środa, 1 października 2008

Pokojowy podbój państwa

Jeżeli przyjrzymy się całej historii, możemy zauważyć jedną istotną rzecz. Większość z niej stanowią dzieje wszelkich wojen, a to między państwami, a to wewnątrz nich. Jeżeli miała ona wymiar międzynarodowy, to wówczas często zmagano się o wartościowe terytoria o znaczeniu taktycznym, ważne z geopolitycznego punktu widzenia. Niejednokrotnie toczono również walki o obszary zawierające znaczne złoża wszystkich kopalin; tak niejednokrotnie dzieje się do tej pory. Kiedyś, aby podbić jakiś kraj, należało wkroczyć na jego obszar zbrojnie, rozprawić się z wszelką opozycją, zaprowadzić tam swój system prawny i zacząć nim jakoś rządzić. Tak to było dawniej. Gdzieniegdzie podobne procesy możemy obserwować, na przykład w Afryce. W innych krajach jednakże tak się nie dzieje. Tam funkcjonują zupełnie inne schematy działania niż w dawnych wiekach. Otóż, okazuje się, że w zasadzie dzisiaj można podbić państwo bez żadnego wystrzału. Uczynić można dany kraj swoim lennem w sposób całkowicie pokojowy. Teraz pojawia się pytania, a jak to zrobić?

Kluczem do wszystkiego jest wywiad. To on umożliwia zwerbowanie agentów, którzy będą następnie wykonywać całą krecią robotę. Jeżeli dany kraj ma słabą ochronę kontrwywiadowczą lub jest jej wręcz pozbawiony, to tym lepiej. Obce wywiady mogą sobie zatem pozwolić na jeszcze więcej. Im łatwiej wytropić agentów, to tym trudniej jest rozpocząć jakąkolwiek działalność zmierzającą do przejęcia kontroli nad danym państwem. Pierwszym krokiem jest zatem wywiadowcza infliltracja poszczególnych struktur społeczeństwa dokonywana przez obcy wywiad.

Co należy zrobić potem? Konieczne jest uzyskanie wpływu na propagandę w danym państwie tak, aby ludziom zrobić wodę z mózgu. Dlatego agenci wywiadu muszą utworzyć media, które będą maskowały ich pracę. Wspierać tutaj trzeba postawy apatriotyczne, kosmopolityczne i internacjonalistyczne. Najlepiej wykpiewać wszędzie, gdzie tylko można "faszyzm", "zaściankowość", "nacjonalizm". Dokonać w tym wypadku należy nadużycia semantycznego tak, aby postawy patriotyczne zaczęły kojarzyć się z rasizmem czy neonazizmem. Obok tego należy starać ośmieszać się tych, którzy mogą być dla nich kością w gardle, czyli wszystkich, którzy znajdują się po drugiej stronie barykady. Bazować tutaj należy na prymitywnych instynktach pojedycznych ludzi i wykorzystywać zasadę "tłum jest głupi". Wtedy można bardzo skutecznie urobić większą część społeczeństwa, która nawet nie dostrzeże, iż dała się zmanipulować obcym, wrogim siłą. Co więcej, uznają taką myśl za głupią i niedorzeczną, ponieważ w mediach wmówiono im, że to oni wiedzą lepiej niż cała reszta, a oszołom poza tym to jakiś pajac. Tak więc ludzie będą spać spokojnie i staną się ślepi na wszystko, co się wokół nich dzieje.

Równolegle do tego stworzyć powinno się ruch polityczny. Najlepiej byłoby, gdyby to była partia o programie progresywistycznym, antykonserwatywnym. To znaczy wspierać powinno się liberalizm obyczajowo-światopoglądowy na całej linii, jak tylko się da. Oczywiście, pewne rzeczy mogą wywołać szok, jeżeli się o nich powie od razu, należy zatem pewne rzeczy umiejętnie porcjować, aby nie przestraszyć ludzi. Przecież w obecnym świecie demokratycznym, jeżeli chce się znaleźć w polityce, to trzeba pewne rzeczy ukryć pod dywanem, żeby wyborcy nie spanikowali. A co oznacza w tym wypadku liberalizm obyczajowo-światopoglądowy? Oczywiście - legalizacja aborcji, eutanazji, narkotyków "miękkich", pornografii, promowanie antysztuki w postaci np. ukrzyżowanych męskich genitaliów, wyrównywanie różnych zboczeńców itd. Gospodarczy program takiej partii powinien być socjalistyczny: ludzie lubią jak im się obiecuje gruszki na wierzbie. Co więcej, taka partia powinna więcej mówić o gospodarce niźli o obyczajowości. W tym drugim przypadku ludzie mogą się wystraszyć, a jeżeli się powie, iż wszystko będzie bardzo dobrze, każdy będzie mógł żyć na nie wiadomo jakim poziomie, to przejdzie mimo wszystko. Stawiać się należy przy tej okazji po stronie wszelkich rzekomych pokrzywdzonych - najpierw ludzi biednych, a potem stopniowo przechodzić do kobiet, osobników o nietypowych zachowaniach seksualnych, narkomanów et cetera - wprowadzając ich niejako do mainstreamu. Taka partia miałaby zaplecze w postaci odpowiednich mediów utworzonych przez agentów obcych wywiadów, ma więc łatwiej. Drugi plus z punktu widzenia jej założycieli, to bazowanie na zwykłej ludzkiej nieodpowiedzialności. Lewicowość się łatwiej sprzeda, a w przypadku, kiedy nad ludźmi pracuje cała masa mediów, to tym bardziej. A cel jest tutaj jasny - przejęcie władzy w państwie i zdegradowanie go do roli drugorzędnego gracza.

Jeżeli już taka formacja zaczyna rządzić, to co należy zrobić? Oczywiście, dążyć do przeforsowania pomysłów liberalnych światopoglądowo. Z punktu widzenia obcych sił chcących uczynić dane państwo swoim wasalem, jest to zdecydowanie lepsze rozwiązanie. A co tutaj należy zrobić? Pierwsza rzecz to zmniejszenie możliwości obronnych państwa. Utworzyć należy wyłącznie zawodową armię, zrezygnować z poboru, dokonać demilitaryzacji części obszarów. Po drugie, powinno się zwiększyć dostępność antykoncepcji i pornografii. Ludzie, jeżeli będą myśleć o seksie tylko i wyłącznie, nie będą się interesować innymi rzeczami. Wówczas można z nimi zrobić praktycznie wszystko. Następny krok to legalizacja aborcji i eutanazji. Do tego przeforsować należy dostępność narkotyków (na razie miękkich), ponieważ wówczas ludzie będą częściej po nie sięgać, a przez to jako grupa staną się bardziej głupi i podatni na manipulację. Po legalizacji aborcji i eutanazji należy wprowadzić przepisy sterylizacyjne w stosunku do ludzi uznanych za niezdatnych. Te trzy czynniki doprowadzą do ekspresowego wyludniania się państwa, co osłabia państwo pod względem obronnym, jak również prowadzi do tego, że ludność autochtoniczna jest wypierana przez imigrantów. Jednak to bardzo cieszy obce siły, które zaprowadziły taki porządek, ponieważ taki kraj staje się beczką prochu. Nie potrzeba dużo, aby go zdestabilizować, wywołać zamieszki; wystarczy, że imigranci zaczną palić w nocy samochody... Państwo zostaje tym bardziej osłabione.

Przeciwstawić się tym pomysłom mogą jednak frakcje prawicowe. Co tutaj należy zrobić? Istnieje wiele możliwości. Jedna to taka, że jak się tworzy partię o nastawieniu progresywnym, to należy wykreować jakieś ugrupowanie rzekomo konserwatywne, w którym znajdzie się wielu koncesjonowanych katolików. Utworzyć należy dużą partię o rozmytym programie, które odsunie elektorat prawicowy od najbardziej typowego konserwatyzmu. Inna możliwość to zorganizowanie niewielkiej frakcji jako klina, jaki będzie rozbijał każdą jedną próbę zjednoczenia się prawicy; wykorzystać tutaj trzeba właściwość konserwatystów polegającą na ich indywidualizmie i przywiązaniu do własnych racji. Można też połączyć obydwie. Poza tym na wszelkie sposoby należy postarać się o atomizację prawicy, aby stopniowo zaczęła znikać z życia publicznego, aby utrzymały się w nim pseudoprawica na obcym żołdzie oraz progresiści.

No i co się dzieje w takim kraju? Większa część ludzi w poważaniu ma swoją ojczyznę. Taki kraj został w zasadzie uczyniony lennem większego decydenta, który trzyma media i pilnuje władzę. Co więcej, jego mieszkańcy są gotowi poddać się komuś większemu. Jakby zechcieć zorganizować akcję militarną, to na drugi dzień wszyscy poddaliby się, ponieważ mieliby to wszystko gdzieś.

A teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, czy rewolucja seksualna nie jest przypadkiem dziełem KGB? Przecież Rosji zależy od zawsze na osłabieniu Zachodu, więc dlaczego nie mieliby wspierać szarlatanów typu Kinseya czy Adorno? A poza tym, jak przeciwnik niszczy się sam z niewielką pomocą, to przecież nic lepszego nie można sobie wyobrazić...

Inna rzecz, czy na przykład liberałowie obyczajowo-światopoglądowi nie są czasem agentami obcych mocarstw? Czy nie należy się im bacznie przyglądać jako swoistym lodołamaczom mającym zniszczyć państwo od środka?

Wystarczy popatrzeć na skutki pewnych decyzji, a można na takie pytania udzielić odpowiedzi twierdzącej.

środa, 24 września 2008

Determinanty prawicowości

Swojego czasu z Tygrysem sprzeczaliśmy się, co jest prawicą, a co nią nie jest. Było to przy okazji kwalifikacji faszyzmu i nazizmu. Ja włączam te dwa systemy do lewicy, natomiast mój interlokutor oparł się na klasyfikacji ideologii prawicowych i uznawanych za takie dokonanej przez profesora Bartyzela, w której zostają one określone mianem "skrajnej lewicy prawicy". Moim zdaniem ta swoista systematyka jest błędna. Nie będę już się wykłócał, jaki jest nazizm, bo moim zdaniem to lewica ewidentna ze wszystkimi jej charakterystycznymi elementami jak chociażby ideologizacja nauki. Wtedy oni mieli rasę aryjską, a dzisiaj inna generacja lewaków wydumała sobie ekologizm i alternatywną normalność homoseksualizmu. Ot, chociażby taki skromny przykład. Należy się jednak zastanowić przy tej okazji, jakie powinny być determinanty prawicy, a na zasadzie przeciwieństw przeciwstawić im należy taką najbardziej typową lewicę. Dokonałem takiego wyboru na Niepoprawnych, dobierając te, które mnie osobiście wydają się najbardziej typowe dla formacji prawicowej.

Poniżej dokonam ich charakterystyki. Swoją drogą jestem ciekaw, co myślą o nich ludzie, którzy uważają się za prawicowców... dopuszczam zatem przy tej okazji taki eksperyment socjologiczny.

Odpowiedzialność za czyny contra nieodpowiedzialność

Prawica zakłada, że ludzie powinni być kowalami swojego losu, zatem państwo nie może im mówić, co mają robić ze swoimi pieniędźmi. Tak więc powinna opowiadać się za prywatyzacją ubezpieczeń, szkolnictwa, służby zdrowia, opieki społecznej. System taki będzie działał niż państwowy monopol. To jest jedna rzecz. Z drugiej strony człowiek powinien sam o siebie dbać i samodzielnie gospodarować swoimi pieniędzmi. Z tego wynika zasada odpowiedzialności. Obywatel sam powinien wiedzieć, czy na przykład posyłać dzieci do szkoły i w jakim wieku, czy na przykład nie uczyć pociech samodzielnie w domu. Tak samo winien dbać o swoje leczenie, ubezpieczenie emerytalne itd. Inna sprawa to popadnięcie w tarapaty. Wówczas nie powinni liczyć na machinę biurokracyjną, tylko na innych ludzi.

Odpowiedzialność rozciąga się na inne sfery życia. W ten sposób można uzasadnić restrykcyjne przepisy antyaborcyjne na przykład, ponieważ ludzie są w stanie zapanować nad swoimi popędami. Druga rzecz to restrykcyjna polityka karna. Prawica uważa, że człowiek może wziąć za siebie odpowiedzialność. Tak więc podejmuje decyzje świadomie i musi zatem ponieść karę. Oznacza to, że karanie za czyny powinno być do nich proporcjonalne.

Własność prywatna contra własność państwowa

Rozpocząłem po części ten wątek wyżej przy okazji szkolnictwa, służby zdrowia, ubezpieczeń et consortes. Wynika z tego, że prawica opowiadać będzie się konsekwentnie za własnością prywatną. Wobec tego jednym z jej postulatów winna być prywatyzacja znacznej części gospodarki, która nie jest potrzebna do utrzymania niepodległości i niezależności państwa. Poza tym prawica będzie bronić prawa swobodnego gospodarowania swoją własnością prywatną.

Automatyczną konsekwencją powyższego jest poparcie dla wolnego rynku i zmniejszanie ilości jego regulacji takich jak koncesje, pozwolenia, rolne skupy interwencyjne i dotowanie tego rodzaju działalności, płaca minimalna, prawo antymonopolowe i antydumpingowe jako na dłuższą metę szkodliwych.

Militaryzm contra pacyfizm

Prawica opowiada się za zwiększeniem wydatków na armię oraz większą militaryzacją społeczeństwa. Nie widzi nic złego w możliwości nabywaniu broni przez obywateli, tworzenia organizacji paramilitarnych typu ludowe komitety oporu przez państwo. Również nie należy przeklinać powszechnego poboru wojskowego; a taka postawa jest powszechna wśród konserwatywnych liberałów i monarchistów. Nie wiedzą na przykład, że w starożytnym Rzymie każdy obywatel musiał swoje odsłużyć w armii. Tak samo było w wielu państwach jak na przykład Prusach. Armia wyłącznie zawodowa to pomysł dwudziestowieczny, anarchistyczny i - nie ma co ukrywać tego faktu - lewacki. To właśnie część lewicy broni się jak tylko może przed wzięciem broni do ręki.

Nie powinno być na prawicy również sprzeciwu wobec zbrojeń, posiadania broni masowego rażenia itd. Państwo musi na arenie międzynarodowej liczyć się, a o tym w następnym punkcie.

Mocarstwowość contra wasalizm

Wyżej zaznaczyliśmy, że armia powinna być potężna oraz mieć znaczny budżet. Dlaczego? Ponieważ to jest tak naprawdę podstawa prowadzenia polityki międzynarodowej. Jeżeli armia danego państwa posiada broń jądrową, biologiczną i chemiczną, to na będzie się ono liczyło na szerszym forum. Taka prawda. Posiadanie armii to podstawa polityki mocarstwowej, która na dobrą sprawę jest pragmatyczna. Trzeba dążyć do tego, aby liczyć się w regionie i być możliwie najsilniejszym. W razie czego - tu nie ma złudzeń - dokonywać terytorialnych podbojów. Tu nie ma żadnych złudzeń.
Prawica odrzuca wszelką politykę prowadzącą do wasalizmu, nie chce, aby państwo uzależnione zostało od większych decydentów. Nie powinna kierować się fałszywym pragmatyzmem nakazującym uginać kolana przed silniejszymi. To atrybut lewicy, ponieważ ta musi mieć nad sobą kogoś większego i bez tego nie może wręcz żyć.

Religia contra laicyzm

Odrzucić należy fikcyjne pomysły państwa neutralnego światopoglądowego. Czegoś takiego na dobrą sprawę nie ma, ponieważ na czymś trzeba opierać system prawny. Neutralna światopoglądowo może być co najwyżej anarchia. Prawica natomiast zauważa związek religii z tradycją i uważa, iż powinna ona mieć miejsce w przestrzeni publicznej. Ostatecznie należy się zgodzić, aby istniał zapis w konstytucji dotyczący kultu państwowego, w przypadku Polski katolicyzmu.

Hierarchiczność contra równość

Konieczne jest zrozumienie, iż świat jest urządzony według pewnych zasad. Jedną z nich jest hierarchiczność społeczeństwa. Wynika ona z tego, że ludzie po prostu są różni, głupi, mądrzy, silni, słabi, no i po prostu tak to jest, że jedni znajdują się ponad drugimi. Odrzucić powinno się zatem utopijną ideę równości, która jest nie do zrealizowania, co wynika z różnorodności ludzi. Skończyć powinno się wyrównywanie różnych grup w społeczeństwie jak na przykład mniejszości etnicznych, seksualnych, kobiet, dzieci czy również bytów pozaspołecznych jak zwierzęta. Posłać należy je w kąt jako na dłuższą skalę czasu szkodliwe wymysły o konsekwencjach katastrofalnych na dłuższą metę. Z hierarchiczności społeczeństwa wynika również to, co będzie treścią następnego punktu.

Autorytaryzm contra demokracja

Wyżej wyjaśniłem, że hierarchia to naturalny element konstrukcji społeczeństwa, który czy chcemy, czy nie, będzie tam obecny. Nie istnieje zatem takie coś jak równość, ponieważ po prostu ludzie są różni. Mają również zróżnicowaną inteligencję i zróżnicowane dążenia. W efekcie sama demokracja to fikcja, bo mamy tam do czynienia z różnymi wzajemnie zwalczającymi się grupami, światopoglądami, odpowiednimi lobbystami. Ludzie przy okazji dają się wodzić za nos demagogom, którzy następnie nic pozytywnego nie robią. Optymalną formą władzy byłby zatem autorytaryzm. Taka zoologiczna prawica odrzuca zatem demokrację.

Trzeba również zwrócić uwagę, że tylko autorytaryzm gwarantuje ochronę własności prywatnej, gdyż demokracja jako taka prowadzi do socjalizmu. Stwierdził to klasyk Marks. W demokratyzmie również zaraz znajdują się wszelacy wyrównywacze - a to klasy robotniczej, a to gejowskiej. Naturalną zatem konsekwencją tego ustroju stanowią rządy lewicy. Prawica powinna więc dążyć do zainstalowania autorytaryzmu.

Prawo naturalne contra pozytywizm prawny

Prawica wbrew pozorom zwraca uwagę na prawa jednostki. Uważa, że ma ona prawo do życia i własności. Nikt nie może jej zatem bezkarnie zabić, tak więc odrzucić z miejsca należy aborcję, eutanazję, dyskusyjne jest zapłodnienie in vitro (osobiście jestem jego przeciwnikiem). Ius naturalis przy okazji stanowi jedną z podstaw przepisów antyaborcyjnych. Powinno się przy tym popierać prawo do gospodarowania człowieka swoją własnością i zmniejszać ilość praw w tej dziedzinie, jak głupie przepisy w kodeksie drogowym, dotyczące posiadania groźnych zwierząt itd.

Etnocentryzm contra internacjonalizm

Prawica odrzucając pacyfizm i ideę równości winna być nastawiona bardziej etnocentrycznie. Mniejszości narodowe nie powinny mieć w państwie żadnych przywilejów. Nie należy ich również dopuszczać do zajmowania się polityką, zajmowania wyższych stopni w wojsku i policji, ponieważ mogą współpracować z obcymi wywiadami celem sabotowania przedsięwzięć publicznych, to samo również w przypadku mieszańców multietnicznych. Inna rzecz to przepisy imigracyjne. W przypadku części podejrzanych państw (jak islamskie) należy wprowadzić cenzus wykształcenia i majątku.

Wyżej wymieniłem i opisałem poszczególne determinanty prawicowości. Prawica nie powinna być jakimś dziwnym rozmytym tworem, który nie wiadomo jaki tak naprawdę jest. Na dobrą sprawę nie ma czegoś takiego jak centrum, ponieważ nie można jednocześnie wchodzić na schody i z nich schodzić; to takie rozdwojenie jaźni. Prawica powinna być jasno zdefiniowana i trzymać się pewnego całościowego programu. Inaczej się po prostu nie da.

poniedziałek, 22 września 2008

O ideologii Janusza Korwin-Mikkego słów kilka...

Kiedyś popierałem UPR, nawet oddałem głos na tą partię. Teraz jestem coraz bardziej w stosunku do nich sceptyczny. Owszem, wiele elementów programu mają dobrych jak zmniejszenie obciążeń fiskalnych, liberalizacja gospodarki, możliwość posiadania broni palnej przez cywili. Napisałem jakiś czas temu tekst poświęcony samej partii pana Janusza. Rozprawiłem się również z doktryną polityczno-prawną określaną mianem konserwatywnego liberalizmu. Uznałem jednak, że one nie wyczerpują w całości tematu. Sam Janusz Korwin-Mikke stanowi bowiem taki fenomen, że jego poglądom należy poświęcić całkowicie odrębny tekst. To jest naprawdę ciekawy okaz, którym wypadałoby się zająć oddzielnie, mimo że wielu konserwatywnych liberałów to tak naprawdę jego kalki. Stanowi to dodatkową motywację, żeby to swoiste zjawisko na polskiej scenie politycznej właśnie w ten sposób przeanalizować pod względem reprezentowanych przezeń ideologii.

Można by wytknąć tutaj typowe błędy popełniane przez liberalizm konserwatywny, jak próba pogodzenia dwóch przeciwstawnych postaw, co prowadzi do tworzenia bytów chimerycznych, które w jakiś sposób przeżywają. Janusz Korwin-Mikke to chimera jednak wręcz niebywała. Swojego czasu wykluczał się z niejakim Centrystą, że centrum to takie nie wiadomo, co; użył również argumentu z organizmami chimerycznymi. Sam nie miał jednak najprawdopodobniej odwagi spojrzeć sobie głęboko w lustro.

Dlaczego o tym piszę?

Poglądy Korwin-Mikkego to połączenie dwóch doktryn polityczno-prawnych z przeciwstawnych krańców politycznego spektrum. Z jednej strony mamy autorytarny konserwatyzm podkreślający swoją niechęć do demokracji, równości oraz wyrównywania różnych grup w społeczeństwie. Tutaj się zgadzam, ponieważ sam jestem dosyć skrajnym konserwatystą, uznawanym przez wielu za przedstawiciela ultraprawicy. Ale mamy również drugi system, na którym się opiera ideologia określana czasem mianem korwinizmu.

Jest to tak zwany anarchoindywidualizm. To pogląd powstały w XIX w. zakładający, że państwo jest samo w sobie agresją. Sam w sobie był pochodną socjalizmu, dopiero później przybrał rysy bardziej liberalne. Z tego właśnie anarchoindywidualizmu wywodzi się libertarianizm, do którego JKM się często przyznaje i z którego czerpie wiele elementów. Dlaczego wspominam tutaj o tym? Libertarianizm jako taki to anarchoindywidualizm poddany jednej kosmetycznej zmianie polegającej na odrzuceniu laborystycznej teorii wartości. Można więc powiedzieć, że ideologia libertariańska powstała w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zeszłego stulecia nie jest niczym nowym. Zakłada ona w wielu odłamach indyferentyzm moralny i etyczny; owszem powstały takie systemy jak na przykład anarchokonserwatyzm wynaleziony przez Hansa Hermanna Hoppego czy linia konserwatywnego minarchizmu związana chociażby z Robertem Nozickiem, ale wpadają one w te same pułapki, co konserwatywny liberalizm.

Wiemy już, że Korwin-Mikke stanowi takie połączenie: z jednej strony ultraprawicowy konserwatysta, a z drugiej skrajnie lewicowy anarchista. Tak to się mniej więcej przedstawia. Jego postulaty wywodzą się z obydwu tych systemów, no i jak one mają się do siebie?

JKM walczy na przykład z modą na wyrównywanie różnych mniejszości w społeczeństwie, no i robi to dobrze. Ale przy tym jest zwolennikiem legalizacji prostytucji, zatem nie jest do końca przeciwnikiem równania różnych dziwactw, w tym wypadku zboczonych kobiet nie panujących nad swoim libido. To w takim razie, dlaczego nie wspierać wszystkich innych cudactw, jak na przykład gejowskie małżeństwa mające tyle samo praw, co normalne, czyli włącznie z adopcją dzieci. Przecież obrona prostytucji jest równoznaczna z promowaniem całkowitej wolności seksualnej; jeżeli dokona się reductio ad absurdum, można dojść do wniosku, że jakby nie interesować się tymi sprawami, to również nie widać nic złego w prostytuowaniu zwierząt albo uprawianiu seksu z dziećmi. Taki pomysł też się w kuferku Korwin-Mikkego pojawił. Sugerował, iż rodzic mógłby wyprawić dziecko w dowolnym wieku za mąż. Ergo: mamy tutaj do czynienia z innym fenomenem, a mianowicie zniesieniem prawnej granicy, od której można uprawiać seks. Pomysły z przerwami oficjalnego i nieoficjalnego guru UPR są w tej mierze zatem wręcz anarchiczne. Mogą wywoływać jedynie negatywne skojarzenia w obecnych czasach po rewolucji seksualnej.

Inny ewidetnie anarchistyczny postulat głównego zarządcy UPR to legalizacja narkotyków. Uzasadnienia tego faktu są bardzo głupie, że skoro nie można ćpać, to dlaczego władza nie zechce zakazać tłusto jeść na przykład, czy przed wojną wolno było. Pomija przy okazji całkowicie cały historyczny kontekst. Wtedy społeczeństwo było zupełnie inne, konserwatywne, nie tolerujące pewnych zjawisk. Owszem, można było różne opioidowe narkotyki dostać w każdej jednej aptece, ale mało kto to nabywał. JKM ignoruje przy tym całkowicie jeden istotny fakt. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych doszło do przemian kulturalno-obyczajowych określanych mianem rewolucji seksualnej. Pewne środki psychoaktywne zostały wówczas spopularyzowane jak marijuana, LSD, grzyby halucynogenne, amfetamina i wiele innych. W końcu lat osiemdziesiątych do tej listy dołączyło jeszcze ecstasy. Ułatwiając obecnie dostęp do tych specjałów, tylko zwiększono by ilość narkomanów. A czekać, aż to towarzystwo zaćpa się, zdegeneruje i w końcu wymrze... to po prostu się nie opłaca. Przy tej okazji można wykonać taki eksperyment myślowy. Przecież gdyby jakiś kraj był rajem narkotykowym, można by bez problemu przemycać do niego środki wczesnoporonne. Sposób byłby prosty, narkotyki syntetyczne wymieszane byłyby z nimi, a potem wystarczyłoby użyć do rozdziału kolumny chromatograficznej z odpowiednim złożem. Ciekawe, czy JKM przewidział to w swoich rozważaniach. Jego zdanie na temat aborcji zależy z kolei, z której strony mocniej powieje. Program UPR przewiduje całkowity zakaz, włącznie z przypadkami zagrożenia życia matki czy zajścia w ciążę w wyniku gwałtu, ale rzeczony jegomość wie swoje. Swojego czasu Korwin-Mikke występował w telewizji i miał wykłócać się z feministkami. Zgodził się natomiast z nimi na konsensus w postaci aborcji, gdy zgodzi się na nią ojciec dziecka... No i czy nie jest to swoisty paradoks?

Korwin-Mikke popiera również pomysł zawodowej armii. Dodam, że był on lansowany przez anarchistów i różnych innych lewaków, którzy chcieli, aby na całym globie był pokój. Nie mieli odwagi chwycić karabinu w ręce, woleli palić przysłowiową trawę i uprawiać seks ze wszystkim, co wykazuje elementarną pobudliwość. Do tego dostawali pieniądze ze Związku Radzieckiego. Abstrahując już od reputacji lewactwa, od którego ten pomysł został zmałpowany, to po prostu głupota. Przecież we wszystkich zdrowych państwach każdy obywatel państwa musiał swoje odsłużyć w armii. Tak było w Rzymie starożytnym, w Królestwie Pruskim; przykłady można mnożyć. Poza tym w pełni zawodowa armia nie jest w stanie obronić państwa na dobrą sprawę. Wymienione przykłady nie wyczerpują jednak wad tego pomysłu. Przecież mężczyzna winien być nim, tak samo kobieta powinna być kobieca. A tak to, co my będziemy mieć, dążenie w kierunku jeszcze większego zniewieścienia całości społeczeństwa, co nam obecnie już oferuje lewactwo.

Dla konserwatystów ważna jest niezależność i niepodległość państwa. JKM udaje, że te problemy dla niego istnieją, jak to zresztą dla anarchisty. Nigdy nie zastanawiał się, jak tu uniezależnić się od dostaw surowców z Rosji. A wszystko, co proponuje, może jedynie doprowadzić nas od uzależnienia od większych decydentów na arenie międzynarodowej, a w efekcie zwasalizowania naszego państwa, co w końcu może zająć się wchłonięciem przez kogoś większego. Ale cóż, skoro posunął się do twierdzenia, że lepiej, ażeby Polską inne państwo rządziło, to nic dziwnego. To po prostu wynika ze zbieraniny idei składającej się na jego poglądy. JKM nie ma żadnych aspiracji mocarstwowych, a takie winni mieć konserwatyści. Według nich, ich państwo ma się liczyć na arenie międzynarodowej jako poważny byt, a nie popychadło. W zasadzie jak wprowadzi się ład społeczny i sprywatyzuje wszystko, co państwu do przetrwania nie potrzebne, to można myśleć o takich rzeczach. Korwin-Mikke chce pójść dalej - ograniczyć państwo do aparatu represji. No i nic dziwnego, że dąży do tego, aby siedzieć pod butem, jak to zwykła czynić lewica. Widać to również w innym, rzekomo pragmatycznym podejściu do spraw polityki międzynarodowej w postaci bycia wasalem Matuszki Rassiji. W odpowiednim artykule w Najwyższym Czasie rzeczony publicysta napisał, iż lewica endemicznie nienawidzi Rosji. Zaliczył przy okazji faux paus, ponieważ środowiska postępowe już od epoki Oświecenia zachwycały się tym państwem, a to carycą Katarzyną (vide wioski potiomkinowskie), a to wujkiem Joe. Widać przy tej okazji, że Janusz Korwin-Mikke w wielu sprawach jest najzwyklejszym ignorantem.

Nie ma co ukrywać, że poglądy JKM-a są wewnętrznie sprzeczne i wykluczające się. Stanowią swoistą chimerę ultrakonserwatyzmu i anarchistycznego libertarianizmu; o dziwo, to jakoś funkcjonuje i zdobywa zwolenników. Z jednej strony jest to żerowanie na naiwności młodych ludzi, którzy nie mają wielkiego pojęcia o poszczególnych doktrynach polityczno-prawnych, no i tym, z czym każda jedna jest związana. A z drugiej naiwność samego głosiciela takich poglądów, że nie zdołał usiąść i tego wszystkiego zdroworozsądkowo przemyśleć, poanalizować postulat po postulacie, no i ewentualnie powiedzieć wszem i wobec: mea culpa. Co więcej, Korwin-Mikke uchodzi za skrajną prawicę, którą nie jest i za taką siebie przedstawia. Zrobił też bardzo wiele, aby rozbijać środowiska prawicowe, szczując je przeciwko sobie. Należy sobie zatem postawić jeszcze inne pytanie: czy ten człowiek nie jest czasem agentem wpływu?

środa, 17 września 2008

Pochwała patriarchalizmu

Zawsze, gdy dają w telewizji, oglądam film Seksmisja. Wszyscy wiemy, jaka jest akcja tego filmu. Świat przyszłości okazuje się być zdominowany przez kobiety, mężczyźni wyginęli. Jakby nie było, to pewnie jest marzenie części wojujących feministek. Taka przyszłość może się jednak sprawdzić w przyszłości. Nie chodzi tutaj nawet o dominację jednej płci. Rzecz w czym innym. Dochodzi do rozmywania się granic między płciami. W efekcie kobiety nabywają cech męskich, a mężczyźni robią się zniewieściali. Obecne prawo dąży do całkowitego zrównania obydwu płci. Efekty tego działania lewicowej władzuchny są katastrofalne. Z jednej strony można zacytować piosenkę Danuty Rinn Gdzie ci mężczyźni, żeby pokazać, co obecnie stało się z płcią "brzydką". Przyjrzyjmy się jednak drugiej stronie lustra. No a gdzie w tym wszystkim podziały się kobiety?

Jakby się przyjrzeć temu wszystkiemu, to kobieta i mężczyzna nie różnią się tylko pewnymi szczegółami anatomicznymi. Oczywiste są również pewne różnice - ja bym powiedział - w behawiorze i psychice. Było szereg prac neuropsychologicznych, które wykazały fundamentalne różnice w funkcjonowaniu mózgu obydwu płci. Przy okazji należy zwrócić uwagę, że środowiska feministyczne dążyły do ich ocenzurowania. Jak widać, nauka - mimo ideologizowana przez lewicę - stwierdza ten oczywisty fakt. A nawet z punktu widzenia takiej folk science... Kobieta jakoś zawsze jest bardziej prospołeczna niż mężczyzna, trudniej znosi samotność, stawia sobie często za cel sam w sobie poznawanie nowych ludzi. Wiem, bo wyciągnąłem pewne wnioski z zachowania jednej mojej koleżanki, szczerze nie cierpiącej moich skrajnie prawicowych przekonań. To są efekty moich obserwacji. Po prostu z czego to może wynikać? Po prostu kobieta siłą rzeczy musiała wykazywać takie cechy charakteru, ponieważ pełniła inne funkcje w społeczeństwie. Musiała się na przykład zajmować dziećmi.

Można również dostrzec, że kobieta jest bardziej konformistyczna od mężczyzny, jeżeli chodzi o dobór poglądów. W jednym z marcowych numerów Najwyższego Czasu! zamieszczono bardzo dobry felieton Barbary Buonafiori, który świetnie wyjaśnił te kwestie. Częstokroć kobieta, jeżeli zadaje się z jakimś mężczyzną lub funkcjonuje w grupie mężczyzn, to przejmuje od nich poglądy. Płeć piękna jest zatem podatniejsza również na stadne myślenie i podchwycania myśli od jakiejś większej grupy. Inna rzecz: kobieta wymaga opieki. Z tego powodu może zwracać się w kierunku tego typu poglądów jak chociażby socjalizm. Wynikać to może również z różnic charakterologicznych między kobietami i mężczyznami. Płeć piękna ma silną potrzebę identyfikacji z większą grupą oraz większe potrzeby w tym zakresie, tak więc nic dziwnego. Pisałem o tym wyżej.

Feministki również roztaczają wizję raju na Ziemi, jaki zapanowałby, gdyby odwrócone zostały role dwóch płci. Problem w tym, że mylą się. Istniały społeczeństwa matriarchalne na przykład na części wysp Polinezji. W niektórych z nich występowała również poliandria. No i gdzie one zaszły? A mianowicie, zatrzymały się na poziomie paleolitu. Widać przy okazji, jak myśl feministyczna prowadzi na manowce i jest sprzeczna z oczywistymi antropologicznymi faktami. Okazuje się, że patriarchalna władza skutkowała technicznym postępem. Wystarczy też spojrzeć na statystyki. Od czasów zrównania praw, jakoś nie było zbyt wiele wybitnych fizyczek, chemiczek, biolożek et cetera w porównaniu, co w tych wszystkich dziedzinach zrobili mężczyźni. I nie mówię tutaj o okresie, kiedy kobiety nie mogły, tylko o czasach najnowszych.

Po prostu takie równanie na siłę jest zaprzeczaniem naturze. Pokazuje to jednoznacznie, że inne jest miejsce kobiety, a inne mężczyzny w społeczeństwie. Ugruntowania te wynikają z oczywistych faktów z biologii, psychologii, a także antropologii, jakby to rozpatrywać w szerszym zakresie. Pozwolę sobie to na zakończenie zilustrować w sposób następujący:



Z ideologii Korwin-Mikkego zrobiłem już swojego czasu niezłą sieczkę, ale tutaj dobrze mówi. Warto zwrócić uwagę jeszcze na to:



Wyjaśnić również trzeba, jak to się stało, że lewica tak chce wyrównywać ludzi. Taką ma naturę i to jest podstawa jej istnienia. Należy znaleźć zbiór ludzi w społeczeństwie i starać się skonfliktować go z całą resztę; działanie opiera się tutaj na żonglerce uzależnionej od chwytów socjotechnicznych. Tak samo jest w tym przypadku. Po drugiej wojnie światowej tzw. "klasa robotnicza" coraz częściej stawała po stronie kapitalistów, rosło jej bogactwo np. dzięki giełdzie. Lewica musiała sobie zatem znaleźć inny obiekt do wyrównywania, no i tak się stało. Dołączyły tutaj kobiety, a w niedługim czasie zaczęto ubiegać się o prawa homoseksualistów, konkubinatów, a pewnie niedługo doczekamy dziwactw, o których nawet nam się nie śniło. Po prostu lewica ma gdzieś rzeczywistość. Wolą na siłę realizować swoje wydumane ideały. Równanie płci na siłę jest - jak wyżej zaznaczyłem sprzeczne z naturą.

I nie dziwmy się zatem, że doczekamy czasów, o ile nas nie rozpędzą Arabowie i Chińczycy, że naszą część ciała zaludniać będzie podejrzana trzecia płeć. Nie mówię tutaj o biologicznych uwarunkowaniach, te bowiem pozostaną bez zmian, tylko o kulturowych, w tym wypadku głównych obiekcie badań niejakich gender studies. Wszystkie cechy męskie i kobiece bowiem rozmyją się. Do tego to wszystko zmierza, jak się obserwuje obecne trendy. Czy zatem w scenariuszu Seksmisji nie było czegoś na rzeczy?

poniedziałek, 15 września 2008

Życie poza Ziemią?

Od jakichś dwustu pięćdziesięciu lat trwa zmasowana krucjata pewnych środowisk przeciw kultom religijnym. Są to zazwyczaj wolnomyśliciele i lewicowcy. Stosują oni najróżniejsze chwyty erystyczne, aby udowodnić, że Boga nie ma. Ostatnimi czasy ukazał się wręcz zbiór tego typu zagrywek w postaci książki Richarda Dawkinsa Bóg urojony. Autor na różne sposoby zmagał się z ideą Boga, pogubił się jednak, a samą lekturę można uznać za konwulsyjne wicie się i projekcję nienawiści do wszelkich form kultu. Przecież na lewicującym francuskim kanale Planete był kiedyś program, w którym Dawkins zwiedzał miejsca ważne dla różnych religii, a mówiąc o nich, zachowywał się tak, jakby chciał je zniszczyć. Argumenty stosowane przez niego nie są wyrachowane. To takie lewackie odgrzebywanie przypadków przypominające uzasadnienie wykonywanie aborcji przez dziewięć miesięcy zaburzeniami rozwoju płodu zdarzającymi się raz na milion ciąż. Widać, że powinien wrócić do zajmowania się zoologią i ewolucjonizmem, a zrezygnować natomiast z filozofii. O tej bowiem nie ma zielonego pojęcia. Przy okazji wypada zaznaczyć, że z jego głównej dziedziny tzn. zoologii, nie jest żadnym liczącym się na świecie badaczem, tylko mocnym średniakiem. Zasłynął dzięki serii książek popularnonaukowych takich jak Samolubny gen, Fenotyp rozszerzony, Ślepy zegarmistrz czy Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa. To nie jest taka klasa, jak na przykład wybitny amerykański paleontolog, zmarły w 2002 roku, Stephen Jay Gould. Ów również opublikował wiele książek popularnonaukowych, dzięki którym zdobył rozgłos na całym świecie. W przeciwieństwie do Dawkinsa liczył się w swoim środowisku jako autor tysiąca publikacji i twórca teorii punktualizmu (razem z Nilesem Eldredgem). Również miał zdecydowanie normalniejsze podejście do religii wyrażone jako zasada NOMA (Non-Overlapping Magisterias). Tyle dygresji.

W każdym razie wiadomo, że część ateistów (nazwijmy ich antyteistami) próbuje zwalczać religię. Stosują przy tej okazji mniej lub bardziej wyszukane argumenty. Jednym z nich jest poszukiwania życia pozaziemskiego. Uważają, że jeżeli znajdą chociażby bakterię, która nie powstała na Ziemi, to już będzie wystarczający dowód, że żadnego Boga nie ma. W sumie nie jest to wyszukany argument, ale tą kwestię trzeba rozwinąć. Argumentacja w ten sposób może przemawiać do wielu ludzi niezbyt obeznanych zarówno z naukami przyrodniczymi jak i filozofią. Takich jednakże jest niestety zdecydowana większość. Tak więc w sumie niezbyt wyrachowany argument może mieć wielkie znaczenie, jeśli chodzi o samą demagogię. Istnieje zatem możliwość, że z równą łatwością zostanie on podchwycony przez jakąś grupę ludzi i uznany za prawdziwy.

Zanim przejdziemy do samej egzobiologii (nauki zajmującej się poszukiwaniem życia poza Ziemią), należy rozwiązać podproblem, który znajduje się niejako u podstaw. Odpowiedzieć musimy sobie na pytanie: czym jest życie i jaki układ uznamy wobec tego za żywy? A mianowicie, będzie to taki system, który pobiera materię i energię z otoczenia i który jest w stanie się reprodukować. Wiązać się to będzie z pewnymi istotnymi właściwościami takiego układu. Otóż będzie on musiał być w pewien sposób sterowany, gdzieś będzie musiała być zawarta cała informacja o budowie i fizjologii organizmu. W przypadku ziemskich form życia tą funkcję pełni DNA, chociaż niektóre wirusy wykorzystują RNA. Ta informacja musi być w pewien sposób odczytywana, a następnie tłumaczona. U ziemskich organizmów mamy szlak DNA-RNA-białko, co jest związane z procesami kolejno transkrypcji i translacji. Zależność ta została nazwana równolegle przez Francisa Cricka i George'a Gamowa "centralnym dogmatem biologii molekularnej". No i tak naprawdę, te cechy decydują, czy można uznać jakiś układ za żywy czy martwy. Obiektów o takich właściwościach należy zatem poszukiwać. Nie muszą być one wcale oparte na białkach i/lub kwasach nukleinowych. Mogą być one oparte zupełnie na innych biopolimerach wykazujących tego typu wartości. Nie należy wykluczać również innych możliwości. Życie mogłoby być również oparte nawet na plazmie wykazującej odpowiednie właściwości i wobec tego może występować nawet w gwiazdach czy we wnętrzu Ziemi pod naszymi stopami (sic!). Wydaje się nam nieprawdopodobne, ale zawsze istnieje prawdopodobieństwo...

Mamy zatem definicję obiektu żywego. Nie koniecznie musi być to forma istnienia białka. (Swojego czasu, zwłaszcza w kontekście odkrycia przez Thomasa Cecha rybozymów - konkretnie autokatalitycznego splicingu u pierwotniaka Tetrahynema pyriformis, dyskutowane były tezy o świecie RNA, który istniał przed pojawieniem się DNA i protein). Obiektów o wyżej wymienionych właściwościach należy zatem poszukiwać. Z jednej strony może to przypominać poszukiwania igły w stogu siana, a z drugiej mamy tutaj całkiem wiele możliwości.

Do tej pory, co udało nam się znaleźć? Okazało się, że w wyniku badań spektralnych znaleziono w przestrzeni kosmicznej kilkaset związków organicznych. Wszechświat to nie tylko fizyka. Prężnie ostatnimi czasy rozwija się kosmochemia, czyli dyscyplina zajmująca się badaniem przestrzeni kosmicznej pod względem składu chemicznego. Wracając do związków organicznych, niektóre z nich występują w żywych organizmach na Ziemi - jak zasady azotowe czy aminokwasy (choćby glicyna czy alanina wykryte w Obłoku Magellana). To może już być przesłanka do tego, że życie może powstać gdzie indziej we Wszechświecie.

Inna sprawa to istnienie ekstremofili. Rozwijają się one w warunkach, w których inne organizmy nie mogą przeżyć ze względu na wysoką temperaturę, zasolenie czy też promieniotwórczość, jak to się dzieje w przypadku Deinococcus radiodurans. Są to jednokomórkowce (bakterie i nieliczne pierwotniaki), większość jednak wywodzi się z taksonu archeobakterii. Wykazują one wiele interesujących właściwości, jak na przykład występowanie w błonach komórkowych wiązań eterowych, zamiast estrowych. Istnienie tego typu organizmów pokazuje, że możemy się spodziewać występowania żywych form życia tam, gdzie wcześniej nawet nie pomyślelibyśmy, iż cokolwiek jest w stanie przeżyć. Ekstremofile znajdowane są często głęboko pod ziemią, w złożach różnych kopalin. Dla niektórych, jak na przykład Thomasa Golda, jest to sygnał, iż powinniśmy zrewidować nasze poglądy na temat powstania i pochodzenia życia na Ziemi.

Przy okazji warto wspomnieć o siedliskach związanych z kominami hydrotermalnymi. Praktycznie nie dociera tam światło, a mimo to rozwija się tam wiele form życia. Dodam, że dzieje się to nie w przypadku bakterii czy pierwotniaków, ale wręcz zwierząt wielokomórkowych jak rurkoczułkowce (organizmy o niejasnej pozycji systematycznej, prawdopodobnie zbliżone pierścienic) oraz niektóre małże. Pozwala to twierdzić, że życie może wiele form, w tym złożonych (w porównaniu z bakterią przykładowy rurkoczułkowiec jak Riphtia pachyptila jest bardzo skomplikowany) nawet w skrajnie nie przyjaznych warunkach. Dlatego zwracają się oczy przynajmniej części egzobiologów na księżyc Europa, który otoczony jest przez skuty lodem ocean. Niektórzy uważają, iż tam na dnie może występować tego typu ekosystem.

Istnieje jeszcze inna możliwość. W wielu miejscach życie mogło zaniknąć, ale nie wykluczone, że występowało tam w przeszłości. Część badaczy zatem uważa, iż należy przeszukiwać wszystkie meteoryty pod względem występowania tam jakiś śladów materii organicznej czy mikroskamieniałości. Problem tutaj jest dwojaki. Często w wyniku metamorfizacji skał z materii organicznej zostają tak zwane PAH, czyli polipierścieniowe węglowodory aromatyczne. Mogą się one jednak dostać do badanego obiektu, ponieważ często są to różne przemysłowe zanieczyszczenia. Inna rzecz to mikroskamieniałości. Skąd my mamy wiedzieć, czy nie są to mineralne wykwity? Podać tutaj trzeba przykład z badań paleontologicznych warstw prekambryjskich. Taki Yunnanozoon został znaleziony dawno temu, a dopiero niedawno udało się stwierdzić, że to prymitywny strunowiec taki jak znana z pokładów z Burgess Pikaya. Po prostu to, co z niego zostało, uległo spłaszczeniu. Takie problemy są w przypadku badania dużych organizmów. Swojego czasu niemiecki paleontolog Adolf Seilacher zanegował przynależność zwierząt znalezionych w pokładzie Ediacara w Australii do tego taksonu, sugerując, iż były to kolonie jednokomórkowych glonów. Tu mamy do czynienia z dużymi formami życia i już są wielkie dyskusje. A w przypadku mikroskamieniałości, to jest jeszcze gorzej. Żeby odróżnić je od ewentualnych mineralnych wykwitów, należy wykonać badania geochemiczne skały macierzystej. A w jakim celu? Skład izotopowy może nam powiedzieć, czy tam w ogóle coś kiedyś żyło. Tak było na przykład w przypadku pokładów z arktycznej wyspy Issua mających 3,8 miliarda lat. To teraz wyobraźmy sobie w przypadku meteorytu. Kawałek skały zostaje odpryśnięty w wyniku uderzenia innego obiektu i ulega metamorfizacji. Mamy tutaj zatem podobne dylematy jak w przypadku badania skał prekambryjskich.

Te problemy egzobiologii, o których mówiłem do tej pory, wywołują w 90% przypadków jedynie spory czysto akademickie. Bardzo rzadko przenika coś do świadomości ogółu z nich. Głośna była sprawa meteorytu ALH84001, w którym nie znaleziono żadnych śladów życia, jak się później okazało. Pewna problematyka podnieca jednak większe grupy ludzi. Chodzi tutaj o istnienie cywilizacji pozaziemskich. Wywołują one znacznie większe emocje niźli poszukiwania jakiegokolwiek życia. Związane są one z "latającymi spodkami" czy też projektem SETI. W sumie to one wywołują największe emocje, bo związane również z religią, teologią czy filozofią.

Jaka jest podstawa poszukiwania tych ostatnich? Mamy tam tak zwane równanie Drake, od astronoma, który zaproponował w ogóle całą tą zabawę. Jego wynikiem jest ilość możliwych istniejących cywilizacji. Bierze pod uwagę takie zmienne jak szybkość powstawania gwiazd w galaktyce, odsetek gwiazd mających planety, ilość planet znajdujących się w ekosferze (w odpowiedniej odległości od gwiazdy), odsetek tych planet, na których wystąpić może życie, odsetek planet, na których rozwiną się inteligentne formy życia, odsetek cywilizacji chcących się komunikować z ludzkością i średni czas trwania takich cywilizacji. W zależności od doboru wartości współczynników można uzyskać liczby od wielu milionów do jedności. Na razie ilość cywilizacji technicznych w naszej galaktyce wynosi 1, czyli jesteśmy nią my.

W jaki sposób ma to podważać obecność Boga? Otóż, rzekomo miał on stworzyć jedynie ludzi, a tu nagle pojawiają się inne rasy. Tak więc powstała większa ilość istot inteligentnych. Tu jednak popełniany jest błąd. Średniowieczni teolodzy na przykład uważali, że Adamów i Ew mogło być więcej i że oni wobec tego funkcjonowali w innych światach zbliżonych do naszego. To jedna sprawa. Problem można postawić inaczej, czy tylko my jesteśmy w stanie dostrzegać, że ponad nami jest coś więcej? Jeżeli inne cywilizacje we Wszechświecie też uważają, że istnieje Bóg, to co to wtedy? Czy ateiści operujący argumentem innych zaawansowanych cywilizacji, być może ze skali Kardaszewa (dotyczącej wykorzystania energii) taki wariant w swoich rozważaniach przewidzieli?

Przy okazji można wykonać taki eksperyment myślowy. W triasie zaczął pękać superkontynent Pangei i praktycznie niewielki przesmyk łączył ze sobą powstałe z niej kontynenty Laurazji (ten na północy) i Gondwany (na południu). Na tym pierwszym żyły głównie tekodonty, a na tym drugim rozwijały się gady ssakokształtne. No i wyobraźmy sobie w tym momencie, że ten przesmyk zanika. Na północy zostają tekodonty - w zasadzie powinno się mówić prymitywne archozauromorfy, takiego taksonu już nie ma w nomenklaturze zoologicznej i paleontologicznej. Na południu natomiast rozwijają się gady ssakokształtne. Przypomnieć należy tutaj, jak to wyglądało w rzeczywistości. Cały świat został zdominowany przez archozaury, potem powstały dinozaury, które panowały na Ziemi do końca kredy, 65 milionów lat temu. Co się działo natomiast ze ssakami? Praktycznie w tym okresie rozwijały się ich niewielkie formy takie jak trójguzkowce, wieloguzkowce, później dopiero powstały torbacze, łożyskowce, w między czasie występowały jeszcze formy pośrednie między nimi jak Zalambdestes. Dopiero w trzeciorzędzie rozwinęły się większe formy, w tym cała megafauna. A teraz należy się zastanowić, co byłoby gdyby na północy rozwijały się dinozaury, a na południu ssaki. Być może doszłoby do ewolucji równoległej. Przyjmijmy taki wariant. Tak więc na kontynencie Gondwany mógł powstać człowiek, jaki znamy obecnie, a na północy mogłaby wyewoluować inna inteligentna forma życia - swojego czasu postulowano nawet możliwość powstania takiego dinozauroida. Byśmy mieli zatem na jednym globie dwie cywilizacje. No i co wtedy? Mamy tutaj taki sam paradoks, jak w przypadku, gdy cywilizacje rozproszone są po całej galaktyce lub w całym Wszechświecie. Czy to w jakiś sposób przeczy istnieniu Boga? Sami możemy sobie odpowiedzieć na pytanie, że nie.

Tak więc można powiedzieć ateistom chcącym w ten sposób udowodnić nieistnienie Boga, że argumentacja w postaci poszukiwania różnych form życia pozaziemskiego nie sprawdza się w tym przypadku. Co więcej, mogą oni wyjść jak Zabłocki na mydle na tych swoich twierdzeniach. Współczesny guru ateistów Richard Dawkins w swojej książce Ślepy zegarmistrz stwierdził, iż darwinizm jest regułą powszechną w kosmosie; jeżeli gdzieś powstały żywe organizmy, to właśnie w ten sposób? A jaką on ma pewność, że gdzieś we Wszechświecie ewolucja nie zachodzi na przykład w sposób lamarkowski? Wszystko zależy od chemicznych podstaw zaistniałego tam życia. Model ewolucji aprobowany przez wolnomyślicieli (moim zdaniem idiotycznie) do zwalczania religii nie musi być zatem wszędzie słuszny. Na to również w jednym ze swoich popularnonaukowych esejów zwrócił uwagę Stephen Jay Gould.

Pointa tego wszystkiego jest następująca. Nawet jak zostanie odkryte życie pozaziemskie w dowolnej formie, to nie jest żaden dowód na nieistnienie Boga. Przy okazji ateiści powinni sobie odpowiedzieć na pytanie: a jak to jest, że istnieje coś, a nie jedna wielka Nicość.

piątek, 12 września 2008

Czy konserwatywny liberalizm to oksymoron?

Prawicę zwykle wiąże się z konserwatyzmem i nacjonalizmem. Tak wielu ludzi pojmuje to pojęcie. W przypadku konserwatyzmu zgadza się jak najbardziej, ten prąd od zawsze znajdował się po prawej stronie sceny politycznej. Jeżeli chodzi o nacjonalizm, to jest kwestia dyskusyjna. Tak naprawdę to bardzo szeroki zestaw poglądów, więc praktycznie nie da się sklasyfikować pod względem prawicowości czy lewicowości. Jest to jednak temat na zupełnie inny artykuł o sporej pojemności. Konserwatyzm jest prawicą najbardziej typową. Jednakże wielu ludzi, którzy się za prawicowców uważają przestaje stosować ten termin. Zamiast niego znaleźli sobie, jak im się wydaje, zamiennik w postaci konserwatywnego liberalizmu. Ma to być konserwatyzm i wolny rynek tak, jakby poszanowanie prywatnej własności nie mieściło się w pojęciu konserwatyzmu. Sama doktryna została stworzona przez Alexisa de Tocqueville'a w 1834 roku; stanowi właśnie połączenie konserwatywnej obyczajowości i liberalizmu gospodarczego. Jednakże czy jest tak na pewno?

Wielu ludzi, gdy słyszy termin "liberalizm konserwatywny" uważa niemal instynktownie, że to jest oksymoron. Z czym innym bowiem kojarzy się im konserwatyzm, a z czym innym liberalizm, z tego powodu dostrzegają sprzeczność. Okazuje się, że zwykły szary człowiek widzący oksymoron w samej nazwie może mieć tutaj dużo racji. Należy się zatem zastanowić, dlaczego? Porównajmy sobie na początek założenia konserwatyzmu i liberalizmu. To jest dobry punkt wyjścia dla rozważań nad nurtem kolibrowym.

Konserwatyzm zakłada, że owszem jednostka ma swoje prawa, ale jest częścią większych struktur jak rodzina, wyznawcy danej religii czy naród. Zatem nie tylko ona będzie podmiotem stanowienia prawa, co przysługuje jej - to ius naturalis będące odbiciem ius aeterna divina (na podstawie doktryny św. Tomasza z Akwinu) - ale również struktury złożone z wielu indywiduów. Innym założeniem jest ułomność i niedoskonałość pojedynczej jednostki. Pojedynczy człowiek nie jest istotą omnipotentną, więc sam z siebie nie może wygenerować żadnej nowej moralności. To jest kwestia oddziałowania wielu ludzi, którzy określają jakie zachowania są dozwolone, a jakie będą piętnowane i/lub karane. Konserwatysta będzie zatem w tworzeniu prawa opierał się na tradycji i wynikającej z niej moralności, ponieważ istnieje bardzo prawdopodobne podejrzenie, że taki system prawny będzie najlepszy. Na jakiej podstawie ma tak prawo uważać? A mianowicie, pewne zasady już się sprawdzają w danej społeczności dłuższy czas, to po co je zmieniać, skoro może to zaowocować kataklizmem. Z tego powodu również popierać będzie restrykcyjną politykę karną, aby odstraszyć potencjalnych kryminalistów. Konserwatyzm nie dostrzega samych jednostek, ale - jak już wyżej napisałem - dostrzega wyższe poziomy organizacji, jak narody, społeczności, kręgi kulturalno-cywilizacyjne. Wynika z tego potrzeba dbania o niepodległość i niezależność swojego państwa, aby nie być zależnym od nikogo pod względem militarnym lub ekonomicznym. W pierwszym przypadku konserwatyzm będzie stawiał na dużą siłę armii, w drugim natomiast opowie się za prywatyzacją, ale poza gałęziami gospodarki określonymi jako strategiczne, czyli na przykład energetyką. Co więcej, konserwatyści - jak już wcześniej napisałem - zakładają, że z różnych przyczyn człowiek jest ułomny. Poza tym ludzie się różnią między sobą. Te dwa czynniki powodują, że według konserwatyzmu społeczeństwo powinno być hierarchiczne i autorytarne, a najlepiej byłoby gdyby było autorytarnie zarządzane. Zatem rasowy konserwatysta winien sprzeciwiać się demokracji.

Natomiast jak ma się do tego liberalizm. Ten czyni założenie, że jednostka jest wszechmocna i omnipotentna. Tak więc według liberalizmu głównym podmiotem prawa będzie pojedynczy człowiek. Co z tym się wiąże? A mianowicie maksymalne nadanie tej jednostce wolności tak, że przeważy wszystko inne. Według liberałów nie liczą się takie rzeczy jak rodzina czy naród. To dla nich sztuczne struktury, które można definiować na wiele sposobów i które wobec tego nie istnieją. W czym się natomiast wyraża maksymalizacja wolności jednostki? Polega na odrzuceniu ius naturalis i zastąpieniu ich prawnym pozytywizmem. Wobec tego najczęściej feruje się podejście empatocentryczne. Liberalizm zatem będzie godził się na aborcję, eutanazję i ortotanazję, czemu sprzeciwiać się będą konserwatyści. Liberałowie nie będą widzieli nic złego w legalizacji narkotyków, pornografii, prostytucji, a także zrównaniu statusu heteroseksualistów oraz homoseksualistów; w przypadku tego ostatniego związki monopłciowe mają mieć takie same uprawnienia jak heteropłciowe złożone z jednego mężczyzny i jednej kobiety. Dla liberalizmu wszystkie inne większe struktury niż jednostka nie mają racji bytu, tak więc można uchwalić dowolne prawo, jeśli będzie ono dobre dla pojedynczych ludzi niezależnie od ich skłonności. Pojęcie społecznej szkodliwości zatem nie istnieje, tak samo opierania się na tradycji czy moralności. To są zdaniem liberałów pojęcia czysto względne. Jakie liberalizm będzie popierał podejście do gospodarki? Wolny rynek stanie się tam absolutem. Konserwatyści uważają, że jest to po prostu lepszy i efektywniejszy mechanizm dystrybucji dóbr niż centralne planowanie. Ponieważ liberałowie nie dostrzegają narodów i ich dążeń, to i dlatego pełna niezależność państwa od czynników zewnętrznych - kolokwialnie mówiąc - zwisa im. Ważniejsze jest to, że będzie można popełnić eutanazję lub palić marihuanę, a to od kogo się uzależnią czy kto im będzie dyktował warunki, to już jest kompletnie nieważne. Liberał uważa, że jednostka jest omnipotentna, a jeśli tak nie myśli, to czyni takie założenie, tak więc odrzuca instytucję autorytetu. Społeczeństwo według liberalizmu nie jest strukturą hierarchiczną. Propagują zatem demokrację jako formę władzy i odrzucają wszelki autorytaryzm.

Wyżej omówiliłem główne postulaty zarówno konserwatyzmu jak i liberalizmu. Odnieśmy się teraz do filozofii określanej mianem con-lib. Ma ona stanowić twórcze połączenie tez konserwatyzmu i liberalizmu, a czy to jest w ogóle możliwe?

Konserwatywni liberałowie, chociażby spod znaku UPR, niejednokrotnie zwracają uwagę na niepodległość. Słusznie atakowany jest przezeń moloch o nazwie Unia Europejska. Tak samo nie chcą się podporządkowywać innym nacjom. Zwróćmy uwagę, że mają na ustach ciągle niepodległość. Ale jakie jest ich myślenie o gospodarce? Liberałowie konserwatywni domagają się sprywatyzowania wszystkiego poza aparatem represji, a ci najbardziej radykalni o podejściu libertariańskim, anarchokapitalistycznym uważają, że w ogóle nie potrzebują do życia państwa. Dziwne, ale nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób uzależniliby swój kraj od czyjejś dobrej woli. Gdyby na przykład Rosja przejęła strategiczne gałęzie naszej gospodarki, to do czego by doszło? Dyktowaliby oni nam wszystkie warunki. Rosyjska ambasada byłaby ponownie złowrogim budynkiem, z które płynął wszystkie dyrektywy. Co zatem idzie? Tak naprawdę narzucaliby oni nam całość polityki, zarówno zagranicznej jak i krajowej. No i czy taki kraj byłby rzeczywiście w pełni niezależny. Tak naprawdę konserwatywny liberał, mówiąc o niepodległości, wyciera sobie tym słowem siedzenie. Już to wskazuje, że nurt myśli politycznej stworzony przez Tocqueville'a jest wewnętrznie sprzeczny. Widzimy tutaj dwa zszyte ze sobą wzajemnie sprzeczne elementy. Ale tego wszystkiego jest więcej.

Ideologia kolibrowa niby zwraca uwagę na układy złożone z większej ilości jednostek, ale mimochodem stwierdza, że mimo wszystko jednostka jest absolutem tak samo, jak w klasycznym liberalizmie. Można się zatem zastanawiać, czy w określeniu "konserwatywny liberalizm" epitet "konserwatywny" nie jest jedynie ozdobnikiem, ponieważ mamy do czynienia ze specyficzną odmianą klasycznego liberalizmu. A z jakiego powodu? Ci konserwatywni liberałowie niejednokrotnie wykazują indyferentyzm moralno-etyczny w takich kwestiach jak prostytucja, narkotyki, pornografia. Jedyną regulacją, jaką postulują, to, żeby do tego nie mieli dostępu nieletni. Przecież ta triada, jaką wyżej wymieniłem, jest ewidentnie szkodliwa w skali społecznej, przyczynia się do wzrostu przestępczości i zachorowań na AIDS. Z tego zatem nie wynika nic, co można określać mianem pozytywnego. Należy to zatem zdelegalizować. Kolibry się jednak na to nie zdecydują, mimo deklarowanego katolicyzmu, przywiązania do tradycyjnych wartości, a mamy tutaj liberalizm obyczajowo-światopoglądowy a la Zapatero skradający się tylnymi drzwiami. Podobnie jak w przypadku niepodległości, nimi też podcierają sobie pośladki. Czy nie jest to swoiste dwójmyślenie, jakby to określił Orwell? Mówi się o jednym, a robi się drugie? Na tym przykładzie okazuje się, że konserwatywny liberalizm to najzwyklejsza hipokryzja. Znowu widać, że jest wewnętrznie sprzeczny.

Co więcej, w konserwatywnym liberalizmie często obok siebie goszczą postulaty skrajnie liberalne obyczajowo i ultrakonserwatywne, wręcz autorytatne. Raz na przykład Korwin-Mikke pisze o tym, że kobiety są bardziej konformistyczne od mężczyzn i topi wszystkie feministyczne mity. Za drugim razem natomiast broni wolności do zażywania narkotyków. No i czy nie mamy tutaj swoistego absurdu? Pokazuje to, żealbo idzie się w jedną stronę, albo w drugą. Na środku stać się nie da w tym wypadku. Tutaj nie ma miejsca na stany pośrednie. A konserwatywny liberalizm jest jak agnostycyzm według Dawkinsa - jednocześnie schodzenie ze schodów i wchodzenie na nie. Nie da się być bowiem jednocześnie i konserwatystą, i liberałem.

Konserwatywny liberalizm jest poglądem wewnętrznie sprzecznym, przypomina potwora Frankensteina pozszywanego z niepasujących do siebie elementów. Stanowi oksymoron. Najgorsze to, że ta niespójna idea uwiodła tak wiele umysłów na prawicy...

...którzy myślą, że stanowią jej skraj.

środa, 10 września 2008

O chemicznej kastracji i nie tylko...

Jestem bardzo zaskoczony. Rząd wreszcie wymyślił coś normalnego, ale nie w sensie postępowym. Kiedyś KLD i UD zdecydowało o tym, że wszyscy musimy jeździć w zapiętych pasach. Ale teraz ichniejszy pogrobowiec przedstawił pomysł, który jest zadziwiająco normalny, jak na to lewactwo. Nie wiem, czy to przypadkiem nie działa na zasadzie paradoksu kłamcy. Nawet Kreteńczyk wywodzący się z nacji kanciarzy stwierdził, że wszyscy jej przedstawiciele kłamią. Przejdźmy jednak do rzeczy. Ślepej kurze też czasem trafia się ziarno. Otóż Donald Tusk zapowiedział, że będzie się poddawać chemicznej kastracji pedofili, którzy dopuścili się tego przestępstwa. Nagłą reakcję obecnego premiera Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wywołał przypadek polskiego Fritzla - ojca, który gwałcił córkę, jaka następnie urodziła dwójkę dzieci.

Oczywiście laicko-lewacka hydra podniosła swój łeb. Wczoraj Mirosław Miniszewski opublikował tekst, w którym porównał pomysły chemicznej kastracji do słynnej nazistowskiej akcji T4. Mamy tutaj stary tryk w postaci reductio ad Hitlerum. Jeżeli nie można z jakimś pomysłem dyskutować merytorycznie, to zaraz dokonuje się tego typu chwytów erystycznych. Tutaj mieliśmy do czynienia z prawem Godwina. Mówi ono, że im dłużej trwa dyskusja, tym większa możliwość odwołania do nazizmu i wyczynów tego systemu. Ale to jest czysta erystyka mająca na celu wywołanie emocjonalnej i histerycznej reakcji czytelników lub słuchaczy. Jakoś nikt nie dyskutuje o zaletach surowego karania tego typu przestępczości, że mniej dewiantów odważy się na takie rzeczy. Ale czego spodziewać się po laickiej lewicy? Przecież dla tych ludzi 120 dni Sodomy to wizja, jaką należy wprowadzić jak najprędzej w życie. Zalegalizowali bądź chcą zalegalizować morderstwo (aborcję), kradzież (podatek spadkowy), przestępczość obyczajową (homoseksualizm, pornografia). No i kim jest dla takiej laickiej lewicy pedofil? Jest normalnym człowiekiem, który chce się tylko pobawić z dziećmi. A jak odbędzie stosunek z niepełnoletnim, to sprawi mu zapewne frajdę. Takie to jest myślenie tych ludzi. A karanie... przecież to niehumanitarne, zaraz zaczną wymachiwać jakimiś prawami człowieka. A powiedzmy sobie szczerze, co oni mogą o nich wiedzieć, jk oni mają gdzieś prawo normalnych ludzi do życia i własności? Żywa hipokryzja, jak to wszystko u laickiego (i nie tylko) lewactwa.

Sama chemiczna kastracja pedofili to moim zdaniem za mało. Za tego typu wykroczenie powinna grozić kara śmierci podobnie zresztą jak za morderstwo z premedytacją, umyślne wywołanie katastrofy, gwałt ze szczególnym okrucieństwem czy zdradę stanu. Ale niestety, obecna władza nie ma aż tyle ikry, aby móc głosować nad takimi rozwiązaniami. W ogóle w całej Europie nikt nie ma odwagi w ogóle jakoś o takich rzeczach napomknąć. Pedofilia karana powinna być śmiercią. To w takim razie, za co powinna grozić chemiczna kastracja?

W grę wchodzą tutaj wszystkie przestępstwa seksualne. Zwykły gwałt też powinien być karany w ten sposób. Wówczas surowość kar pod względem jej konsekwencji ograniczy ilość tego typu przestępstw.

Co jeszcze w takim razie? Dlaczego nikt nie mówi o prostytucji. Przecież zwalczenie tego typu przestępczości to obcięcie wielu gałęzi czarnego rynku. Jakoś w wielu miejscach na świecie walka z sutenerstwem przypomina macanie. A przecież, gdyby parę prostytutek zostało chemicznie wykastrowanych, to zaraz by się to wszystko skończyło. Sankcja i konsekwencja. Nic więcej. W ten sposób zostałaby zwalczona tego typu przestępczość. Mało kto odważyłby się wtedy na tego typu hocki klocki.

Napisałem wyżej, że uważam homoseksualizm, biseksualizm, transseksualizm czy inne tego typu dewiacje za przestępstwa o naturze obyczajowej. Tutaj też by się przydało karać w ten sposób jak kurtyzany czy gwałcicieli. Mielibyśmy jedną zaletę. Całe towarzystwo schowałoby się wtedy do podziemia i bałoby się zeń choćby czubek nosa wystawić. Już nie byliby tacy butni, żeby paradować z gołymi tyłkami publicznie w asyście różnych lewicowych łże-myślicieli. W tym wypadku jednak skłonny byłbym dać szansę. Dewiant mógłby poddać się reedukacji, a wtedy uprawiać seks, jak reszta niezaburzonej psychoseksualnie populacji. Jeżeli nie skorzystałby z tej możliwości, zostałby chemicznie wykastrowany. Tego typu kary doprowadziłyby do zniknięcia różnych lobby dewianckich, które dążą do tego, aby legalizacji uległy najgorsze możliwe zaburzenia. Działa to na zasadzie domina, najpierw homoseksualizm, a na koniec pedofilia, a w między czasie różne inne. Surowe przepisy antysodomickie doprowadziłyby do tego, że - jak wyżej napisałem - całe towarzystwo schowałoby się i znikło. Tak więc wszelkie lobby związane z tego typu grupami straciłyby rację bytu.

Zamiast zmarginalizować przestępczość seksualną, obecne władze gaszą ogień benzyną. A to od czasu do czasu przebąkuje się o związkach partnerskich jednopłciowych, a to po wyjściu z komuny zalegalizowano pornografię. Tak to wygląda. Chemiczna kastracja jako kara za przestępstwa seksualne jest przebąkiwana tylko od czasu do czasu i to w przypadkach najcięższych, jak to się dzieje w przypadku pedofilii. Lewica laicka jest w stanie wszystko zepsuć... Oczywiście, można by ten wrzód na ciele ludzkości wykastrować razem z ichniejszymi pupilkami-degneratami, ale po co ich pozbawiać organów, których nigdy nie posiadali?

wtorek, 9 września 2008

No i po co to wszystko?

Powinniśmy się już przyzwyczaić, że żyjemy w kraju jaj. Istnieją jeszcze struktury, które powodują, że paradoksy naszej rzeczywistości będą się jeszcze bardziej pogłębiać. Od czasu do czasu dostajemy połajankę z Brukseli, że postępy w zaprowadzaniu jedynego prawdziwego ustroju socjalistycznego są niesatysfakcjonujące. Wszystko musi spełniać teraz standardy i normy ustalane przez centralę. Nie dość, że już wcześniej wprowadzono całą masę głupich przepisów, to teraz ten cały absurd na kółkach będzie jeszcze większy. Można się retorycznie spytać: no i po co to wszystko?

Nie tak dawno temu strajkowali sadownicy, ponieważ ceny skupu owoców ustalone przez zakłady zajmujące się ich przetwórstwem okazały się niskie. Co więc, powinien zrobić właściciel sadu, aby nie być stratnym w wyniku swojej działalności? Oczywiście znaleźć inną furtkę, żeby to sprzedać - na przykład na jakimś targu albo jarmarku. Ale oczywiście są utrudnienia w tym kierunku. Nie można się rozstawić na ulicy i zacząć sprzedawać swoje plony, ponieważ zaraz byłaby wizyta Sanepidu odnośnie warunków przechowywania i sprzedawania. No i po co takie surowe normy sanitarne? Przecież to tylko utrudnia ludziom życie. Istnieje jeszcze jedna furtka w przypadku owoców, a mianowicie przerobienie ich na alkohol, a następnie sprzedanie swoich wyrobów. To też jest nielegalne, ale o tym za moment.

Surowe normy sanitarne zabraniają również sprzedaży mięsa zwierząt po uboju bez żadnych badań między innymi trychinoskopii. Tak samo nie można praktycznie handlować nim na targowiskach. No i po co to wszystko? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie kupi zgniłego, cuchnącego mięsa. A poza tym jaki ma interes sprzedawca, wciskając klientowi trefny towar? Przecież jeżeli się to powtórzy kilka razy, to już nikt do kogoś takiego nie przyjdzie nic kupić.

Z mięsem mamy jeszcze inne ceregiele. Otóż, nie można już na własny użytek dokonać uboju świnii. A przecież czyja jest trzoda chlewna? Jest własnością rolnika czy państwa? Odpowiedzieć możemy sobie na to pytanie sami. Przecież brak możliwości uboju świnii na własny użytek to taki sam absurd, jakby nie móc wyciąć drzewa na swojej posesji, a potem uzyskanym drewnem napalić w piecu.

Wróćmy jednak do nieszczęsnych sadowników. Owoce, których nie udało się sprzedać, przecież można by spokojnie przerobić na alkohol. Ze sprzedaży tego można by mieć większe zyski, niż gdyby sprzedawać jabłka, gruszki, śliwki et consortes. Tylko państwo tego zabrania. Na wyrób produktów alkoholowych trzeba mieć koncesję. No i co mamy się potem dziwić, że owoce gniją potem na drzewach, jak nie można z nimi praktycznie nic zrobić? Nie jest to wina wolnego rynku, jak to niektórzy mówią, tylko głupich przepisów.

Często się słyszy jeszcze o pędzeniu bimbru. A przecież dlaczego nie można zrobić w domu wódki, a potem sprzedać niej? Przecież wówczas duże gorzelnie typu Polmos miałyby konkurencję w postaci wielu drobnych wytwórców. Dlaczego zatem państwo ma strzec oligopolu? To jest przecież pozbawione sensu zupełnie jak koncesjonowanie wyrobu papierosów. Już kiedyś pisałem, że gdyby każdy mógł wytwarzać w domu papierosy, a następnie sprzedawać je na wolnym rynku giganci typu Phillipa Morrisa zmuszeni zostaliby do obrony swojej pozycji. Tak samo byłoby i w przypadku napojów wyskokowych.

Ale niestety, żyjemy w krainie pogłębiających się dziwów i absurdu. Musimy się przyzwyczaić, że raczej w najbliższej przyszłośc będzie jeszcze bardziej dziwnie i nonsensownie niż obecnie dzięki zarządcom Priwislanskiego Kraju i Euro-ZSRR. Odwrotu tego trendu na razie nie widać. Zaczynam wątpić, czy w ogóle nastąpi.

poniedziałek, 8 września 2008

Czy w medycynie jest miejsce na demokrację?

Demokracja stała się w obecnych czasach fetyszem. Takie określenia jak demokratyczny czy pluralizm są w sumie pustosłowiem, ale dla wielu osób mają wielką moc przekonywania jako semantyczny wytrych. W sumie demokracja jako taka nie jest zbyt ciekawym systemem, prowadzi do tego, że wszyscy chcą jak najdłużej utrzymać przy korycie, a w efekcie nic konstruktywnego się nie robi. Wielu z nas nie jest nawet świadomym, jak daleko sięgają macki demokracji. Otóż, okazuje się, że nawet w nauce może odgrywać ona pewną rolę. Nam się wydaje, że działać tam powinna instytucja autorytetu epistemicznego, ale okazuje się, że i tam pewne rzeczy można załatwić przez głosowanie.

W 1991 roku WHO po demokratycznym głosowaniu skreśliła homoseksualizm z listy chorób. Od tak po prostu. Oficjalnie mówi się, że mamy orientacje seksualne, a heteroseksualna jest tylko jedną z nich. No i cóż, lewactwo ze swoimi brudnymi butami wlezie wszędzie. A to trąbią o antropogenicznych przyczynach efektu cieplarnego, a to o tym, że homoseksualizm jest jakąś alternatywną normalnością. A przecież to jest zaburzenie. Obecnie szuka się nawet jego przyczyn na poziomie molekularnym i jakoś te poszukiwania nie przynoszą żadnych skutków. Swojego czasu poświęciłem tej kwestii tekst Lewicowe pseudonauki (3): Normalność homoseksualizmu. Tam wyjaśniłem wiele rzeczy, więc zainteresowanych odsyłam do tego tekstu.

Widać, że nawet w medycynie można o czymś zadecydować poprzez głosowanie. Tak więc przejść może nawet największa głupota, jeżeli ktoś będzie starał się ją przeforsować. Możemy przy tej okazji wykonać taki eksperyment myślowy.

Jest taka dziedzina, która nazywa się immunoparazytologia. Zajmuje się ona reakcjami odpornościowymi przy zakażeniach pasożytniczych, czyli mówiąc to językiem niefachowym - jak organizm mający robaki stara się ich pozbyć, a przy okazji jak te robaki starają się oszukać jego system odpornościowy. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z procesami immunomodulacji, czyli modyfikowania działalności systemu odpornościowego żywiciela. Tego typu efekty wywołują zarówno mikro- jak i makropasożyty (klasyfikacja mikro- i makro- to w zależności od rozmiarów, te pierwsze to pierwotniaki, a te drugie to robaki - najczęściej przywry, tasiemce, nicienie). Wykorzystują one do tego celu wydzielane przez siebie białka, znane jako antygeny ekskrecji-sekrecji. Na przykład gdyby mysz była uczulona na jakiś alergen, to po zarażeniu - dla przykładu - nicieniem Heligmosomoides polygyrus (ten akurat jest często wykorzystywany w badaniach immunoparazytologicznych), to potem już nie będzie wykazywała tego typu reakcji. Tyle wstępu, teraz ad rem.

Mówi się obecnie, że alergie są plagą. Tak więc jakiś doktorek, nazwijmy go Scheissenstein, może wymyśleć, że jeżeli robaki nie występują w jakiś wielkich ilościach w organizmie, to jest to wręcz zdrowe. Nie można określać tego stanu mianem chorobliwego, jeżeli organizm ma być zabezpieczony przed reakcjami alergicznymi. Tak więc może wygłosić odczyn na spotkaniu WHO, że jeżeli ktoś ma w sobie niewielkie ilości robaków pasożytniczych, to nie jest to żadna choroba. Jako argument może wykorzystać, że zapewne każdy z nas ma w sobie ileś tam larw włośnia krętego, które praktycznie nie wywołują większego uszczerbku na zdrowiu.

Co więc może zrobić WHO. Przegłosować, że choroby pasożytnicze, jeżeli liczebność pasożytów w organizmie żywiciela nie jest zbyt wysoka, nie zasługują w ogóle na takie miano. Oczywiście zaraz zaczęłaby się odpowiednia kampania medialna, żeby ludzi do czegoś takie przekonać, żeby na przykład jak dziecko notorycznie drapie się po tyłku, żeby nie dawać mu mebendazolu czy innych antyhelmintyków (leków zwalczających robaki pasożytnicze) celem pozbycia się okazów Enterobius vermicularis. Tak samo byłoby w wielu innych przypadkach.

No i do jakiego możemy na tej podstawie dojść wniosku. W demokratycznym głosowaniu przejdzie nawet największa głupota, pod warunkiem, że stoi za tym odpowiednio silne lobby. W 1991 roku było laickie lewactwo o zapędach socjoinżynieryjnych. Tutaj mogłoby powstać swoiste lobby immunoparazytologiczne, które chciałoby posłać alergologów na przysłowiową zieloną trawę, a przy okazji zrobić interes na własnych rozwiązaniach - jak kuracje oparte na podawaniu organizmów pasożytniczych (za Ekologią Krebsa rozróżniami pasożytnictwo i chorobotwórczość) wywodzących się ze zwierząt wielokomórkowych, najpewniej nicieni.

A teraz odpowiedzmy sobie na proste pytanie. A czy tak nie było w roku 1991, kiedy to stwierdzono, że homoseksualizm nie jest chorobą? Sytuacja jest analogiczna. Homoseksualizm przecież jest chorobą i to powiązaną z innymi zaburzeniami psychoseksualnymi jak masochizm, sadomasochizm, pedofilia. Dlatego winien być tak traktowany. Stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest chorobowy, to absurd w takim samym stopniu, jak uznanie, że glistnica stanowi zjawisko normalne w populacji.

No i do czego doprowadziła nas do tego demokratyzacja? Do tego absurdu na kółkach w postaci ideologizacji nauki tak, aby zgadzała się z jedyną słuszną ideologią głoszoną przez lewicę laicką. Obecnie wymyśla się już choroby psychiczne - przykładem jest wspomniany kiedyś przeze mnie syndrom RWA. Establishment się z tym zgadza, ponieważ jemu to jest na rękę; zwalczany jest w końcu ten wstrętny Ciemnogród. Czy zatem wracają czasy Łysenki i Miczurina?

piątek, 5 września 2008

W odpowiedzi Tygrysowi - o państwie

Wczoraj na Niepoprawnych wywiązała się dyskusja między mną a Tygrysem. Zostałem uznany za swoistego rodzaju anarchistę. Skrytykowałem źle rozumiany solidaryzm społeczny, który jest w gruncie rzeczy socjaldemokratycznym państwem opiekuńczym. Otrzymałem ripostę, że jestem właśnie anarchistą, wrogiem organizacji, bo na tym polega państwo (zdaniem Tygrysa). Mój interlokutor przy okazji źle mnie zrozumiał, ponieważ uznał, że zaliczyłem go do socjalistów. Owszem, część libertarian (na przykład Hans Hermann Hoppe) uważają, że socjalizm będzie dopóki, dopóty istnieją byty państwowe. Wielu anarchokapitalistów uważa, że to reprezentowany przez nich pogląd jest jedyną prawdziwą konsekwencją libertarianizmu i odrzuca minarchizm. Dokonują oni jednak w tym wypadku semantycznego nadużycia. Socjalizm jest systemem dotyczącym jedynie sposobu dystrybucji dóbr, a nie całości państwa. Zauważyłem, że w podobny sposób mógł rozumować mój interlokutor. Cała ta dysputa zachęciła mnie do przedstawienia moich poglądów na naturę państwa.

Tygrys zarzucił mi wyznawanie libertariańskiego credo, że państwo jest ultymatywnym złem, któremu należy maksymalnie ograniczać kompetencje, a najlepiej je zlikwidować. Nie zgadzam się z tym poglądem reprezentowanym przez Nocka, Rothbarda i innych libertarian. A dlaczego? Należy się tutaj zastanowić, a po co w ogóle istnieje państwo i jakie są alternatywy w stosunku do niego. Otóż jeżeli nie mamy bytu państwowego, to powinniśmy mieć katalaksję i wspomniany już wyżej anarchokapitalizm. Ale czy taka społeczność jest w stanie sobie poradzić z wewnętrznymi i zewnętrznymi zagrożeniami? Można argumentować, że katalaksja może być silna albo słaba w zależności od tego, jak ludzie są zahartowani. Społeczność katalaktyczna nie jest się w stanie obronić praktycznie przed zewnętrznym wrogiem. Ten może uzależnić ją całkowicie od siebie, a następnie stopniowo połykać krok po kroku. Nie sprawi mu wielkiego problemu sianie zamętu wśród samych członków tego typu społeczności i napuszczanie na siebie różnych frakcji. W efekcie w końcu taka anarchokapitalistyczna społeczność zostanie podbita. Powiedzmy sobie szczerze, na kilkaset lat przed ukuciem terminu libertarianizm najbardziej radykalne jego tezy zostały zweryfikowane. Przecież Irlandia została w końcu podbita przez Anglię, Islandia przez Norwegię, a Słowianie połabscy przez Niemcy. Zatem anarchia kapitalistyczna jako sposób organizacji społeczeństwa odpada.

Dochodzimy zatem do podstawowych funkcji państwa. Musi ono zapewniać bezpieczeństwo na danym obszarze. W razie najazdu ktoś powinien obronić terytorium przed napastnikiem. Poza tym pamiętać należy słynną myśl von Clausevitza, że wojna jest przedłużeniem dyplomacji. Zadania obrony terytorialnej lub zagarniania innych obszarów -przecież jak jakieś inne państwo notorycznie się podkłada, opanowanie go to czysty pragmatyzm - należą do armii. Obok tego musimy zapewnić bezpieczeństwo na obszarze samego państwa. Tym mają się zajmować policja i sądy. Obok państwowych usług świadczonych w tym zakresie można sobie wyobrazić jeszcze instytucję łowców nagród, którzy polowaliby na przestępców, oraz formę prywatnego sądownictwa w formie arbitrażu. Przy okazji poprawiłaby się jakość świadczenia wyżej wymienionych usług. Do zapewniania bezpieczeństwa należy również więziennictwo. To może być częściowo prywatne tak, jak na przykład jest w USA.

Cały aparat represji to jednak nie jest wszystko, aby państwo mogło się utrzymać na powierzchni. Tak więc odpada nam następna forma libertarianizmu w postaci minarchizmu. Również część gałęzi gospodarki ma znaczenie strategiczne, a wypuszczanie ich stanowi grę w rosyjską ruletkę. Weźmy pod uwagę na przykład sprawę bezpieczeństwa energetycznego. Gdyby Rosja wykupiła u nas całą energetykę wówczas stalibyśmy się w zasadzie państwem satelickim całkowicie uzależnionym od kaprysów aktualnego zarządcy Kremla. Żeby sprowadzić nas do przysłowiowego pionu, mógłby urządzić nam krótką demonstrację siły, jak to zdarzyło się kilka lat temu w przypadku Białorusi. Oczywiście, nie możemy na to pozwolić, ponieważ cała nasza polityka była wówczas sterowana zza pleców przez o wiele większego decydenta. Tańczylibyśmy wówczas, jak Rosja by nam zagrała i to we wszystkich aspektach prowadzenia polityki. Tak samo jest z przemysłem wydobywczym i zbrojeniowym. Ten pierwszy jest strategiczny z jednego podstawowego powodu. Wszystkie surowce energetyczne przecież wydobywa się z ziemi, jeżeli się takowe posiada, można myśleć o uzależnieniu się od dostaw z innych państw na dłuższy okres czasu. Przykładem jest chociażby możliwość wytwarzania z węgla benzyny syntetycznej. Strategiczną gałęzią jest również przemysł zbrojeniowy. Nie można być potęgą militarną, jeżeli wszelki sprzęt - od pistoletów samopowtarzalnych po okręty wojenne - kupuje się od większych decydentów. Wynika to z jednej podstawowej rzeczy. Nie ma czegoś takiego, jak wieczne sojusze w polityce. Pewne państwa, od których kupujemy mnóstwo militarnego sprzętu, mogą się na nas - kolokwialnie mówiąc - wypiąć i nałożyć embargo. No i co wtedy poczniemy? Strategiczną gałęzią gospodarki jest również bankowość. Przecież na przykład Margaret Thatcher zachowała ponad pięćdziesięcioprocentowe udziały w tym sektorze gospodarki. Wynika to również z zawirowań politycznych. Otóż, rząd jakiegoś państwa może sobie nie życzyć, żeby bank działający na jego terytorium udzielał nam pożyczek. Wynika to z czystego politycznego kapitalizmu tak samo, jak w przypadku energetyki, górnictwa czy przemysłu zbrojeniowego.

Mamy teraz kwestię infrastruktury. Państwo powinno budować drogi i połączenia kolejowe między największymi miastami. O resztę powinny dbać samorządy. One lepiej rozumieją swoje potrzeby niż jakiś centralny urząd. Wystarczy tutaj dokonać prostego eksperymentu myślowego, jaka droga ma bowiem priorytet, czy jakaś trasa Hajnówka-Białowieża, czy autostrada Warszawa-Gdańsk. Tak samo mamy w przypadku połączeń kolejowych. Trasa na przykład Warszawa-Wrocław jest ważniejsza niż połączenie Wrocław-Kudowa zdrój.

Państwo powinno również chronić środowisko naturalne. Owszem, należy skończyć z tymi limitami emisji dwutlenku węgla (czy jak zaleca IUPAC - ditlenku węgla), programami Natura2000 i wieloma innymi, które na dłuższą metę będą hamowały nasz rozwój gospodarczy. Chodzi tutaj o normalną ochronę środowiska, polegającą na przykład na ustalaniu limitów odłowów różnych zwierząt, jakie gatunki mają być chronione czy o wyjmowaniu części obszarów typu parki narodowe z działalności gospodarczej.

Czy państwo powinno zajmować się badaniami naukowymi? Tak, ale powinny być one związane ze strategicznymi dziedzinami przemysłu oraz armią. Wychodzi na to, że i tak prowadzone byłyby w państwowych ośrodkach prace z zakresu nauk przyrodniczych i technicznych, no i w niewielkim stopniu społecznych. Reszta powinna być na prywatnym rynku badawczym. W przypadku muzeów - generalnie powinny działać jak przedsiębiorstwa, ale jestem w stanie zgodzić się na wariant kompromisowy. Takie najważniejsze i największe powinny być państwowe, a pomniejsze winny znaleźć się w rękach prywatnych.

Obecnie ważnym orężem jest również informacja. Z tego powodu winna istnieć państwowa telewizja, która obiektywnie będzie przedstawiać fakty. Poprzez mass-media można urabiać ludzi tak, że nie będą widzieli oczywistych rzeczy i zachowywać się jak biologiczne automaty. Wrogie państwa mogą również wykorzystywać swoich agentów, żeby manipulować tłumami. Temu należy zatem starać się przeciwdziałać w taki sposób. Nie można podkładać się w wojnie informacyjnej.


A odnośnie całej reszty to powinna być ona prywatna. Rynek powinien zostać maksymalnie uwolniony - po prostu skończyć z tymi płacami minimalnymi, nadmiarem koncesji (zamiast ponad trzystu to kilkanaście), prawem antymonopolowym, przerostem fiskalizmu, skupami interwencyjnymi i wieloma innymi dziwnymi rzeczami. Żeby sprawnie zarządzać takim państwem wystarczyłoby tylko kilka resortów, zamiast prawie trzydziestu, które mamy obecnie.

Powyżej przedstawiłem, jakie powinny być kompetencje państwa. Jego podstawowe zadanie stanowi utrzymanie niezależności i niepodległości, z tego powodu państwo nie może ograniczać się tylko do aparatu represji, jak chcą orędownicy minarchizmu. Takie państwo będzie w sumie bezzębne i zależne całkowicie od fanaberii silniejszych graczy na arenie międzynarodowej. Na dłuższą metę przestanie ono istnieć. Kiedyś już poświęciłem tej sprawie jeden tekst. Tak więc, Tygrysie, czy zasługuję na miano anarchisty?

środa, 3 września 2008

Skutki edukacyjnego przymusu

Obecny świat cechuje coraz większa socjalizacja, a z tego wynika egalitaryzacja. Pewne rzeczy, które obecnie traktujemy za pewnik, jak państwowa służba zdrowia czy takowy system edukacji są wynalazkiem stosunkowo niedawnym. Wywodzą się one bowiem z mniej więcej pierwszej połowy dwudziestego stulecia. Tak samo jest z przymusowym, państwowym ubezpieczeniem. Pierwszy raz zostało ono wprowadzone za Bismarcka w Niemczech. Nie trzeba mówić, jakim stało się to obciążeniem dla gospodarki tego państwa i skierowało je na tory imperialne. A jakie my mamy skutki tej całej socjalizacji? Okazuje się, że wszystko przez to się rozkłada. Triumf liberalizmu obyczajowo-światopoglądowego w zachodniej Europie po drugiej wojnie światowej wynika z dwóch rzeczy. Jedną jest rozpowszechnienie protestantyzmu, który bardzo chętnie akceptował wszelki modernizm. W wyniku tego popełnił samobójstwo. A druga rzecz to właśnie socjalizm. No i nie ma co się dziwić, że gros osób, które można określić mianem konserwatystów, sprzeciwia się temu systemowi społeczno-ekonomicznemu.

Socjalizm powoduje rozkład społeczeństwa. Ludzie zwyczajnie dochodzą do wniosku, że jak nie ma odpowiedzialności, to można się wygłupiać. Z tego właśnie powodu szerzy się jak czarna śmierć w średniowieczu liberalizm obyczajowo-światopoglądowy; nie wiem, czy skutki tej choroby tysięcy umysłów nie będą bardziej brzemienne w skutki niż epidemia dżumy w XIV w. Brak odpowiedzialności za ponoszone czyny, to nie jest jedyna przyczyna obecnej dekadencji. Rzecz ma jednak początek u podstaw, a tam znajduje się przymusowa szkoła.

Co powoduje przymus szkolny? Otóż w wyniku tego do szkół trafiają ludzie nieedukowalni, prymitywni z natury. To jest taki typ umysłowości, który jest skutecznie impregnowany na wszelką wiedzę. Próba nauczenia takiej osoby czegokolwiek to zawracanie Wisły kijkiem. Z tego potem mamy plagę wagarów, bo przecież tego typu młodzież w szkole się nudzi. Co jeszcze? Obok tego pojawiają się doniesienia o sięganiu po "dopalacze", ponieważ nie radzi sobie najzwyczajniej w świecie. Po dwunastu latach skolaryzacji tacy ludzie, owszem, umieją rozpoznawać litery, ale i tak wracają do stanu pierwotnego. A czym to się przejawia? Podejściem, które najkrócej można określić jako "skóra, fura i komóra". Po prostu, tacy ludzie to swoiści wyedukowani ćwierćinteligenci, których nie są w stanie zachwycać intelektualne zagwozdki. Kierują się oni niskimi pobudkami. Z tego powodu podnieca ich, jak kto jest ubrany, jaki ma model telefonu komórkowego, jakim kto rozbija się po mieście samochodem. Inne rzeczy takich ludzi nie interesują, bo nie są w stanie zainteresować. To przekracza ich możliwości.

W rzeczywistości przymusu szkolnego mamy jeszcze do czynienia ze swoistym spłaszczaniem się poziomu i równaniem w dół. Jeżeli do szkoły trafią takie prymitywy, to raptem będą naśladowane przez całą resztę. W efekcie niektórzy staną się wtórnie prymitywni i zaczną wyznawać wątpliwej jakości ideały, jak ci, którzy z powodów posiadanej umysłowości nie są w stanie wyżej podskoczyć. Zaraza zatem szerzy się dalej i obejmuje większą ilość młodzieży.

Dziwimy się kultowi tandety, jaki obecnie nastał, a jest to właśnie skutek uboczny egalitaryzacji społeczeństwa, w tym przymusu szkolnego. Ludzie o prymitywnej umysłowości po prostu nie są w stanie się niczym innym zachwycać jak na przykład Dodą Elektrodą czy muzyką techno; te ostatnie to klasyczne produkty egalitaryzacji społeczeństwa, choć powstałe po dłuższym czasie od wprowadzenia pewnych rozwiązań. Dlatego ciężko to ze sobą powiązać. Mamy tutaj jednak do czynienia z procesem, który trwał jakiś czas i takie oto wypluł finalne produkty.

Co więcej, przymus szkolny powoduje również obniżanie poziomu. Przecież dziecko, które bije innych i terroryzuje, a przez swoje zachowanie uniemożliwia funkcjonowanie całej placówki, normalnie by się w niej nie znalazło. Wszyscy by tylko wówczas odetchnęli z ulgą, ponieważ edukowanie kogoś takiego może okazać się zadaniem niewykonalnym i totalnie nieopłacalnym.

Jak widać, przymus szkolny prowadzi do produkcji wtórnych analfabetów. Czy chcemy, czy nie chcemy, zawsze będziemy mieli do czynienia z jakimś analfabetyzmem, jak widać? Tylko dlaczego państwo ma ponosić koszty edukacji takiej młodzieży? Przecież są ważniejsze cele, na które można by przeznaczyć te pieniądze, jak chociażby zbrojenia. A tak zostają one bezpowrotnie wyrzucone w błoto.

A co by się stało, gdyby nie było tego przymusu posyłania dzieci do szkoły? Pewna grupa młodzieży najzwyczajniej w świecie nie znalazłaby się w niej, tylko poszłaby najpewniej do pracy. No i czy nie byłoby lepiej? Pewne rzeczy można by rozważać w kategoriach historii alternatywnej, jak plaga wagarów, narkomania wśród młodzieży, kult konsumeryzmu w tym środowisku. Zajmowaliby się tym jednakże jacyś filozofowie lub fantaści. W przeciwieństwie do nas nie zostaliby postawieni z tymi problemami twarzą w twarz.

wtorek, 2 września 2008

Specyfika autoantysemityzmu

Szekspir napisał kiedyś, że są takie rzeczy na świecie, o których się filozofom nie śniło. W dłuższej perspektywie miał rację, ponieważ każde pokolenie uważa pewne rzeczy za niemożliwe, niewykonalne, a potem okazuje się, że ich następcy to realizują. Jednakże nie ogranicza się to tylko do przykładu zwykłego postępu. Czasem mamy do czynienia z pewnymi efektami, które podaje się w wątpliwość, a one istnieją. Co więcej, są niejednokrotnie wykorzystywane.

A teraz przyjrzyjmy się strategiom różnych mniejszości, które walczą o to, żeby mieć prawa. Okazuje się, że najważniejszą rzecz stanowi stworzenie wizerunku uciskanych. Tak teraz działają homoseksualiści, za dwadzieścia lat pewnie stanie się to w przypadku pedofili, a jeszcze w między czasie do gry wkroczą zoofile. Im zależy na udawaniu ofiary z czysto socjotechnicznego punktu widzenia. Opłaca się zatem prowokować, organizując parady równości i inne tego typu demonstracje. Swoją drogą tutaj powinna interweniować policja, bo ulica nie jest od tego, aby jacyś ludzie mający nierówno pod sufitem mogli tam pokazywać swoje glutei maximae. Ale samo zorganizowanie "gejparady" powoduje niesmak. A potem jak są jakieś akty agresji, to homoseksualiści mają dowody na to, jaką to są uciskaną mniejszością. Wtedy ze zdwojoną siłą pewne lobby zaczynają naciskać na to, aby dać im pewne przywileje.

Przejdźmy jednak ad rem. Jest jeden naród na świecie, z którym to trzeba obchodzić się jak z jajkiem. Rzecz jasna, to Żydzi. Bardzo mocno zadbali oni o wizerunek uciskanej mniejszości, która przez dwa tysiące lat musiała znosić prześladowania innych ludów. Również spopularyzowali Holocaust tak, że wydaje się, iż to jedyna rzecz, która wydarzyła się w czasie drugiej wojny światowej. Wszędzie przedstawiciele - jak sami siebie postrzegają - narodu wybranego tropią antysemityzm. Podejrzewam, że znaleźliby go nawet na poziomie fotonów, fononów i elektronów, gdyby tylko chcieli. Jeszcze jedno. Oskarżają oni całe grupy etniczne o antysemityzm. Na przykład wszyscy Polacy ich zdaniem to antysemici; nie ważne czy niemowlę czy starzec, to nie lubi Żydów, ma to wdrukowane w podświadomość. Słuchając takich twierdzeń aż ciężko się nadziwić, jak to w ogóle możliwe, że oni się tutaj od czasów Kazimierza Odnowiciela uchowali, a Najjaśniejsza Rzeczpospolita w XVII nawet nosiła miano żydowskiego raju. Przecież ta cała paplanina, jacy jesteśmy antysemiccy, stanowi oczywisty nonsens.

Antysemityzm się jednak opłaca. Z jednej strony chodzi o pieniądze, które można ściągnąć dzięki szantażowi. Od nas zarządano 65 miliardów dolarów, a Israel Singer, szef JWC, stwierdził jasno w 1996 roku. Jeżeli nie zapłacimy tego haraczu, to będziemy obmawiani i szkalowani. No i w ten sposób przylepiono nam łatkę antysemitów. Takie generowanie zjawiska antysemityzmu jest bardzo opłacalne. Jednakże poza samym przylepianiem łatek istnieje inny mechanizm, o którym warto tutaj wspomnieć.

Jest to autoantysemityzm. Polega na tym, że Żydzi sami przeciwko sobie szczują Gojów. W obecnych czasach mogą odnosić z tego powodu wymierne korzyści, ponieważ organizacje typu ADL czy JWC mogą twierdzić, że w jakimś kraju jest antysemityzm. Nie zdziwiłbym się, gdyby na przykład taki Leszek Bubel okazał się przedstawicielem wiadomej nacji. Takie przypadki już w historii się zdarzały.

Autoantysemityzm istniał również w przeszłości. Mówi się wiele o pogromach Żydów na przykład, że w Kolonii w XII w. palono ich żywcem. Jest to przedstawiane w ten sposób, jakby to była ślepa furia Gojów w żaden logiczny sposób nie do uzasadnienia. Okazuje się, że Żydzi indukowali pogromy na siebie w dawnych wiekach. Przytoczyć tutaj trzeba przykład wielkiego inkwizytora Hiszpanii, dominikanina Tomasa de Torquemady. Otóż, był to maranin, czyli nawrócony Żyd z dawnych muzułmańskich terytoriów na Półwyspie Iberyjskim. Prowadził on jawnie antysemicką nagonkę, gnębiąc przedstawicieli swojej nacji, jak tylko można. Żydzi postrzegali to jako swoistą formę negatywnej eugeniki. Przedstawiciele Gojów robili tylko całą brudną robotę. A Żydzi podali jasno, że czasem trzeba poświęcić część swojej społeczności, aby osiągnąć pewne cele. Richard Nikolaus graf von Coudenhouve-Kalergi, niemiecko-żydowsko-japoński mieszaniec, stwierdził jasno: Europa chciała przez ponad tysiąc lat zniszczyć Żydów, ale tylko ją uszlachetniła, tworząc "duchowy naród panów".

Hannah Arendt twierdziła w książce Eichmann w Jerozolimie, że również Holocaust mógł być efektem autoantysemityzmu. Sama określała tą nieprawdopodobną rzeź jako zabójstwo Kainowe. Żydzi sefardyjscy przecież uważali, że Aszkenazyjczycy to hołota i swołocz. Znana jest wypowiedź Israela Gutmanna, że przed drugą wojną światową osiemdziesiąt procent światowej populacji Żydów to bydło. A co jest dziwne w tym wszystkim? Wielu przedstawicieli ruchu nazistowskiego to byli Żydzi lub pół-Żydzi. Poza tym Sefardyjczycy z USA finansowali Niemców do ataku na Pearl Harbor, czyli w momencie przystąpienia Stanów Zjednoczonych do drugiej wojny światowej. Jakoś nie nalegali, aby zbombardować Oświęcim lub przynajmniej linię kolejową prowadzącą do tego obozu zagłady. Udawali, że problem zagłady Żydów nie istnieje. W 1943 roku Szmul Zygielbojm popełnił samobójstwo, żeby zwrócić uwagę na to ludobójstwo. Za to po drugiej wojnie światowej ten akt Kainowego zabójstwa, stosując określenie Arendt, został skrzętnie wykorzystany przez żydowskie organizacje właśnie ze Stanów Zjednoczonych. Znamy to obecnie pod nazwą przedsiębiorstwa Holocaust. Czy to nie jest akt odrażającej nekrofilii?

Autoantysemityzm pozostaje jednak swoistym fenomenem. Żaden naród nigdy decydował się na zwalczanie samego siebie. Żydzi byli, są i będą żądni władzy. Uważają siebie za swoistych nadludzi przeznaczonych do władania światem. Wystarczy przytoczyć słowa laureata Pokojowej Nagrody Nobla Menachema Begina:

Nasza rasa jest Rasą Mistrzów. Jesteśmy świętymi bogami na tej planecie. Różnimy się od niższych ras ponieważ wywodzą się one od insektów. Faktycznie porównując je do naszej rasy, inne rasy to bestie i zwierzęta, owce w najlepszym przypadku. Inne rasy są uważane jako ludzkie odchody. Naszym przeznaczeniem jest rządzenie ponad niższymi rasami. Nasze ziemskie królestwo będzie rządzone poprzez naszych liderów za pomocą rózgi żelaznej. Masy będą lizać nasze stopy i służyć nam jako nasi niewolnicy.

Zacytowany fragment został umieszczony w wydanych w 1982 roku pamiętnikach prezydenta Jimmy'ego Cartera. Widać, jaki obrali sobie nadrzędny cel. Realizują go z żelazną konsekwencją. Przy okazji stosują makiaweliczną regułę, że cel uświęca środki. Nie widzą zatem nic zdrożnego w poświęceniu części populacji, jeżeli ma zostać osiągnięty. Autoantysemityzm jest zatem mechanizmem stosowanym w celu zwiększenia zakresu i/lub zdobywania władzy. Trzeba również przyznać, że doskonale spełnia to zadanie.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Zdelegalizować masonerię!

W zeszłym roku na teren Polski powróciła żydowska, nacyjna loża masońska B'nai-B'rith. Utworzyła sobie tutaj filię o nazwie Polin. O dziwo, dostała nawet list od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mało które stowarzyszenie doczekało się takiej nobilitacji. A jakie są cele tej żydomasońskiej loży. Domagają się oni zamknięcia Radia Maryja oraz zakazu wydawania szeregu periodyków między innymi Najwyższego Czasu, które uznali za antysemickie. Do tego dochodzi jeszcze wypłata gigantycznego odszkodowania rzędu 65 miliardów dolarów, zwrot majątków żydowskich et consortes.

Sprowadziliśmy na siebie tą mafię, którą wraz z resztą masonerii wyrzucono z Polski w 1938 roku na mocy dekretu prezydenta Mościckiego. Rzecz jasna, dobrze na tym nie wyjdziemy. Sanacja przed wojną doskonale wiedziała, co robi, pozbywającej się tej organizacji o zasięgu światowym. W okresie komuny ona jednak tutaj wróciła i zaczęła zapuszczać korzenie. Obecnie mamy siedem loż masońskich i nikt nie przejmuje się tym, co się tam dzieje, poza garstką ultrakonserwatystów (takich jak moja osoba) czy nacjonalistów. Tylko te dwie grupy zwracają uwagę na zagrożenia związane z tolerowaniem wolnomularstwa u siebie. A zatem, czy najlepiej nie byłoby po prostu zdelegalizować masonerii?

Niezrozumiałe jest zupełnie, jak można tolerować międzynarodową mafię, która jasno określa swoje cele. A to między innymi budowa globalnego państwa o ustroju zapewne socjalistycznym. Można traktować takich ludzi jak nieszkodliwych marzycieli lub skrajnych futurystów, puszczać im wszystko płazem. W ten sposób jednak nigdzie nie zajdziemy. Przecież oni są gotowi działać przeciwko Polsce, dążąc do jej zagłady lub wchłonięcia przez większe państwa. Interes narodowy to dla nich pustosłowie. Liczy się dla nich tylko ich własne siedzenie... no i budowa socjalizmu w skali globalnej. Nie łudźmy się. To, co znamy pod nazwą Unia Europejska, jest projektem typowo masońskim. Oni już o tym marzą od dwóch stuleci, aby w tej części świata znajdowało się jedno państwo, a to jako test dla zrobienia czegoś porównywalnego w skali globalnej. Przecież masoneria może być związana z obcymi wywiadami, mamy zatem możliwość kolaboracji. Tak więc organizacja ta chce pozbawić nas niezależności, niepodległości, tak więc nie ma prawa działać na terenie państwa. To już powinien być wystarczający powód do delegalizacji.

Druga rzecz to związki masonerii z lewactwem wszelkiej maści - ekologistami, feministkami, lobby homoseksualnym (niedługo pewnie jeszcze pedofilskim), aborcjonistami, zwolennikami społeczeństwa otwartego i temu podobnym wynaturzeniom. To są zazwyczaj mózgi lewicowej zarazy. Tak jest od XVIII w., kiedy to wywołali oni Rewolucję (Anty)Francuską. Dzisiaj to już wiadomo, że to dzieło wolnomularzy. A teraz przeprowadźmy proste indukcyjne rozumowanie. Jeżeli wtedy tyle mogli, to jakie są teraz ich możliwości? Zakładanie, że oni nagle się schowali i znikli gdzieś w czeluściach historii jest zatem błędne. Zapewne mają nadal znaczny wpływ na politykę lewicowych partii i stowarzyszeń, gdzie funkcjonują jako uświadomieni (według leninowskiej systematyki lewaków). Co więc się dzieje, jak zostaną oni zmiażdżeni? Po prostu lewactwo zacznie zachowywać się jak kura, która uległa dekapitacji. Minie krótki czas, a ten cały lewicowy aktyw posypie się pod swoim własnym ciężarem.

Trzecia sprawa to trzeba się przyjrzeć historii. Masoneria obalała monarchie, wywoływała rewolucje, więc tolerowanie takiej organizacji na terenie państwa jest przyzwoleniem na tego typu harce. Co więcej, masoneria zlecała morderstwa swoich przeciwników. Głośny był przypadek niejakiego Morgana, który w 1834 roku w USA wystąpił z loży masońskiej. Napisał następnie książkę ujawniającą zbrodniczy charakter tej organizacji. Potem został zamordowany, a cały nakład zniszczony. No i jak można taką wręcz mafijną organizację tolerować? Przecież obchodzenie się z masonami jak jajkiem to w takim wypadku wręcz skrajna głupota.

Co w takim razie należy zrobić? Majątek masonerii jako organizacji powinien zostać przejęty przez Skarb Państwa, a następnie zlicytowany. Przywódców oraz zajmujących wyższe stanowiska w nich wtrąć powinno się do więzień. Przy okazji również ich majątek winien ulec kasacji i zostać zlicytowany. Szeregowych członków należy obłożyć dożywotnimi karami finansowymi, płaconymi co rok - na przykład 10 000 zł rocznie, z których można by finansować przedsięwzięcia publiczne. Jeżeli mason nie mógłby tyle zapłacić, to do więzienia.

Żadna władza nie zainteresowała się uprzątnięciem tego szkodliwego raka, który jest śmiertelnym wrogiem zarówno państwa polskiego jak i jego mieszkańców. Ciekawe, kiedy zarządcy Priwislanskiego Kraju obudzą się z ręką w nocniku...

...o ile w ogóle tak się stanie.

środa, 27 sierpnia 2008

Mit wielkich korporacji

Stara lewica miała swoich wrogów w postaci kleru, arystokracji i burżuazji. Przeciwko tym warstwom społeczeństwa wytaczane były wszelkie jej działa i to praktycznie od zarania. Wrogami lewicy była religia, posiadacze ziemscy oraz fabrykanci. Z czasem oczywiście się to zmieniało - na początku to był tylko kler i arystokracja, potem gdy z demoliberalnej magmy wyłonił się socjalizm do tego grona dołączyli przemysłowcy. Lewica na wiele sposobów próbowała temu przeciwdziałać. A to było burzenie kościołów i tworzenie muzeów ateizmu, a to nacjonalizacja majątków ziemskich i środków produkcji. Tak to czyniła stara lewica ze swoimi, jak sama podawała, śmiertelnymi wrogami.

Teraz czasy się zmieniły. Oczywiście, lewactwo z uporem maniaka dalej zwalcza religię. Zeitgeist jednak robi swoje. Arystokracja i burżuazja zostały zastąpione obecnie przez wielkie korporacje; czy wynika to z tropizmu lewactwa do cudzych pieniędzy? Obok przeróżnych form kultów (może z wyjątkiem judaizmu) teraz to jest wróg numer jeden. Kiedyś stwierdziłem, że lewactwo bez szczucia jednych ludzi na drugich nie może istnieć. Tak samo jest i w rzeczonym wypadku. W zlewaczałym Hollywood w wielu filmach pozytywny bohater walczy właśnie z nimi. Te wielkie korporacje mają łamać prawa pracownicze, inwigilować i na wszelkie sposoby podglądać ludzi. Współczesna lewica opowiada o nich takie rzeczy, uderzając w różne teorie spiskowe. Najbardziej skrajni lewacy uznaliby, że pewnie jestem sponsorowany przez jakąś korporację, która ma dawać mi pieniądze w celu obrony neoliberalnego modelu gospodarki. Ażeby było jeszcze ciekawiej, dodam, iż niejednokrotnie ci ludzi na samo wspomnienie o masonerii reagują szyderczym śmiechem.

Zaznaczyłem wyżej, że oni walczą z tymi korporacjami. A jak to robią? Wprowadzają płace minimalne, przepisy antymonopolowe, progresję podatkową, wiele koncesji oraz wiele innych regulacji, aby uchronić małych przed zdeptaniem przez dużych. A jaki jest tego wszystkiego skutek? Przypomina to raczej gaszenie ognia benzyną. Lewicowe podejście do gospodarki pomaga tak naprawdę wielkim korporacjom. A z jakich powodów?

Socjaliści wprowadzają szereg regulacji. W wyniku tego już samo założenie nowej firmy jest ciężkie. Korzystają na tym wielkie korporacje, które nie mają wówczas żadnej konkurencji. Co więcej, one lobbują za tym, żeby było więcej przepisów, odpowiednia ilość biurokracji. To wszystko po to, aby uprzykrzyć małym i średnim przedsiębiorcom życie. Inna rzecz to koncesje. Przecież na przykład, gdyby każdy mógł robić sobie papierosy w domu i sprzedawać je, to obecni giganci typu Phillipa Morrisa nie mieliby takiej pozycji. Zostaliby zmuszeni do jej obrony.

Współczesna lewica twardo broni progresji podatkowej. A do czego ona prowadzi? Klasa średnia jest dojona i musi płacić wysokie stawki, a najbogatsi czynią to w rajach podatkowych typu Liechtenstein, Bahamy czy Bermudy. Progresywny podatek dochodowy zatem ogranicza tylko rozwój przedsiębiorczości, ergo sprzyja wielkim korporacjom.

Inna regulacja to płaca minimalna. Socjaliści uważają, że ma ona zapobiegać wyzyskiwaniu pracowników przez nieuczciwych pracodawców. Tak jest, ale tylko na papierze. W takim razie, dlaczego w USA sieć supermarketów Wallmart domaga się podniesienia płacy minimalnej? Jak to w końcu w ogóle jest?! Stare powiedzenie mówi, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to o pieniądze. Tak samo jest w tym wypadku. Wallmart i jemu podobni chcą po prostu pozbyć się konkurencji. Oni i tak płacą więcej niż minimum, tak samo jak wszystkie wielkie korporacje. Domagają się podniesienia płacy minimalnej z jednej prostej przyczyny. Po prostu mali i średni przedsiębiorcy nie będą w stanie tyle ludziom zapłacić, najpewniej nie zatrudnią większej ilości pracowników, więc w dłuższej skali czasu przegrają.

Lewica obecnie twardo broni przepisów antymonopolowych. Czyni przy tym błędne założenie, że wolny rynek prowadzi w końcu do powstawania monopoli. A tak nie jest. Monopole czy oligopole powstają, gdy mamy interwencjonizm czy protekcjonizm, właśnie w postaci płacy minimalnej, progresji podatkowej czy też koncesji. Gdyby tych elementów nie było, wielkie korporacje zmuszone byłyby do bezustannej obrony swojej pozycji na ręku. Ich miejsce mógłby zająć ktoś zupełnie inny. Ale niestety, mamy te wszystkie interwencje, no i socjalistyczna spirala się nakręca. Mamy urzędy antymonopolowe, odpowiednie przepisy. To jest jednak dalej wspomniane przeze mnie gaszenie ognia benzyną. Przepisy antymonopolowe używane są do rozgrywek pomiędzy różnymi grupami kapitałowymi, które w ten sposób pozbywają się konkurencji. To, co miało prowadzić do tego, aby monopole się nie tworzyły, tylko je umacnia. Historycznie rzecz biorąc, w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia w USA działała Antymonopoly Party, która domagała się wprowadzenia przepisów antymonopolowych. Związana była, rzecz jasna, z wielkim kapitałem.

Wypada również wspomnieć o wyjątkowej hipokryzji lewactwa. Otóż oni uczynili sobie wrogów z wielkich korporacji, a co się dzieje? W wielu krajach te koncerny dostają jeszcze dotacje. Dzieje się tak na przykład w Europie Zachodniej. No i jak mają wtedy nie powstawać monopole wielkich korporacji, na które socjaliści i populiści są tak uczuleni?

Lewica jeszcze niejednokrotnie jest finansowana przez wielkie korporacje. Hitlera przecież sponsorował Krupp. Obecnie zieloni dostają pieniądze od wydobywczych i energetycznych korporacji, ażeby hamować rozwój energetyki atomowej. Widać tutaj pewien pragmatyzm koncernów; popierają oni takie formacje, które zapewnią im monopol mimo wszystko.

Tak się psioczy na te wielkie korporacje. W rzeczywistości ich śmiertelnym wrogiem jest wolny rynek. One tego nie chcą, życzą sobie, aby co jakiś czas wprowadzano nowe regulacje. Populiści i socjaliści - może nie zdają sobie z tego sprawy - ale są największymi sprzymierzeńcami wielkich, międzynarodowych korporacji.