuzjanizm i przy okazji zoologiczny antykapitalizm odgrywają rolę w ich światopoglądzie.

Wydawało się, że taka potworność jak eugenika już nie jest w stanie odżyć. Niestety, lecz doczekamy czasów, kiedy będziemy musieli biegać po różne papiery do Urzędu ds. Reprodukcji i Planowania Populacji. Zupełnie jak obecnie, gdy chcemy postawić na działce płot bądź wkopać szambo. Historia kołem się toczy...

środa, 23 września 2009

Casus belli: media publiczne

Dużo było ostatnimi czasy mowy o przepychankach w tak zwanej publicznej telewizji. Oskarżano niejakiego Piotra Farfała o to, że obniża jej poziom. (Tutaj wypowiadać się nie będę, ponieważ telewizję w ogóle z rzadka ostatnio oglądam). Atakowano go z różnych pozycji. Wyciągano mu na przykład rzekomą nazistowską przeszłość; w tym ostatnim specjalizowały się zwłaszcza środowiska związane z Szabas Zeitung. Ostatnio po pewnych problemach został odsunięty z tego stanowiska. Zastąpił go Bolesław Szwedo. W każdym razie zapewne to nie koniec przepychanek. PO podnosi od jakiegoś dłuższego czasu temat prywatyzacji tego przybytku. Od razu jest on strofowany przez siły opozycyjne. Wyciągane są takie argumenty jak rzekoma "misja" mediów publicznych...

Wiem bardzo dobrze, że PO nie dokona prywatyzacji mediów publicznych. Tutaj działa taki sam mechanizm jak w przypadku innych państwowych przedsiębiorstw. Przecież tam w radach nadzorczych siedzą ich partyjni koledzy. Jak oni zatem mogą zabrać im pracę. PO zatem tylko sobie tak pogada. Zwyczajem tej partii nic nie zrobi. Nie wiem, czy to nie jest kolejny temat zastępczy, żeby tylko o pewnych kłopotach Parady Oszustów nie dyskutować. Czy oni chcieliby, aby pies z kulawą nogą nagłośnił temat podwyżki akcyzy na paliwa i dodatkowej opłaty z nimi związanej? Innym przypadkiem jest fiasko prywatyzacji stoczni. Takie tematy zastępcze jak eutanazja czy kwestia istnienia mediów publicznych należy ich zdaniem nagłaśniać celem ukrycia pewnych spraw pod dywanem. Poza tym trzeba jeszcze pamiętać, że w takim Polskim Radiu siedzi element pamiętający jeszcze czasy Gomułki. Gdyby Tusk im cokolwiek zrobił, oni zapewne zrobiliby z niego potwora. Posłaliby go zapewne na śmietnik historii. Warto jednak przy tej okazji zastanowić się nad innym problemem. Czy coś takiego jak media publiczne w ogóle powinno istnieć?

Pierwsza rzecz to dlaczego w ogóle państwo zajmuje się przemysłem rozrywkowym. Postawmy tutaj pytanie z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Skoro państwo jako takie para się działalnością radiowo-telewizyjną, to dlaczego nie posiada na przykład sieci dyskotek czy nie wypieka chleba? Tak przedstawia się problem z punktu widzenia samego charakteru własności środków produkcji. Czy w ogóle państwo może ingerować bezpośrednio w gospodarkę, będąc właścicielem fabryk, banków, elektrowni, kopalni et consortes? Doświadczenia z państwową własnością środków produkcji nie napawają optymizmem. Okazało się to drogie i nieopłacalne. Przedsiębiorstwa państwowe z reguły cechuje zatrudnienie ponad faktyczne potrzeby. To samo jest w telewizji. Po co tam mamy na przykład kilka tysięcy pracowników. Jakie muszą być zatem koszty utrzymania tego całego przybytku? W skali rocznej państwo zapewne kosztuje drożej niż wiecznie deficytowe kopalnie węgla kamiennego. Jeżeli popatrzymy na to z czysto ekonomicznego punktu widzenia, to należałoby publiczne media sprywatyzować.

Przeciwnicy przekształceń własnościowych zaraz podniosą inny argument. Ich zdaniem pewne dziedziny w gospodarce mają swoje znaczenie. Oni je określają mianem strategicznego. Nie potrafią sobie wyobrazić, kto będzie wytwarzał prąd elektryczny, broń czy statki pełnomorskie, jeżeli cała gospodarka znajdzie się w rękach prywatnych. Ten błąd w rozumowaniu wykazałem już wcześniej. W przypadku mediów publicznych stosuje się podobny sposób rozumowania. Ma ona mieć pewną misję. Podobnie jak strategiczne znaczenie, tą można definiować arbitralnie. Czy misją są na przykład programy o zwierzętach, filmy dokumentalne, czy na przykład Gwiazdy tańczą na lodzie. To wcale nie jest śmieszne. Zostały one uznane za program misyjny. Tak samo, czy do tego należy produkcja seriali typu Klan czy M jak miłość. Co zatem stanowi misję telewizji?! Widać, że to jest nic innego jak słowny wytrych. Gdy dyskutuje się z lewicą, oni mówią o "faszyzmie", nie bardzo potrafiąc go zdefiniować. Tutaj jest podobny przykład. Czy ci, którzy mówią o swoistej misji telewizji publicznej, potrafią jasno określić, czym ona jest? Wątpię w to. Poza tym sama misja zależy zapewne od widzi mi się aktualnego kierownictwa TVP czy PR.

Innym argumentem wywodzącym się z misyjnego charakteru mediów publicznych jest prezentacja kultury wysokiej w tychże. Przepraszam bardzo, ale jakoś nie widzę, żeby od godziny szóstej nad ranem do drugiej nadawane były opery, balety, ambitne filmy, spektakle teatralne. Czym jestem natomiast raczony jak już włączę telewizor? Na przykład pięć tysięcy którymś odcinkiem Mody na sukces czy innym tandetnym serialem. Pokazuje to, że telewizja jest niskim rodzajem rozrywki nastawionym na zapotrzebowanie masowego widza. Nie ma tam natomiast miejsca dla kogoś o wysublimowanym poczuciu smaku. To wynika z samej natury tego medium. Jeżeli ktoś chce mieć do czynienia z kulturą wysoką, to idzie do muzeum, opery lub teatru, a nie gapi się w telewizor. Poza tym przejawia się tutaj takie samo myślenie jak wyżej: a kto będzie produkować broń czy prąd elektryczny? Przecież prywatne radio i telewizja ojca Tadeusza Rydzyka jest o wiele bardziej misyjne niż państwowe media. Pokazuje to, że również prywatny wytwórca może w swojej stacji pewne rzeczy prezentować. Niekoniecznie musi się zatem zadowalać prymitywnymi teleturniejami czy brazylijskimi telenowelami.

Odrębny problem stanowi natomiast "cywilizowanie" ludzi. Czy państwo powinno się tym zajmować? Moim zdaniem od tego, żeby społeczeństwo jakoś funkcjonowało, to jest prawo oparte na tradycji. Państwo nie musi się zajmować ani edukacją, ani kulturą, ani nauką, ani tym bardziej telewizją. Skoro państwo ma być właścicielem mediów publicznych, to dlaczego nie zajmie się również innymi funkcjami? Problem ten rozwinąłem niżej.

Niektórzy widzą w telewizji państwowej pewną rolę propagandową. Artur M. Nicpoń, skądinąd znany leseferysta, napisał kiedyś tekst o strukturze państwa, w którym zasugerował, że media publiczne mają istnieć. O dziwo, został pochwalony za to przez czołowego socjalistę na Salonie24, czyli Łukasza Fołtyna. Ten zadał mu bardzo dobre pytanie: skoro tak, to dlaczego ma nie istnieć państwowa szkoła. Trzeba przyznać, że to był bardzo dobry argument. Jeżeli ktoś uważa, że zadaniem państwowych mediów jest pewna propaganda, to dlaczego nie popiera przymusowej skolaryzacji? Pytanie to wypada zadać części osób o prawicowych poglądach nie tylko na kwestie społeczne, ale również gospodarcze. Tutaj argumentem jaki się często może pojawiać, to możliwość tworzenia mediów przez wrogie nam siły. Mam tu na myśli obce służby wywiadowcze, przed którymi nie jesteśmy należycie chronieni. To załatwia się jednak w prosty sposób. Po pierwsze trzeba mieć sprawny kontrwywiad, który takim hucpom jest w stanie zapobiec. Zaś po drugie jeżeli ktoś głosi treści antypolskie, to powinien zostać mu wytoczony proces antydefamacyjny. Żydzi jakoś potrafią dbać o swoje dobre imię bez istnienia ogólnoświatowej Jewish TV; więcej, wszyscy odczuwają przed nimi swoisty respekt. Czy w takiej sytuacji jakiś Kuba Wojewódzki odważyłby się wbić polską flagę w psie ekskrementy?

Obok prywatyzacji należałoby również zlikwidować Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Ten biurokratyczny twór jest całkowicie zbyteczny. Służy tylko temu, żeby umieszczać na ciepłych posadkach swoich kolegów. I niczemu więcej tak naprawdę.

Wszelkie powody istnienia państwowych mediów okazują się pozbawione podstaw. Wskazać tutaj mogę tylko jeden wyjątek od reguły. Państwowe media można powołać w czasie wojny lub klęski żywiołowej, która obejmie znaczne połacie kraju. Wówczas taki twór może okazać się całkiem przydatny. Po tym, jak wyżej wymienione problemy państwa przeminą, należałoby je automatycznie rozwiązać. W innych przypadkach nie widzę potrzeby tworzenia państwowych mediów.

Wątpię jednak, żeby ktokolwiek z "bandy czworga" się na takie posunięcie zdecydował. Jedni krzyczeliby o demontażu państwa i klejnotach w koronie. Inni z kolei chcieliby utrzymać tam swoich kolegów, a temat prywatyzacji zostałby rzucony na żer skołowanemu ludowi. Ten natomiast nie wiedziałby, co ma o tym wszystkim myśleć.

poniedziałek, 21 września 2009

Czy należało iść z Hitlerem?

Zetknąłem się ostatnio z pewnym niezwykle ciekawym rozwinięciem przyszłych losów naszego kraju. Niejaki George Friedman stwierdził, iż USA niedługo doceni nasze położenie geopolityczne. Według niego mamy stać się takim państwem jak Korea Południowa czy Izrael. Stany Zjednoczone zaczną nas dozbrajać, wspierać nas finansowo, a my dzięki temu staniemy się kontynentalną potęgą. Sugeruje również rewizję granic w wyniku przyszłego konfliktu z Rosją... Trzeba przyznać, że ten człowiek jest niezłym fantastą. Moim zdaniem USA raczej nie widzą interesu w tym, żebyśmy stali się państwem potężnym ze względu na swoisty ogon merdający psem (casus Izraela). Płaszczenie się przed Stanami Zjednoczonymi nam nic nie daje i raczej wątpliwe, że cokolwiek dobrego przyniesie. Nie potrafimy bowiem prowadzić polityki międzynarodowej zgodnie z zasadami realizmu politycznego. To nie jest zresztą w naszym przypadku rzecz nowa.

Problem ten wywołuje wiele kontrowersji w środowiskach prawicowych. Niektórzy lewicowcy sugerowali wręcz, że to skutek myślenia w kategoriach zoologicznego, jaskiniowego antykomunizmu. Wielu prawicowych komentatorów (na przykład Rafał Aleksander Ziemkiewicz czy Janusz Korwin-Mikke) sugeruje, że w 1938 roku powinniśmy przystąpić do sojuszu z Trzecią Rzeszą. Teraz należy postawić pytanie, czy byłoby to aż tak tragiczne w skutkach, jak niektórzy sobie wyobrażają. Spotkałem się bowiem z opiniami, że Polaków wymordowano by w obozach zagłady, podobnie jak Żydów.

Na początku należy postawić taką kwestię. Czy przed wojną Polska należycie o siebie zadbała? Skądże znowu. Nie weszliśmy w żaden wartościowy sojusz. Na uwagę zasługuje jedynie próba budowy Międzymorza jako przeciwwagi dla Niemiec i Sowietów. W 1938 roku byliśmy postawieni wobec trzech możliwych sytuacji. Po pierwsze nie robić nic, z nikim żadnych paktów nie podpisywać. Jak to się skończyło, to nie trzeba zresztą przytaczać. Skutkiem tamtych wydarzeń jest zresztą obecny stan rzeczy. Druga możliwość to wejście w sojusz ze Stalinem. W tej sytuacji PRL nastałby kilka lat wcześniej, już wówczas doszłoby do zsyłek na Syberię, nacjonalizacji przemysłu i kolektywizacji rolnictwa, ustanowienia państwowego ateizmu et cetera. W tamtej sytuacji pozostaje zatem trzecia możliwość. Trzeba było iść z Hitlerem na ZSRR. Jakby się to skończyło?

Doszłoby do tego, że w 1939 roku marszałek Rydz-Śmigły odebrałby Krzyż Żelazny I klasy na Placu Czerwonym w Moskwie. Do Polski trafiłyby Mińsk, Smoleńsk, Kijów i Odessa. Uzyskalibyśmy zatem dostęp do Morza Czarnego. Polska miałaby większe terytorium, przez co wzrosłaby jej ranga w regionie.

Teraz jakie są najczęstsze kontrargumenty? Bardzo często przywoływany jest przypadek Holocaustu. Krytycy uważają, że obozy masowej zagłady i tak powstałyby na terytorium Polski. Jest on sprzeczny z historyczną rzeczywistością. Jakoś u sojuszników Trzeciej Rzeszy Żydzi mieli się dobrze. Admirał Horthy sprzeciwił się masowym mordom Żydów. Generał Franco został po wojnie odznaczony Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. We Włoszech przeforsowano - i to pod wpływem Hitlera - antysemickie ustawy, jednak jakoś z tego kraju też bydlęce wagony nie podążały w kierunku obozów masowej zagłady. Ów kontrargument jest zatem niedorzeczny z czysto historycznego punktu widzenia. Pojawiają się również opinie, iż gdyby nawet doszło do rzezi, bylibyśmy oskarżani dzisiaj o współudział w Holocauście. Nie bierze to jednak złożoności zjawisk historycznych - swoistych efektów motyla. Nie wiadomo bowiem, czy do Szoah doszłoby. Decyzję o ostatecznym rozwiązaniu podjęto w końcu dopiero w Wannsee. Poza tym kto dzisiaj wypomina Węgrom, Finom, Rumunom czy Włochom walkę u boku Trzeciej Rzeszy, ergo związek z Holocaustem.

Drugim argumentem, który się bardzo często pojawia, to powoływanie się na Mein Kampf. To opus magnum nazizmu traktowane jest tutaj jako słowny wytrych. Ponieważ Hitler tak napisał, to tak się działo. Nikt jednak z powołujących się nie trzymał zapewne nigdy w ręku tej książki. Tam mamy do czynienia z gorzkimi żalami wobec Francji. Wątek wschodu pojawia się w zaledwie kilku linijkach. Przyszły przywódca Trzeciej Rzeszy atakuje tam zresztą... Czechów. Abstrahuję już od tego, że ze znienawidzonego przez siebie Marksa przepisywał całe akapity. Zapomina się tutaj zresztą, że podstawą nazizmu nie jest samo Mein Kampf. Zapomina się o Micie lat dwudziestych Rosenberga, który zresztą uważał, że droga do podboju świata po trupie Polski nie wiedzie. Sam Hitler po fakcie przyznał, że zajęcie terytoriów II RP było głupotą, ponieważ wymusiło na nim wojnę z ZSRR.

Przy tej okazji warto wspomnieć wątek "Polaków-podludzi". Jedną z klasycznych pozycji, na której został oparty cały nazizm, stanowiły Podstawy dziewiętnastego wieku Houstona Chamberlaina, angielskiego filozofa naturalizowanego w Niemczech. Polacy zostali tam zaliczeni do nordyków, więc do rasy stojącej najwyżej w tamtej hierarchii. Więcej, sam Hitler uznał swego czasu, że stanowimy najzdolniejszą nację, jaką Niemcy spotkali na swojej drodze. W razie ewentualnego sojuszu zostalibyśmy pewnie przez niemiecką propagandę potraktowani jak zabłąkany naród germański, potomków Gotów et cetera. Tak bowiem rzecz miała się z Goralenvolk.

Innym argumentem są przedwojenne relacje polsko-niemieckie. Sęk w tym, że najgorzej było przed rządami nazistów. Wówczas dochodziło do słynnych wojen celnych. Również wtedy Niemcy podpisali układ z ZSRR w Rapallo; bazy w Rosji zostały przez nich opuszczone do 1933 roku. Po dojściu Hitlera do władzy jakoś do takich rzeczy nie dochodziło.

Czy stracilibyśmy jakieś ziemie w wyniku dogadywania się z Trzecią Rzeszą? Oni by sobie wybudowali korytarz, no i byłoby po krzyku. Gdańsk przed wojną był zdominowany w 80% przez ludność niemiecką. My natomiast uzyskalibyśmy ziemie na wschodzie, w tym żyzną Ukrainę, strategiczny dostęp do Morza Czarnego. Do żadnych rewindykacji terytorialnych by nie doszło. Niemcy byli zainteresowani raczej inkorporacją państw bałtyckich - my wówczas mielibyśmy jeszcze znaczną część Litwy i port w Połądze.

Często powołuje się również potencjalną długowieczność nazizmu. Ten totalitaryzm miał jednak regionalny charakter w przeciwieństwie do komunizmu głoszącego internacjonalizm. Umarłby zatem razem z Hitlerem. Gdyby nawet Niemcom udałoby się podbić całą zachodnią Europę, to najprawdopodobniej takie państwo runęłoby z hukiem. Wziąć jeszcze trzeba pod uwagę czynniki ekonomiczne. Przecież Hitler najpierw uczynił każdego właściciela Betriebsfuehrer - kierownikiem produkcji. Po zwycięskiej wojnie bardzo prawdopodobne, że doszłoby do nacjonalizacji przemysłu i banków. Zapowiedziane to zostało zresztą w programie NSDAP z 1920 roku. Tam mówiono o nacjonalizacji trustów. Wówczas doszłoby do gospodarczej zapaści, co przyśpieszyłoby upadek takiego państwa. Przy tej okazji moglibyśmy sami trochę skorzystać terytorialnie.

Niestety, stało się inaczej. W wyniku wojny zginęło 6 milionów obywateli Polski. Zniszczona została inteligencja - naród polski został odgłowiony. Po wojnie natomiast przestaliśmy być samodzielnym podmiotem polityki międzynarodowej, stan ten utrzymuje się zresztą po dziś dzień. Śmiem twierdzić, że jako taka państwowość Polski skończyła się 1939 roku. Nie chcę być złym prorokiem, ale na stan obecny wątpię, czy uda się nam kiedyś ją odtworzyć.

piątek, 18 września 2009

Galopujący fiskalizm

Słyszeliśmy już zapewnienia, że premier Donald Tusk nie będzie podnosić żadnych podatków. Czego jednak spodziewać się po ugrupowaniu politycznym z "bandy czworga" jak nie kolejne porcji obiecanek-cacanek. Wiadomo, że niedługo podniesione zostaną podatki akcyzowe - UE przecież nam kazała. Wprowadzona zostanie jeszcze dodatkowa opłata do każdego litra benzyny. Podatków pośrednich jako tako nie widać, więc przeciętny człowiek nie zwraca na to uwagi. Gdyby Tusk wraz ze swoim "geniuszem ekonomii" Janem Vincentem Rostowskim zwiększyli skalę progresji podatkowej, wówczas dostrzegliby to wszyscy. Ostatnimi czasy pojawił się jednak kolejny "racjonalizatorski" pomysł. Otóż rząd chce opodatkować wzajemne świadczenia różnych osób. Jeżeli ktoś pomaluje sąsiadowi dom, będzie musiał za to zapłacić. Oczywiście tutaj pojawiają się pytania: a jak wyceniać koszty takiej pracy na przykład? Na to pytanie jednak rząd nie jest w stanie udzielić odpowiedzi. Jedno jest pewne, wzrośnie ilość biurokratów.

Przy okazji tego prawniczego absurdu na kółkach warto zastanowić się nad tym, jaki powinien być w państwie system podatkowy. Wiadomo bowiem, że jakieś taksy muszą istnieć. Gdyby były one dobrowolne, to zapewne nikt by podatków nie płacił. Postawić trzeba też założenia dotyczące rozmiaru państwa jako takiego. Implikuje to bowiem wysokość podatków. Im szerszy zakres kompetencji ma dane państwo, tym większe musi być opodatkowanie. Państwo według wykładni konserwatywnej powinno zajmować się zapewnianiem bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrzego, egzekucją i stanowieniem prawa oraz podstawową infrastrukturą. Dodatkowe jego uprawnienie stanowi ochrona środowiska. Cała reszta znajdować się ma w rękach prywatnych. Państwo takie zatem nie zajmuje się produkcją (brak tam państwowych przedsiębiorstw) ani różnymi socjalnymi funkcjami - nie wypłaca na przykład zasiłków dla bezrobotnych. Czy do utrzymania takiego państwa potrzeba olbrzymiego, galopującego fiskalizmu?

Wystarczyłyby tutaj zaledwie trzy podatki pobierane przez centralny rząd - pogłówny, ziemski oraz zryczałtowany podatek od działalności banku centralnego. Te wszystkie podatki dochodowe, czy to liniowe, czy z różnymi skalami progresji, czy to akcyzy, VAT, podatek Belki - to wszystko nie jest w ogóle potrzebne. Więcej, jeżeli spojrzymy na historię to stanowi stosunkowo niedawny wynalazek. Podatek dochodowy po raz pierwszy został wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 1799 roku, no i in statu nascendi był już uznany za nieetyczny. To tylko taki skromny przypadek. W starożytnym Rzymie epoki pryncypatu funkcjonowały następujące podatki: pogłówny, ziemski i obrotowy od niektórych usług, jak budowa okrętów czy handel niewolnikami. Upadek tego państwa związany jest owszem z zepsuciem. Nie bez znaczenia było również to, co z obecnego punktu widzenia możemy nazywać socjalizmem, czyli między innymi wzrost fiskalizmu. Pojawić się może argument: a przecież państwo nie jest się w stanie z kilku prostych podatków utrzymać! Jest go bardzo łatwo zbić. Jak mianowicie przez kilka tysięcy lat istnienia cywilizacji robiły to niemal wszystkie państwa na świecie? Pokazać to może jeszcze jeden przykry fakt. Socjalistyczne myślenie o gospodarce wryło się w zasadzie w podświadomość. Ludzie nie potrafią sobie wyobrazić sytuacji, jak to jest, żeby nie było na przykład podatku dochodowego, a przy okazji nie istnieje żadna potrzeba wypełniania formulaża PIT. Tak dzieje się również w innych dziedzinach - choćby usprawiedliwianie bytności państwowych przedsiębiorstw stanowi tutaj dobitny przykład. Mniejsza jednak z tym.

Pogłówny powinien mieć stałą wysokość 2000 zł od każdego dorosłego, pracującego obywatela. Można by go rozłożyć na raty kwartalne lub półroczne. Prostota tego podatku pozwoliłaby ograniczyć biurokrację uczestniczącą w jego poborze. Bez większego problemu można by określić, czy dana osoba go zapłaciła, czy też zapłaciła za mało. Obecnie jest to bardzo ciężkie i wymaga zatrudniania sztabu ludzi. Wprowadzając pogłówny, można tak naprawdę zlikwidować znaczną część etatów w Urzędzie Skarbowym. Podatek ten ma również inną zaletę. Dlaczego milioner ma płacić wyższe podatki niż robotnik. Przecież obydwaj tak samo korzystają z usług chociażby sądów czy policji. Zapobiega zatem podatkowej ucieczce do rajów podatkowych.

W przypadku ziemskiego proponuję stawkę 1% od wartości nieruchomości określoną na bazie polisy ubezpieczeniowej lub indywidualnej wyceny właściciela. Byłby to podatek, który proponuje się czasem rozdzielić na dwa - łanowe i podymne. Taki podział jednak nie ma większego sensu, gdy będzie stosowany jednolity sposób jego naliczania. Tutaj też bardzo prosto sprawdzić, czy nie nastąpiło oszustwo. Tak więc po wprowadzeniu wyżej wymienionego podatku pogłównego oraz ziemskiego można zlikwidować Urząd Skarbowy. Tego typu instytucja nie będzie w ogóle potrzebna.

Trzecim rodzajem podatku to ryczałt od działalności banku centralnego w wysokości 20 mld złotych rocznie. Tutaj pojawia się pewien problem. Bank centralny powinien zostać uczyniony instytucją prywatną. Wówczas siłą rzeczy zacznie przynosić zyski w wysokości kilkudziesięciu miliardów złotych rocznie; przy okazji zostanie ograniczona inflacja. Wówczas będzie go stać, żeby zapłacić 20 mld.

Czy takie państwo utrzymałoby się na powierzchni. Zatwardziali etatyści zaprzeczając historii stwierdziliby, że nie ma racji bycia, co jest jednak bzdurą. Przyjmijmy pesymistyczne założenia, próbując dokonać niejako dowodu nie wprost. Zatrudnionych jest mniej więcej 15 milionów. Po wymnożeniu razy 2000 zł dostajemy 30 miliardów złotych. Wpływy z ziemskiego będą wynosić około 50 miliardów złotych. Na koniec podatek zryczałtowany z działalności banku centralnego. Po zsumowaniu dostajemy 100 miliardów złotych. To jedna trzecia obecnego budżetu! Państwo nie będzie się tam jednak zajmować na przykład ubezpieczeniami społecznymi czy edukacją. Nakłady na armię czy policję można będzie wówczas nawet zwiększyć w porównaniu z obecnymi. Przyjąłem wyżej pesymistyczne założenia. Gdyby przyjąć inną optykę, należałoby przyjąć, że staniemy się rajem podatkowym, więc nawet miliony ludzi z innych państw będzie płacić u nas podatki. Prywatyzacja lasów, plaż czy nawet uwłaszczenie działkowców spowodowałoby wzrost wpływów z ziemskiego; tutaj też należy liczyć na rozbudowę osiedli w miastach. Pamiętać jeszcze trzeba, że do kraju, w którym nie ma żadnych pośrednich podatków, gdzie nie istnieje dochodowy, wyniosłyby się wszystkie firmy, rozkwitłaby przedsiębiorczość, a one gdzieś musiałyby się wybudować. Przewidywane zyski z tych podatków mogłyby być znaczenie większe.

Tego jednak nie można zrobić od tak. Przeprowadzić tutaj należy stopniowe zmiany polegające najpierw na eliminacji dochodowego i akcyz, prywatyzacji znacznej części sektora publicznego oraz likwidacji niepotrzebnej wówczas biurokracji, zastąpieniu VAT obrotowym, a dopiero potem wprowadzenia pogłównego i ziemskiego. Zryczałtowany od banku centralnego można by wprowadzić po prywatyzacji tegoż.

Obserwując jednak obecne trendy, należy spodziewać się wzrostu galopującego fiskalizmu. Kiedyś cesarz Tyberiusz wysłał do namiestnika jednej prowincji upomnienie: "Owce się strzyże, a nie goli". Tego niestety nie są w stanie zrozumieć obecne elity polityczne. Zamiast tego dokładają kolejne cegiełki w rozbudowie instytucji państwa opiekuńczego.

środa, 16 września 2009

Ex occidente lux?

Pod tekstem Europaranoja dyskusja zeszła na boczny tor. Sam tekst dotyczył bezsensu przynależnictwa Polski do UE ze względu na bezustannie rozszerzające się kompetencje tego biurokratycznego molocha. Pojawiły się natomiast propozycje ewentualnych sojuszy. Broniłem tam opcji bliskowschodniej, co nie spotkało się ze szczególnym przyjęciem innych czytelników. Oni raczej chcieli dogadywać się z USA. Zanim przejdę ad rem wypadałoby kilka rzeczy wyjaśnić.

Pierwszą rzeczą jest polityczny realizm. Należy tak ustawiać międzynarodowe alianse, żebyśmy nie wyszli na nich jak Zabłocki na mydle. Co się dzieje natomiast obecnie? Jesteśmy na przykład w UE, musimy zatem znosić różne praktyki protekcjonistyczne Niemiec i Francji, tj. tamtejszego dominatu. Przykładem są tutaj dopłaty rolne, które istnieją tylko dlatego, żeby rolnictwo w kilku dużych krajach zachodniej Europy nie upadło. Poza tym często dostajemy połajanki zupełnie jak za Breżniewa o braku postępów jedynego prawdziwego ustroju socjalistycznego. Wymuszana jest na nas rozbudowa biurokracji. Tworzyć nawet musimy jakieś dziwne urzędy typu ministra do spraw równouprawnienia, prawdopodobnie po to, żeby różni seksualni zboczeńcy mieli gdzie uskarżać się na swój los. Nasz rozwój gospodarczy hamowany jest na szereg różnych sposobów - typu minimalne stawki VAT, ceł, akcyzy na paliwa. Powiedzieć można by: a po co nam taka organizacja, w której mówią nam, że tracimy okazję do siedzenia cicho (słynny casus Chiraca). Wstąpienie do UE, tak lansowane przez rodzimych quislingowców, okazało się być sprzeczne z jakimkolwiek naszym interesem. Nie było zatem działaniem politycznie realistycznym. Innym przykładem są tutaj nasze stosunki z USA. Też podchodzimy tutaj na kolanach. Zapominamy, że to taki dziwny pies, którym merda ogon - państewko wielkości województwa mazowieckiego, a przy okazji oczko w głowie tego supermocarstwa. A my co zrobiliśmy? Kupiliśmy latające gruchoty o wdzięcznej nazwie F16. Wysłaliśmy swoich żołnierzy do Iraku i Afganistanu: nic z tego nie mamy tak naprawdę. Mimo to różne żydowskie mafie - to i tak określenie eufemistyczne - żądają od nas 65 miliardów dolarów. Symbiontem USA jest Izrael, z którym to mamy najlepsze stosunki ze wszystkich państw europejskich. A w zamian nic. Przyjeżdżają do nas wycieczki z uzbrojonymi strażnikami tak, jakbyśmy byli ich protektoratem. Tak samo ciągle dostaje się nam na arenie międzynarodowej od antysemitów. Na wszystkich naszych dotychczasowych sojuszach wychodzimy zatem, jak Zabłocki na mydle. Były one tworzone z myślą nie o działaniu niepodległego państwa, tylko o podporządkowaniu się komuś większemu, kto miał nas gospodarczo ożywić, militarnie wzmocnić, a - kto wie - czy postępowej etyki nie narzucić.

Można mi zarzucić, że skoro krytykuję zarówno UE jak i USA, to jestem zwolennikiem opcji prorosyjskiej. Nieprawda. Rosjanie wiele zrobili, żeby wepchnąć nas w uzależnienie od Matuszki Rassiji. Swoistym przykładem ich geopolitycznego geniuszu było przyznanie nam ziem zachodnich przez Stalina zadekretowane w Teheranie. Miało to nas skonfliktować z Niemcami, a przez to wymusić alians z Rosją. Nie był to pomysł nowy. W czasie wojny domowej w Rosji został on wysunięty już przez admirała Kołczaka. Musimy jednak patrzeć na historię. Przecież Niemcy i Rosja przez tysiąc lat dążyły do podboju ziem Polski. Caryca Katarzyna jasno określiła plany Rosji. Należy zdobyć Polskę oraz cieśniny tureckie. Rosja będzie siłą rzeczy dążyć do tego, żeby nas od siebie uzależnić. Przykładem jest szantażowanie gazowym kurkiem. Dąży również, żebyśmy nie dywersyfikowali dostaw paliw kopalnych. Nic dziwnego, że pomysł ekipy AWS o rurociągu z Norwegii upadł, gdy tylko doszli do władzy postkomuniści. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił ówczesny premier Leszek Miller, to skuteczne pogrzebanie tego konceptu. A niby kto kierował postkomunistami?

Podstawą prowadzenia jakiejkolwiek polityki międzynarodowej jest posiadanie silnej armii. Już von Clausevitz mawiał, że wojna jest przedłużeniem dyplomacji. A czy obecni nasi tzw. sojusznicy pozwoliliby nam na to? Wątpię. Nasze sojusze to bowiem alianse wilka z owcą. Gdybyśmy stwierdzili, że chcemy mieć armię pół miliona ludzi, a do tego ludowe komitety oporu w każdej gminie, oni doprowadziliby do upadku tego pomysłu. W ich interesie nie jest zatem, żebyśmy byli bardzo mocni - mówię tutaj zarówno o USA, Rosji, Niemczech. Oni chcą, żebyśmy chodzili grzecznie na smyczy, a nie zagrażali ich partykularnym interesom.

W takim układzie, co nam pozostaje?

Wspominałem o opcji bliskowschodniej, czyli sojuszu z Turcją i Iranem. Z tym drugim należałoby w tym celu wznowić stosunki dyplomatyczne. Istotną zaletą jest tutaj uniezależnienie się od surowców energetycznych z Rosji. Państwa te siedzą bowiem na ropie i gazie. Można by zatem stamtąd pociągnąć rurociąg przez Azję Mniejszą i Bałkany. Wówczas Kreml nie będzie mógł nas szantażować zakręceniem gazowego kurka. A to jest już bardzo dużo.

W drugą stronę podpisać należy układy handlowe i gospodarcze. Iran to kraj o gospodarce w dużej mierze państwowej, jednak ilość zagranicznych inwestycji w nim rośnie. Powinien zgodzić się zatem wpuścić naszych przedsiębiorców. Poza tym można by im sprzedawać technologie militarne oraz broń. Pozwoli to również Rosję szachować na gruncie geopolityki i pozbawiać to co raz bardziej upadłe państwo wpływów na Kaukazie i w Azji Środkowej.

Państwom w tamtym regionie również powinno zależeć na takim sojuszu. A dlaczego? Rosjanie wyznają teorię geopolityczną McKindera o Heartlandzie. Wynika z niej, że jeżeli ktoś chce władać światem, musi najpierw podbić Azję Środkową. Jeżeli tym państwom zależy na niepodległości, to raczej powinny być nastawione antyrosyjsko. Turcji i Iranowi poza tym zależy, żeby odzyskać wpływy na Kaukazie.

Z drugiej strony my będziemy mogli rozbudować armię. Nikt nam nie będzie mógł tego zabronić. Nasi sojusznicy ze względu na militarne kontrakty będą z tego powodu zadowoleni.

Jakie są najczęstsze kontargumenty wobec takiego przeorientowania polskiej polityki zagranicznej? Zwraca się uwagę tutaj na fundamentalizm islamski w Iranie. Ale co to ma do rzeczy? Czy tym osobom nie przeszkadza ateistyczny fundamentalizm zachodniej Europy? Przecież to jest niekonsekwencja w rozumowaniu. Widzą również w islamie zagrożenie dla zachodniej cywilizacji. Dodam, że ja żadnego nie widzę. Nas powinno cieszyć, jak ochoczo wrogie nam państwa zachodniej Europy zakładają sobie pętlę na szyję. Płacz nad ich losem, który ściągnęli na siebie obyczajowym zepsuciem, jest całkowicie irracjonalny. Tak więc podstawowy argument islamizmu tutaj pada. Niby również w celach kontraktów na dostarczanie surowców energetycznych nie ma potrzeby zawiązywania aliansów. My jednak jesteśmy obecnie państwem słabym i innej możliwości tutaj nie ma.

Wiara w jakieś ex occidente lux jest zatem słabo podbudowana. Z tamtej strony nie spotkało nas nigdy nic dobrego. O pewnych sytuacjach można wręcz powiedzieć, że "wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły". Spodziewać się jednak po obecnych quislingowcach krzty myślenia w kategoriach realizmu politycznego oraz interesu państwa to jeszcze dobitniejszy przykład myślenia życzeniowego.

piątek, 11 września 2009

Jeszcze raz "Limes inferior"

Ostatnimi czasy na Niepoprawnych przewinęło się wiele dyskusji dotyczących obecnego biurokratycznego państwa. Pojawiło się również wiele nawiązań. Jednym z ciekawszych było powołanie się na książkę Limes inferior Janusza Zajdla. Ten klasyk fantastyki społecznej doszedł tam do zaskakującej konkluzji. Państwo biurokratyczne nie musi być wcale dziełem tendencji wewnętrznych. Nie musi tutaj działać typowy mechanizm zapadkowy typowy dla rozwoju socjalizmu. Możemy mieć tutaj do czynienia z czynnikami zewnętrznymi, które prowadzą do budowy coraz bardziej totalistycznego biurokratycznego państwa. Taka konkluzja wydaje się wręcz zadziwiająca. Z jednej strony pokazuje to, co wspomniałem wyżej. Biurokratyzm, socjalizm, etatyzm et consortes nie muszą powstawać w wyniku swoistego domina. Mogą się tutaj dołączać - kamień wywołujący lawinę jednak gdzieś jest. Z drugiej strony ktoś może powiedzieć, że chyba dobrze, iż pewne rzeczy są państwowe. Będzie sugerować, że właśnie wtedy nie będzie zewnętrznych zagrożeń. Wówczas nikt nam nie zaprzestanie wydobycia węgla, wytapiania stali, wytwarzania prądu, hydrometalurgii miedzi itd. Czy takie rozumowanie jest poprawne?

W nawiązaniu do tych wszystkich dyskusji postanowiłem napisać większy tekst, który stanowiłby podsumowanie tego sposobu rozumowania. Należy się bowiem zastanowić nad sterownością państwa jako takiego. Jakim państwem łatwiej się rządzi, czy takim które jest proste, twarde i skuteczne (doktryna prawicowa) czy może takim z gigantycznym aparatem biurokratycznym oraz państwową własnością (etatystyczno-lewicowe koncepcje państwa)?

Wystarczy tutaj wykonać prosty eksperyment myślowy. Państwo wedle wykładni etatystyczno-lewicowej ma prowadzić w jakimś tam stopniu działalność gospodarczą, zajmować się edukacją, służbą zdrowia, ubezpieczeniami, opieką społeczną. Z tym wszystkim wiąże się ogromna ilość biurokracji. Żeby na przykład nadzorować wydobycie i przerób miedzi - nie ważne już jaką metodą - w odpowiednim państwowym przedsiębiorstwie (exemplum KGHM), potrzebni są pewni urzędnicy. Tak samo jest z wyrobem okrętów czy wytwarzaniem prądu elektrycznego. Inne przypadki są o wiele bardziej oczywiste. Skoro mamy państwową edukację, wiadomo, że musi istnieć kuratoria, odpowiedni resort, który by się tymi sprawami zajmować. Państwowa służba zdrowia również generuje podobne problemy - też trzeba powoływać ministerstwo, którego jedynym celem istnienia jest redystrybucja. W przypadku ubezpieczeń i opieki społecznej też generuje się całą masę biurokratów. Powstaje również samodzielny resort, który w naszym konkretnym przypadku nazywa się Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej. Z jakimi problemami się takie państwo zetknie? Przyznało sobie ono dużo funkcji, trzyma zatem dziesięć srok za ogon. Pojawia się zatem pytania, na co przeznaczać najwięcej pieniędzy? Czy na armię i policję, czy może na to, żeby ludzie byli zdrowi, ubezpieczeni i wyedukowani? Czy może wybudować kilka kopalni, hut, stoczni? No i pojawia się problem. Państwo inwestuje w jedne dziedziny, zaniedbując drugie. Kończy się tak, że upośledzone zostaje zapewnianie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, wobec czego państwo traci możliwości obrony. Dochodzą tutaj jeszcze dodatkowe czynniki. Ilość biurokracji ulega przyrostowi wręcz geometrycznemu. Państwowe przedsiębiorstwa przynoszą miliardowe długi. Państwo zatem musi zwiększać wydatki nie związane w ogóle z jego bezpieczeństwem, natomiast pokrywające się z fantasmagoriami biurokratycznej władzy. A to trzeba oddłużyć jakieś przedsiębiorstwo, którego państwo jest wyłącznym właścicielem albo głównym udziałowcem. A to nauczycielom lub pielęgniarkom dać. Możliwe, że przyjadą jacyś związkowcy do stolicy, którzy uznają, iż im też się coś należy.

Na przeciwnych antypodach mamy państwo według wykładni prawicowej, w którym biurokracja została zredukowana do niezbędnego minimum. Ten organizm państwowy praktycznie wszystkie swoje przychody poświęca na bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne jak również na podstawową infrastrukturę. Wszystkie przedsiębiorstwa są w nim prywatne. Tak samo jest ze szkołami, szpitalami, ubezpieczalniami, opieką społeczną. Ministerstw jest tylko parę, a nie koło dwudziestu. Podatków jest niewiele i zostały maksymalnie uproszczone.

Teraz przejdźmy ad rem. Które państwo wobec tego jest silniejsze? Wszystko wskazuje, że to drugie. Taki biurokratyczny moloch jest bowiem kolosem na glinianych nogach, który w końcu zawali się pod swoim ciężarem. Jeżeli to nastąpi, to oznaczać będzie totalny kataklizm.

Czym zatem powinno być zainteresowane państwo? Biurokrację, etatyzm i socjalizm u siebie należy ograniczyć jak się tylko da. U innych należy takie tendencje wspierać, ponieważ sprowadzą na nich szereg problemów. Państwo nie będzie mogło się skupić na najważniejszym, czyli prowadzeniu Realpolitik, tylko zacznie zajmować się polityką gospodarczą czy przemysłową, społeczną. Sprawy międzynarodowe, utrzymanie armii, dbanie o to, żeby się obce wywiady nie panoszyły... to wszystko zejdzie na dalszy plan. Ujawni się tutaj paradoks trzymania srok za ogon. Takie państwo siłą rzeczy zacznie zmierzać do upadku, o ile kurs w kierunku większej ilości socjalizmu nie zostanie tam w odpowiednim momencie powstrzymany. Kolaps jest bowiem tutaj nieunikniony.

Ktoś może powiedzieć, że scenariusz z Limes inferior to taka sobie bajeczka. Wystarczy spojrzeć na UE, żeby się przekonać, że niekoniecznie. Jeżeli rację mieli Golicyn i Bukowski, to oznacza, że Zajdel był większym wizjonerem niż nam się może wydawać. Po co bowiem te wszystkie absurdalne regulacje, których nie ma gdzie indziej na świecie? Komuś musi bardzo zależeć na tym, żeby Europę zdegradować do roli podrzędnego pariasa. Najgorsze w tym wszystkim, że nasi quislingowcy zapędzili nas do tego kołchozu...

Państwo ograniczone w swojej strukturze do bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrzego oraz podstawowej infrastruktury stanowi zatem jedyne rozsądne wyjście. Jeżeli państwo chce być solidne, musi być bogate tym, co mają jego obywatele, a nie tym, co samo posiada. Socjalizm, etatyzm... to drogi ku przepaści.