poniedziałek, 18 października 2010

O studiach i studiowaniu

Pamiętam, że jeszcze w szkole średniej kierowałem się pewnym idealistycznym mitem. Myślałem mianowicie, że na pewne kierunki idą pasjonaci. Nie miałem tutaj na myśli prawa czy medycyny, bo tam chyba mało kto idzie z powodów zainteresowań. Chodzi mi natomiast o nauki przyrodnicze. Znalazłem się w między czasie na Wydziale Biologii UW. Życie bardzo ciężko zweryfikowało moje wcześniejsze wyobrażenia. Okazało się, że na dwie setki ludzi, z którymi zacząłem studiować, pasjonatów trzeba szukać ze świeczką. Większa część ludzi poszła na zasadzie, żeby gdzieś się znaleźć albo nie dostali się gdzie indziej. Mit zatem upadł, później inne wyobrażenia też zostały brutalnie zweryfikowane.

Na przykład pewne dziedziny w ogóle na wydziale nie istnieją. Na przykład taka duża dziedzina biologii, jaką jest zoologia. Kiedyś była protozoologia, ornitologia, teriologia, entomologia, nawet kręcili się pojedynczy herpetolodzy. Teraz z tamtego, dawnego zróżnicowania nie zostało nic. Są dwa zakłady atomistycznej ekologii, gdzie zwierzaki traktowane są jak drożdże lub bakteriofagi, oraz paleontologia z różnymi dziwnymi poglądami tam wyznawanymi. Ponieważ jest ustawowy wymóg, żeby biolog miał zrealizowany przedmiot o nazwie "zoologia", to ktoś musi go prowadzić. No i co? Koordynatorem ćwiczeń jest fizjolog zwierząt, który bynajmniej nie jest zainteresowany zagadnieniami adaptacyjnymi; gdyby to był jakiś polski Schmidt-Nielsen nie śmiałbym się przyczepiać. Wykłady natomiast są prowadzone przez paleontologa, który ma własne poglądy, bardzo często wsteczności i anachronizmy przedstawiane jako antymainstream.

Dziwne specjalności... kiedyś były na Biologii UW cztery specjalności - Zoologia, Botanika, Mikrobiologia, Biochemia. W latach dziewięćdziesiątych wymyślili dwa molochy, w które próbuje się upchnąć wszystkie nauki biologiczne reprezentowane na wydziale - Biologia Środowiskowa oraz Biologia Komórki i Organizmu. W moim mniemaniu są to biurokratyczne twory, których pomysłodawcy zatrzymali się chyba mentalnie w czasach realnego socjalizmu. Żadnego przełożenia na praktykę bowiem. Dodam, że całkowicie sztuczne. Poprzedni układ nie był idealny, ale obecny jest jeszcze gorszy.

Odnoszę również wrażenie, że studia są niepraktyczne, a wszystkiego, co człowiek potrzebuje, musi się tak naprawdę nauczyć samemu. Do tego ogranicza się dydaktykę. Przytaczałem wyżej przykład zoologii. Kiedyś był rok. Na innych uczelniach jest rozdzielona na zoologię bezkręgowców i kręgowców, które trwają kolejno po pół roku. Na UW... pół roku. Tak samo z botaniką, fizjologią roślin, fizjologią zwierząt, biochemią, biologią komórki. Poza tym panuje powszechnie zgoda odnośnie opisywania życia w kategoriach fizykochemicznych, zakłada się, że żywy organizm to taka bardzo złożona maszyna. Gdybyśmy mieli na przykład baniak z reagującym związkami, to uznalibyśmy, że do jego zrozumienia potrzebna jest znajomość matematyki, fizyki i chemii. To dlaczego nikt nie zakłada, że skoro najprostszy organizm typu Mycoplasma gentilis jest układem wielokrotnie bardziej złożonym niż taki system, to dlaczego tak mało na studiach biologicznych matematyki, fizyki, przyczepić można by się również chemii. Dodam, że słaba znajomość nauk ścisłych bardzo często skutkuje słabością metodologiczną.

Podejrzewam, że studenci bądź absolwenci dowolnego kierunku mogliby wskazać tego typu mankamenty. Zastanowić się tutaj należy nad przyczynami tego stanu rzeczy. Będę pisał tutaj na przykładzie mojego kierunku, ponieważ tutaj jako tako orientuję się w realiach.

Moim zdaniem po prostu nikt nie patrzy na rynek pracy, a jeżeli już, to udaje, że patrzy. Jaki powinien być na przykład biolog po studiach, żeby znaleźć pracę w innym miejscu niż szkoła? Czy ktoś się nad tym zastanawia, czy po prostu zakładają, że przeznaczeniem magistra nauk biologicznych jest garowanie w jakiejś szkółce, ewentualnie praca w innym zawodzie niż wyuczony? Tutaj potrzebnych jest kilka podstaw. Primo: dobry warsztat matematyczno-fizyczno-chemiczny. Człowiek, który orientuje się w tej triadzie, będzie dobry pod względem metodologicznym, co sprawi, że zwiększą się zdecydowanie jego horyzonty. Będzie w stanie na przykład wymyśleć albo zaproponować jakąś nową metodę badań. Secondo. Wbrew pozorom klasyczna biologia, czyli zoologia, botanika, ekologia. Jest pewne zaopatrzenie na inwentaryzacje fauny i flory z punktu widzenia ochrony środowiska; w końcu trzeba unikać takich burd jak w Rospudzie czy na Górze Św. Anny. Problemem są również zanieczyszczenia przemysłowe, w przypadku których należy potrafić określić ich wpływ na organizmy, populacje oraz na całe ekosystemy. Tertio: biochemia, genetyka, biologia molekularna, mikrobiologia. Będzie rosło zapotrzebowanie na specjalistów, którzy znają techniki molekularne. Żeby takie rzeczy dostrzec, jak wyżej, nie trzeba być wcale żadnym geniuszem w dziedzinie biologii. Pytanie tylko, dlaczego ludzie kształcący przyszłych biologów tego nie chcą widzieć albo udają, że nie widzą?

Co należy zrobić, żeby znormalizować pewne stosunki? Moim zdaniem studia powinny być płatne. Nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady. Przyjąłbym tutaj zasadę, że jedną trzecią uczelnia dostaje od państwa, a dwie trzecie z czesnego studentów. Wówczas szereg indywiduów poszukujących na studiach dolce vita po prostu by tam nie trafiło. Poza tym uczelnia zmuszona zostałaby do zwiększenia wysiłków dydaktycznych, ponieważ absolwent, który zapłacił kilkadziesiąt tysięcy złotych, a nie znalazł zatrudnienia, mógłby wystąpić o odszkodowanie. Wreszcie szereg pracowników naukowych traktujących dydaktykę jak piąte koło u wozu musiałoby się wziąć do roboty. Kiedyś w rozmowie z jedną z koleżanek porównałem uniwersytet do szewca: jeżeli chce zrobić brzydkie buty, to się go zmienia, tak samo z uczelnią. Wspomniałem również, że na UW mnie się nie podoba, bo nie ma interesującej mnie specjalności. Ona prędzej myślała, że my tu wszyscy jesteśmy łaskawie tolerowani przez kadrę. W momencie, gdyby przynajmniej częściowo wprowadzić normalne stosunki kapitalistyczne, to musiałoby się to zmienić.

Kiedyś były studia magisterskie jednolite. Obecnie wprowadzili licencjat. Moim zdaniem byłoby to rozwiązanie dobre wtedy, gdy trwałoby cztery lata jak w Wielkiej Brytanii czy USA. Wówczas człowiek z tym tytułem, wychodząc z uczelni, coś by potrafił, zakładając wprowadzenie takich zmian jak wyżej proponowane. W ciągu trzech lat nie da się wyhodować biologa, próbuje się wszystko upychać, skracać, w efekcie wychodzi człowiek o bardzo ogólnej wiedzy będącej w istocie pomieszaniem z poplątaniem. Cztery lata pozwoliłyby już spokojnie. Później powinno być dwa lata studiów magisterskich. Dodam, że obrony prac licencjackich, magisterskich, podobnie jak w przypadku doktorskich, powinny być publiczne. Pewien kolega mi opowiadał, że na obronie jego licencjatu były trzy (sic!) osoby, no i tylko jedna mogąca prowadzić dyskusję na temat tego opracowania (promotor). Poza tym powinna być możliwość wysłania pytań via mail, jeżeli jeden z dyskutantów nie może się tam stawić. Mamy zatem następne sprzężenie zwrotne, które doprowadziłoby do tego, że uczelnia musiałaby zacząć kształcić. Jeżeli ktoś nie obroniłby się, też teoretycznie mógłby zażądać od niej odszkodowania.

Takie rozwiązanie rozwiązałoby również problem wyrastających jak grzyby po deszczu uczelni prywatnych. Jeżeli jej absolwenci nie byliby w stanie publicznie się obronić, to po pewnym czasie taka "szkoła wyższa" omijana byłaby szerokim łukiem. Nic więcej tutaj nie potrzeba. A jeżeli trzy osoby, w sumie sąd kapturowy za zamkniętymi drzwiami, to w sumie, nic dziwnego, że produkują przyszłych bezrobotnych i/lub emigrantów.

Wymusiłoby to również powołanie jakichś normalnych specjalności, a nie takich wszechogarniających molochów jak obecnie, do których przy minimalnym wysiłku umysłowym dałoby się przyporządkować dowolną albo większą część dyscyplin danej nauki. Wydział nie dający możliwości wyspecjalizowania się w dużych dziedzinach, w którym dochodzi do różnych dziwnych paradoksów, że ludzie prowadzący dany przedmiot nie mają z nim zbyt dużo wspólnego, nie powinien być pozytywnie weryfikowany. A co to za problem zrobić konkurs na adiunkta czy kierownika zakładu? Wówczas powinna następować fuzja. Pozwoliłoby to ograniczyć koszty administracyjne.

Tyle że oczywiście takich zmian w Polsce nikt nie wprowadzi. Abstrahuję już od tego, że akademiki wyniosły obecnie rządzącą partię do władzy. To jest jednak mały pikuś w porównaniu z panami profesorami, doktorami habilitowanymi, docentami. To oni się na takie zmiany nigdy nie zgodzą, ponieważ zostaliby zmuszeni do pracy. Lepszy dla nich stan obecny. Założę się, że byłby jakiś List w Obronie Nauki Polskiej (chyba Fatalnego Stanu Nauki Polskiej), pod którym podpisałoby się kilka tysięcy pracowników naukowych, zaczęłaby się wrzawa medialna. Człowiek, który natomiast śmiałby coś takiego forsować zostałby automatycznie "troglodytą" w oczach panów w gronostajach.

To i tak jest propozycja drobnych zmian, które dałoby się obecnie wprowadzić. Najlepiej byłoby przeprowadzić prywatyzację. Ale w przeżartym etatyzmem i socjalizmem dyskursie publicznym, nawet forsowanie takiego wariantu urosłoby do rangi czynu heroicznego.

czwartek, 7 października 2010

Estraordynaryjna wolta Tygrysa

Kilka dni temu opublikowałem tekst pt. SPiSowacenie mózgowia. Wywołał on bardzo żywą debatę na temat głównej partii opozycyjnej. Okazało się przy okazji, że pewne moje twierdzenie były prawdziwe. W pewnych kręgach ostracyzmem towarzyskim może zaskutkować niechęc w stosunku do PO. W przyrodzie musi być równowaga. Istnieją grupy, w których krytyczny stosunek do PiS-u, również skutkuje wykluczeniem albo zajmowaniem jakiegoś niskiego szczebelka w porządku dziobania. Doszło jednak do rzeczy jeszcze bardziej zadziwiającej.

Domagano się mojego usunięcia z Niepoprawnych za ten tekst, którego poziom miał się znajdować na poziomie Onetu. Szczególne tytuł tak rozsierdził mojego adwersarza. Zostałem uznany za trolla oraz wskazywano moje preferencje polityczne. Fakt, uznałem, że lepiej oddać głos na JKM niż na kandydatów politycznego głównego nurtu. Na drugą turę wyborów w ogóle nie poszedłem, ponieważ jaki to wybór między skokiem z czterdziestego a trzydziestego piętra. Nie oznacza to jednak, że wyżej wymienionego pana traktuję jako wyrocznię we wszystkich sprawach. To też była kwestia pewnego kompromisu, tyle że znacznie mniej wymagającego niż w przypadku dwóch głównych kandydatów na urząd prezydenta RP.

Oczywiście, zastanawia mnie, co się stało Tygrysowi. Skłonny jestem uznać to za swoiste faux pas. Dlaczego stałem się dla niego lewicowcem? - dodam, że powołał się na słynne prawo Kristola przy okazji. Może wynikło to z ataku na PiS, który z partią prawicową praktycznie nie ma nic wspólnego. I to nawet z punktu widzenia Tygrysa. Kiedyś on napisał, że według prawicy żądło państwa skierowane jest na zewnątrz państwa, a dla lewicy - do wewnątrz. A co PiS zrobił, żeby państwo było podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej? Poza tym socjalizm tej partii ma się do wyżej wymienionego postulatu jak pies do jeża, przywołuje raczej smutne obrazki Limes inferior Zajdla. Inna definicja Tygrysa: raczej dać w rzyć niż wziąć. A PiS raczej brał od USA, Izraela i UE... No i drogi Tygrysie, czy według Twoich kryteriów ten PiS taki dobry? Powołujesz się również mój szanowny interlokutor na Spenglera, wybitnego historiozofa. Gdyby szef PiS miał najmniejsze pojęcie o historiozofii, to popierałby całkowicie odmienne koncepcje polityki zagranicznej.

Tygrys mówi również o społeczeństwie mrówek w przyszłości oraz nowym totalitaryzmie w nieodległej przyszłości. Tutaj się muszę zgodzić z nim bez dwóch zdań. Tylko, że w tym przypadku też albo pewnych rzeczy nie dostrzega, albo gubi się w meandrach własnych wywodów. To socjalizm prowadzi do ustroju totalitarnego oraz odpowiada za społeczeństwo mrówek, jak to on określił. Wyrównuje się ludzi, państwo staje się wszechogarniającym, omnipotentnym molochem. Wobec tego, dlaczego popiera partię głównego nurtu, która w żadnym stopniu nie sprzeciwia się rozwiązaniom prowadzącym właśnie do rzeczonego społeczeństwa mrówek. Ot, i mamy następną sprzeczność.

Mój interlokutor również nie lubi "ojropejsów". Również się zgadzam bez dwóch zdań. Wejście do UE było głupotą, a nie żadną dziejową koniecznością. Odpowiedzialni za to powinni zostać osądzeni i skazani na śmierć za zdradę. Pytanie: dlaczego popiera ludzi, którzy również zostaliby powieszeni albo rozstrzelani, gdyby jakimś cudem przyszło do rozliczenia ostatnich kilkudziesięciu lat. Czy to nie jest paradoksalne?

Poza tym, mój tekst to była krytyczna analiza PiS z punktu widzenia człowieka prawicy. To nie miało na celu wkładania kija w mrowisko celem wywołania wojny na forum. Trzeba również i na nich patrzeć krytycznie. Mnie jest łatwiej, bo ich nie popieram, to wykracza nawet poza mój pragmatyzm polityczny. Lecz nawet do ludzi, na których głosuję, nie mam stosunku hagiograficznego. Tak samo zalecam spojrzeć wyborcom PiS, o ile nie stanowią intelektualnego betonu, który można porównać jedynie z zacietrzewieniem orędowników PO. Również Tygrysowi tego życzę, żeby się czasem zastanowił kogo to on popiera i czy rozwiązania oferowane przez tą partię są dlań przyjemne.

Pozwolę sobie wrócić do prawa Kristola. Niepoprawni powstali w założeniu jako prawicowe forum, no i się tam zjawiłem z tego powodu. Do swojej prawicowości nie mam zastrzeżeń, raczej jakieś rozdwojenie jaźni powinni odczuwać orędownicy PiS, który chyba nawet nie jest katolewicą. Do tego jeszcze postulat cenzury ideologicznej: dlaczego Tygrysie domagałeś się usunięcia mojej osoby z Niepoprawnych.

No właśnie, Tygrysie, czy możemy liczyć na wyjaśnienie tej ekstraordynaryjnej wolty?

sobota, 2 października 2010

SPiSowacenie mózgowia

Zdarza mi się rozmawiać z ludźmi na tematy polityczne; ostatnio coraz rzadziej, ale jednak. Zauważyłem przy tej okazji, że mają bardzo dychotomiczne postrzeganie naszej rodzimej sceny politycznej. Z tego powodu przez jednych jestem przepędzany jako wstrętny, katofaszystowski zwolennik PiS-u, a przez drugich jako liberalny orędownik PO. Tak ciężko im bowiem zrozumieć, że można się nie mieścić w tym schemacie, a przy okazji nie popierać żadnej z wymienionych partii. Dla tych ludzi to oznaka jakiejś choroby psychicznej... Mamy w istocie do czynienia tak naprawdę z dwoma przeciwstawnymi frakcjami - z jednej strony mamy Zakon Przenajświętszego Tusia, a z drugiej Zakon Przenajświętszego Kaczora. Dlaczego używam takich mocnych słów. To są bowiem jakieś quasi-religijne uczucia polityczne, nie poglądy. Mamy tutaj do czynienia ze swoistymi kultami cargo.

Gilbert Keith Chesterton stwierdził kiedyś, że jeżeli się nie wierzy w Boga, to można teoretycznie we wszystko. Część Czcicieli Tusia bym przy tej okazji zrozumiał, dla nich on jest bytem transcendentnym, dotykiem leczy skrofuły, a jego rząd najlepszy od czasów Mieszka I. O tych lemingach opisanych jako pierwsze napisano już jednak setki tysięcy, jeśli nie miliony słów. Wypada wspomnieć o drugim przypadku, który właśnie uważa siebie za element krytycznie myślący, a swoich oponentów za skończonych idiotów, a przynajmniej ludzi zmanipulowanych (skądinąd część z tego to prawda). Czy oby jednak jest tak na pewno? Czy nie mamy do czynienia tutaj z fenomenem podobnym, jak w przypadku nazizmu i komunizmu, że zwolennicy najbardziej zbliżonych rozwiązań się najmocniej zwalczają? Z tym fenomenem zetknąłem się na prawicowych portalach, na których zdarzało mi się pisać. Wypada go opisać jako sPiSowacenie mózgowia.

Wielu zwolenników PiS nie zastanawia się, w jakim paradygmacie funkcjonuje. Oni uważają, że są przeciwko establishmentowi. Tak jednak nie jest w rzeczywistości. Chcieliby wymienić obecną, postkomunistyczną ekipę na swoich. Ich zdaniem wówczas wszystko zaczęłoby nagle idealnie działać. To nie system ma być wadliwy, ale ludzie, którzy nim kierują. Ten sposób myślenia jest klasyką lewicy. Dla tychże to za budowę komunizmu miały się zabierać jednostki niegodziwe; ewentualnie ludzie nie dorośli. Tak się dzieje i tutaj. Konstrukcja państwa ma być w porządku, tylko że należy wymienić kadry na nasze. Zwolennicy PiS nie widzą sensu zdecydowanych reform ustroju państwa. Więcej, oni by stworzyli jeszcze więcej państwowych instytucji. W latach 2005-2007 pojawiło się kilka nowych ministerstw, a planowano tworzenie następnych. Próbowano forsować ustawy umożliwiające nacjonalizację przedsiębiorstw uznanych przez państwo za strategiczne. Nie wspominam już o CBA. Z punktu widzenia konstrukcji państwa to klasyczny przykład błędnego koła. Z korupcją najlepiej się walczy ograniczając ilość państwowych urzędników. Mamy zatem do czynienia z gaszeniem ognia benzyną. Teoretycznie można powołać następny urząd do zwalczania problemów w CBA, potem kolejny, żeby z kolei walczyć z nieprawidłowościami w poprzednim... i tak socjalistyczna spirala będzie się nakręcać.

PiS funkcjonuje zatem w obrębie lewicowego paradygmatu podobnie jak wszystkie inne partie politycznego głównego nurtu w naszym kraju (i nie tylko, to trend globalny). Zdaniem prawicy państwo powinno być proste, twarde i skuteczne, nie wtrącać się do gospodarki, dbać o skuteczną egzekucję prawa. PiS tutaj zdecydowanie odbiega, wręcz znajduje się na antypodach. Klasyczna partia lewicy, chciałoby się rzec! No i tak samo myślą jego fanatyczni zwolennicy. Ich zdaniem powinno istnieć z trzydzieści centralnych ministerstw, są bardzo niechętni samorządności. Tutaj trzeba dodać, że prawica sensu stricto popiera decentralizację państwa. Mamy również do czynienia ze straszeniem prywatyzacją służby zdrowia, ludźmi umierającymi na ulicach i innymi mało ciekawymi obrazami. Zawsze zdarzają się płacze nad tym, że kolejna branża ulega prywatyzacji. Ile łez wylewa się nad dinozaurami państwowego przemysłu?!

Czy wobec tych faktów antykomunizm zwolenników PiS jest prawdziwy? Moim zdaniem oni są co najwyżej niepostkomunistyczni. Ich antykomunizm jest deklaratywny i tylko werbalny. Nie wiem, jak popierając socjalizm, można być jednocześnie antykomunistą. Przecież ten system prowadzi w sposób ewolucyjny do komunizmu, na zasadzie domina. Każdy socjalizm będzie przejawiał totalitarne ciągoty, o ile nie jest sam w sobie totalitaryzmem w wersji light. Czasem jak się czyta albo słucha, co mają orędownicy PiS do powiedzenia, to człowiek kręci głową i myśli: "Jak dla nich to chyba ta komuna nie była zła, szkoda tylko, że ateistyczna i internacjonalistyczna, a nie narodowa i katolicka!"

Czy PiS jest również taki prawicowy światopoglądowo. Dlaczego jego orędownicy nie pamiętają o tym, jak głosowali w przypadku aborcji, lustracji, dekomunizacji, kary śmierci czy ograniczaniu pornografii. Sami uważają siebie oraz swoich złotych cielców za ciała doskonale czarne i widzą w sobie najlepszych przedstawicieli prawicy. Nawet ich guru nie nazywają siebie konserwatystami, tylko skłonni są widzieć w centrum. Medialna etykietka, jak widać, jest bardzo nośna. PiS bywał przedstawiany nawet jako skrajnie prawicowy, co jest wodą na młyn pewnej grupie hunwejbinów.

Lex retro non agit. Niestety, mamy ciągłość prawną z PRL. Nikt w 1989 roku nie powiedział jasno i definitywnie, że się skończył. Jesteśmy zatem zobligowani uznawać prawa nabyte w tamtym okresie, choćby dotyczyło to najgorszych szubrawców typu esbecy czy część generalicji. Odbieranie zatem im emerytur jest nieetyczne, a takie zabiegi PiS praktykował. Co to ma wspólnego z konserwatywną kulturą prawa? W dawnych czasach nawet carat uznawał stopnie wojskowe uzyskane w walce z nim, ale to było - jak widać - inaczej... Sądzić, owszem, zbrodniarzy należy, nawet należałoby sporą część tego towarzystwa powiesić albo rozstrzelać. Nie można jednak odbierać praw nabytych, choćby dotyczyło to najbardziej odrażających indywiduów. Nie lubię państwowych emerytur, ale skoro coś takiego dotyczyć ma wszystkich, którzy przekroczyli odpowiedni wiek, to należy im przyznać.

Oni lubią wymyślać, jak to PO i SLD włażą bez wazeliny w anus w Brukseli, Moskwie i Berlinie. A co ich złote cielce robią w Waszyngtonie i Tel-Awiwie, to samo. Wysłali naszych żołnierzy do Afganistanu, a Kaczor Większy grzmiał na mównicy sejmowej w sprawie Iraku: "Ta wojna jest naszą wojną". Jakoś PO ani SLD nie wysyłało naszych wojsk do Czeczeni albo do Gruzji. Tak samo wojny w Iraku i Afganistanie nie są nasze, te państwa z nami nie graniczą w żaden sposób. Przeciętny zwolennik PiS-u to jednak pokraczne połączenie neokonserwatysty z filosemickimi i proamerykańskimi przywarami oraz socjalisty (to wyjaśniłem wyżej). Postrzega zatem tropikalny syjonistyczny kurnik jako Królestwo Jerozolimskie redivivus, które ma powstrzymywać islamizm. Nawet mówią o sojuszu z nim, chyba że w charakterze swoistego protektoratu. Skoro przyjeżdżają tutaj wycieczki z uzbrojonymi strażnikami z Mossadu, prawdopodobnie tak to wygląda.

Trzeba również pamiętać, że to nie Al-Kwaski czy von Thusk podpisali traktat lizboński. Zrobił to ś. p. prezydent Lech Kaczyński. To jakby w 1920 roku podpisać pokój z Lwem Kamieniewem, ta sama ranga wydarzenia. Pochówek na Wawelu wobec tego jest wątpliwy, podobnie jak Geremka na Powązkach czy Miłosza na Skałce. Mógł nie podpisać, postawić się... albo przynajmniej na zasadzie "nie chcem, ale musiem". Wolał zrobić jednak stypę Najjaśniejszej Rzeczypospolitej w otoczeniu śmietanki międzynarodowego lewactwa.

Najbardziej się dziwę osobom o światopoglądzie mocno prawicowym, dlaczego ich popierają; czyżby zasada mniejszego zła? Jakbym miał do wyboru Kwaśniewskiego i Millera, żadnego z nich nie poparłbym. Tak samo jest w tym przypadku. Przebierać między partiami bandy czworga, to tak jak zastanawiać się, czy lepiej skoczyć z trzydziestego czy czterdziestego piętra. Co to za różnica, jak i tak z człowieka zostanie mokra plama. Przypadek tutaj opisany jest analogiczny. PiS nie ma wiele wspólnego z ugrupowaniem prawicowym. Jeżeli ma około jednej czwartej postulatów, pod którymi mogłaby się podpisać prawdziwa prawica, to będzie dobrze.

Fenomen sPiSowacenia mózgowia daje się jednak łatwo wytłumaczyć. Mamy prawidła demokracji. Partie muszą pewne rzeczy obiecywać, kreować swój wizerunek, a działanie ich będzie i tak zbliżone. Nie mogą dopuścić bowiem do większych niepokojów społecznych i pożegnać się z ciepłymi posadkami. Ludzie są skłonni przyjmować te kreowane wizerunki jako rzeczywiste barwy partii i nic dziwnego. Mamy klasyczne lemingi, arielgardę Tusia. W przyrodzie musi istnieć równowaga. Istnieją zatem również lemingi a rebours gotowe zabić te pierwsze. A różnica między nimi taka, że złote cielce jednych nie zrobiły dekomunizacji, drugich - liberalizacji.